wtorek, 2 lipca 2019

Szerokopasmowy deszcz

ROBERT KRÓL „Polka”, Mikrooficyna Ówże, Kraków 2018.


Poemat to nie jest byle co! Chociaż z początku zastanawiała mnie zwyczajność opowiadanej historii. Choć nie byłem pewny czy mitologizacja sąsiadów, którzy żyli koło nas, to rzeczywiście dobry pomysł – zostałem przekonany. I bardzo słusznie, że książkę, wydaną własnym sumptem, dostrzegło jury Nagrody im. Wisławy Szymborskiej!

Wyobrażam sobie, że pomysłem na jej powstanie był kołowrót myśli w czasie górskiej samotnej wędrówki, albo w czasie, gdy nie chce przyjść sen. Zapewne każdy ma takie natarczywe historie, którym nie umie nadać znaczenia, a one wciąż rozgrywają się w głowie. Cali jesteśmy zbudowani ze zdarzeń, z ran i zdarzeń.

Robert Król w swym poemacie snuje nitkę opowieści o swojej przeszłości. W jego domu (kamienicy?) słychać wszystko i wszystkich - przywołuje sporą galerię postaci. Już w pierwszym wersie, jak jaki demiurg, pojawia się Mackiewicz nakręcający sprężyny zegarka. Jest Falkowska spod szóstki, której tragicznie zmarł syn - „zbudowana z płaczu, który zaczął pojawiać się nawet w naszych progach pod postacią odbić i dźwięków plądrujących kredensy (...)”, albo nijaki Magiera, który zalega z czynszem od trzech pokoleń, udaje, że go nie ma w pokojach, który „po zakupy chodzi o świcie” i całymi dniami siedzi w słuchawkach...

Od początku czuć, że autor to nadwrażliwiec, który odsłania się przed nami. Który nie wstydzi się swoich łez, swojej bezsilności, porażek. Widzi „Niebo, jak pusty balonik, dotykające ostrych zwieńczeń dachów, gontu i anten.”

Spodobała mi się intymność i magiczność tej opowieści. Motorniczy gmerający metrowym kluczem pomiędzy szynami jest w niej ponurym stomatologiem, szacującym grubość nalotu i aktualizującym ubytki itd. A te wtręty o śmierci - „Chadza samotnie w dziurawych podomkach. Podmienia wycieraczki z nazwiskami sąsiadów (…) Palcem zgarnia kurz z poręczy. Albo gości przez chwilę w telewizorze jako szum i śnieg (…)” albo świata - „Kasztanowce wciąż stukają wszystkim w okna, (…) jakby kto wprowadził do środka dmuchawę, jakby uruchamiał mechanizm i napędzał wnętrze.”. zaczęły mi się czytać jak u Brunona Szulza.

Życie jak sen, a w tym śnie autor „Gdybyś chciał się dowiedzieć, kim będzie w przyszłości, powie bez namysłu, że wiatrakiem, wielkim świętem pola i ziemi, tawerną, gatunkami ptactwa i śniegu.”
Słowo-klucz to samotność, która „potrafi wykorzenić z człowieka każde zło”, a przeszłość „rośnie u stóp, gra marsze, odprawia z kwitkiem rzesze wspomnień.”

Czytając, mokłem na "szerokopasmowym deszczu": poczułem uderzenie w twarz na ślizgawce, rozumiałem marzenie, by się dowiedzieć, co ma w środku żelbetowa kula-pomnik o średnicy kilku metrów. 
Ojciec pyta się: "Czy jeszcze piszę?", matka ma ręce po łokcie w mące... - nakładają się te obrazy, kumulują, aż do apogeum, w którym okazuje się, że autor tym poematem wypełnia przeznaczenie i że wszystko ma sens.

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Kij w oko smoka

MARCIN ŚWIETLICKI „Ale o co ci chodzi?”, WOLNO, Lusowo 2019.


 
Po wizycie w Domu Literatury (8 czerwca 2019) przekonałem się, że poeta ma się dobrze. Wciąż jest głos, jest power. Wystarczyło mu towarzystwo gitary basowej Małgorzaty Tekiel. Ciągle umie celną króciutką frazą powiedzieć więcej niż niektórzy poematem:Wszyscy są samochodem”, „Do gardła podchodzi uczucie wspólnoty” itd.

Ileż to lat minęło od kiedy z kasety wydanej przez Music Corner wyleciała mi harmonijka z „nieubranymi paniami”? 24 lata! Klasyką stały się dla mnie płyty „Cacy Cacy Fleischmaschine” i „Las Putas Melancolicas”. Chętnie wracam do płyt „Złe misie”, „Sromota” czy minialbumu „Wieprze”, z którego „Wyjechać, ręce wytrzeć o liście...” to najlepszy wyimek, który idealnie opisuje chęć odrębności, osobności. Poeta dorobił się grubaśnej autobiografii „Nieprzysiadalność” (2017r.) - fajnie, że dopisuje do niej kolejne rozdziały!

W swym wierszu "Do Jana Polkowskiego" z tomu "Zimne kraje" deklarował odrzucenie pisania zaangażowanego politycznie na rzecz opisu własnego odrębnego świata – to imponowało swoją bezczelnością. I choć Świetlicki pisał o Polsce, Polską była jego prywatna przestrzeń, nie dzieje powstań, wojen, itd.  

I trzyma się tej swojej zasady, a więc: „Ząb mnie boli, jestem głodny, samotny”. W jego prywatnym terytorium wyczułem też coś nowego - spory pokład irytacji: „samochody zapierdalają”, „jestem złośliwym oraz złym człowiekiem”. Z zaskoczeniem przeczytałem w wierszu "Mowa nienawiści"   pogardę do człowieka: „Zagadka: na jaką partię ta baba głosowała?”...
Autor stracił cierpliwość. W przedostatniej książce – jeszcze był delikatny, puszczał oko: z „dobrej zmiany” zrobił „Drobną”. Dziś, jeśli za smoka uważać „polityczny zły świat”, pcha kij w oko smoka!

Nie ma ochoty na certolenie się. Z miną Lindy znaną z internetowego mema, wytacza najcięższe działa: „O taką Polskę. Koehler i Wencel. Pereira i Wildstein. Matka Boska z bocianami w gnieździe.” Wnerwia go patos patriotycznych marszy, koturnowość przemówień, politycznych rozmów w porannym programie radiowym. Wszędzie czuje „kadzidlany dym z grilla”, swąd, biało-czerwony smog, „Twarz ma przeciętą Wisłą i chlaśniętą Odrą. Twarz ma w odwiecznym grymasie jak u rodzącej kamień”. Trzeba mu skręcać, mijać, czynić manewry.

Jest niby-spokojny, wpatruje się w upał, w „miliard nowych słońc i miliard Polsk”. Odprawia z godnością swoje ceremonie, ale. Ale.

Pomysł z rysunkami (książka ma mnóstwo rysunków Marcina Maciejowskiego przedstawiających głównie autora i kobiety) był chyba taki - by Świetlicki stał się trochę postacią z komiksu. Na pewno nie „Kapitanem Polska” z piosenki Lao Che „tak dla Tutsi jak dla Hutu”, raczej Kapitanem Marcinem z psem na smyczy, z papierosem, ze szklanką, sięgający po książkę na górnej półce, przed mikrofonem, przy ekspresie do kawy, obok „piekła kręgów” na podłodze. 
Kapitanem Marcinem – że posłużę się cytatem z Kazika – "ani dla mafii, ani dla sekty.”

Wyobrażam sobie, że gdy Grażyna Torbicka usłyszy (przypomnijmy anatemę na gali wręczenia Nike), że poeta "brzydko wyzywa" poetów publikujących w „Nowym Napisie", gdy zobaczy śmieszkujące rysunki Kaczyńskiego, Mazurek i Terleckiego, zakrzyknie sobie: „Panie Marcinie, a więc jednak jest Pan tutaj!”.

Ale zawoła - myślę - na próżno.

Ta książka ma słabe strony, np. te nadmierne wersy żalu po odtrąceniu (wiersz "Po co"), czy złośliwostki (potęgowane na spotkaniach) w stronę artysty z Torunia - Organka, który święci triumfy z „Męskim graniem”.
Cykl trzech wierszy o miastach z obserwacjami typu „geje na rowerach” - uznaję za wypełniacze. Podobnie - wiersze z zabawą w stylu Białoszewskiego, wiersz-podsłuchana rozmowa o pogardzie dla partnerki w kontrze do miłosnego splotu z piosenki Petera Gabriela i Kate Bush (pachnie to kabaretowym skeczem) albo wiersz „Nieśń” splątany jak nogi piłkarzy w meczu Polska-Hiszpania-0:5.

Ale patrzmy na mocne strony! Intryguje początek, że psina-wiersz chce iść na spacer: "wiersze-psy, skundlone, złachane. Należało je kąpać, przepraszać za świat. (...) wracają. Spode łba patrzą."
Podoba mi się wizja przeszukiwania domu po śmierci autora: "Nie znajdą jedynie wiosennego dnia, dzisiaj, milczącego miasta, fantomów o zapachu, co nie śnił się nigdy - i niezgody na wyrok."
Cudna jest autodeprecjacja "Stary, skończony Świetlicki na spacerze z psem. Znowu to samo." Autor pije tu do irracjonalnych zarzutów pewnej krakowskiej krytyczki, wyzywającej autora od faszystów. 

Frazką, której klaskam jest: „Coś telepało wewnątrz, coś głośno liczyło stacje”. Doceniam brutalną piąchę: „Drzewa przesłaniają Sanktuarium”.

Powstał tomik na czas, w którym „miłość jest tylko w deklaracjach i deklamacjach”. Autor w czapce Stańczyka (jej rolę niech pełni koszulka z napisem Świetliki), osiąga tu wyżyny złośliwej aforystyki: „A prawdziwy mężczyzna musi ściąć jedno drzewo.”
Śmiem twierdzić, że nie częstuje nas papierosem, czy alkoholem, podaje nam sole trzeźwiące. 


---
Zobacz też recenzję książki "Jeden".

Ilustracja Marcina Maciejowskiego.



Zdjęcia z Domu Literatury w Łodzi - czerwiec 2019.



sobota, 25 maja 2019

Mgiełka zraszacza

ADAM KACZANOWSKI "Cele", WBPiCAK, Poznań 2018.


Kto widział występy autora-performera w stroju clowna albo w samych majtkach, kto słyszał jego natarczywie chropawy tembr głosu, ten albo uciekł, gdzie pieprz rośnie, albo wychwalał pod niebiosa jego oryginalność i bezkompromisowość.
Ja widziałem i od tamtej pory mieszkam wśród nosaczy sundajskich.
Które zresztą kazały was pozdrowić.

Jednakowoż na Borneo dotarła informacja o nagrodzie Silesius dla książki "Cele".
Przełamałem się więc. Przed lekturą byłem gotowy na konwencję żartu, przegięcia, nurzanie się w przesadę i ironię.

Książeczka składa się z trzech tekstów.

Pierwszy to niewiersz "Koniec końców". To zapis ludzich reakcji na wyobrażenie końca świata. "Autorka pisze (...), kobieta czyta (...), dziewczyna marzy (...)" - te zdania są wymyślone jak kreacje Lady Gagi. Scenki, które nie mają sensu. Jak świat w którym żyjemy?

Bywa w nich do śmiechu ("Sprzątaczka wpisuje w wyszukiwarkę Google pytanie: jaką truciznę polecacie, gdy chce się wytruć wszystkich pracowników biurowca (w nawiasie dopisuje: około trzech tysięcy osób). Ponieważ nie dostaje jednoznacznej odpowiedzi, postanawia założyć bloga."), bywa niesmacznie ("w tym śnie wszystkie karafki, szklanki i miski w jej hucie tłuką się, a ona biegnie na bosaka przez potłuczone szkło, a za nią biegną głodne bezdomne dzieci, które zwabił zapach krwi.").
Miałem w głowie dwie przekrzykujące się refleksje: "czy autor chce mi wmówić, że świat zwariował?" i "czy autor, aby nie świruje?"

Przebrnąłem przez ten groteskowy absurdalny teatrzyk, nie znajdując nic dla siebie i winiąc się za to.

Drugi tekst to niewiersz pt. "Cele". Znów zrobiony od matrycy. Każda część zaczyna się od czasowników: widzimy, obserwujemy, patrzymy, podpatrujemy, przyglądamy się, spoglądamy, zauważamy, przypatrujemy się, zachwycamy się... Widziane chłodnym okiem kamery scenki, puentuje tekst wypowiadany przez obserwowanych. Jest surrealnie jak w gabinecie krzywych luster. Rzeczywistość powykrzywiana, postacie pokurczone. Czy to możliwe, by czterolatka z tekstu wypowiedziała kwestię "Wolałabym nie być". Niemożliwe. Czy coś z tego wynika? Jeśli coś, to pewnie tyle, że od dziecka wcielamy się w jakieś role, które nam zupełnie nie pasują, odgrywamy własną szopkę, realizujemy cele, siedząc w ciasnych celach.
Rozśmieszył mnie fragment z Gripexem, wprowadził w osłupienie fragment ze srającym piłkarzem, ze staruszką użytą jako taran, z nagim facetem czyszczącym wannę. Zrewidowałem pogląd, że "Motor kupił Duszan" był najdziwniejszą książką nagrodzoną Silesiusem.

Ale, ale! Oto trzeci tekst - poemat! Zupełnie inny - na poważnie. Choć tytuł ma jak u Coelho: "Zatłoczony korytarz miłości". I może w kontraście do tego szaleństwa z pierwszej części, tak zyskuje na sile wyrazu?

To prywatny niczym spowiedź, monolog kierowany do córki. Napisany wysokim tonem: "Czy można wierzyć w koniec świata, nie wierząc w jego początek?" - pada tu znienacka. Życie samo się dzieje, działamy automatycznie - tłumaczy się nadwrażliwy ojciec. W córce pokłada nadzieję, bo nadziei do świata już nie ma.

I jest błysk w takim zdaniu: "Historyjka o Minotaurze: labirynt to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi, jeśli czujesz się potworem. Labirynt to najniebezpieczniejsze miejsce na ziemi, jeśli chowasz się w nim z miłości.", jest moc: "Przyszłaś na świat w czasach, gdy wojna to pojęcie względne. Minotaur, pogromca Minotaura, Tezeusz-słabeusz, Ariadna-nieładna".
I kiedy czytam "Niewiele brakuje ludziom, by zaczęli rzucać się sobie do gardeł w autobusach, każdy kolejny meteoryt przelatuje o milimetry od naszego czułego punktu.", robię szybkie mea culpa wobec książki, wykorzystując szablon:

Obserwujemy z osłupieniem jak prowincjonalny poeta wylewa filiżankę kawy na płytę Voo Voo, wychodzi w samych majtkach na taras i odczytuje wiersz w stronę gruszy, akacji, tamaryszku i blaszanego garażu. Gdy wybrzmiewa puenta dociera do niego mgiełka zraszacza trawnika.

- O, Bogowie tego spłachetka, dziękuję za uznanie!


piątek, 19 kwietnia 2019

Fotonobranie. Obficie wyrosła wrotyczowa kępa

NN (choć wiadomo, że to PIOTR JANICKI), "Psia książka", Wydawnictwo J, Wrocław 2018.


"Czy odczuwasz piękno, którym jesteś?" - to jedno z pytań na samym początku książki; książki bez tytułu, bez autora, tylko z dedykacją - "Psom", bez pretensji, za to wypełnionej poszukiwaniem zdziwień, zaskoczeń, epifanii.

"Też jestem za objawieniowym stylem życia, (...)", "(...) kiedy coś jest prywatne? Kiedy słychać piętę sunącą po dnie wanny.", "Żyję z każdego powodu" - takie frazy od razu ustawiają odbiór. Obcujemy z poetycką awangardą, stawiamy się na sztorc, włazimy do szarejnagiejjamy. Nie tylko dziwimy się światu, ale multiplikujemy zdziwienia!

To poezja, w której nagle patrzy się na świat innymi oczami (śrubki? proszę bardzo - śrubki), której frazy nagle porzucają logikę i podążają gdziebądź, która rzeczom błahym poświęca swe ochy i achy. Poezja, w której sens wklęsł i z tą wklęsłością jej do twarzy.

Wyczytałem tu daremność wielkich ludzkich spraw np. "mało też który z liderów wiecu miał na głowie czapkę", "Jakże patetycznie wyglądają obroty człowieka wokół nasiennego gniazda".
Wyczytałem sugestię, że potrzeba nam zwierzęcej radości, coś jak merdania ogonem u psów (tu: próbuję "ugryźć" tego psa z okładki).

Te górnolotne apostrofy do brzozowej kory, do pyłu, do gałązki tymianku tkwiącej w zębie, do nieobeschłej drogi, do piły łańcuchowej! Ten absurd ludzkich wydarzeń: "Wonienie kolendrą i cydrem", "grzebanie w misie z owocami", "wspinanie się na palcach po wazon". Nie można porozumiewawczo się nie uśmiechnąć.

Albo ta drwina z powagi, poetyckiej emfazy: "dzwonku poranny trwogi", "kopeć twoich pracowitych dni", "jakbym żywym ogniem płonął, rysując motyle". Poeta zdaje się przekuwać ją w euforię, jakby nadmiar kofeiny kazał nam się szczerzyć do codzienności: do zjadania cortlanda, do wyciągania z lodówki majonezu.

Piękne neologizmy: fotonobranie, elektrofony - przypomniały mi tajemnicze słowa, które wymyślał Stanisław Lem opisując kolejną wyprawę Ijona Tichego. Przedziwne, wydumane zdarzenia: "czekolada przylepiona do stopy", "córka wodząca palcem po napisie Tour de Pologne" przywołały Piotra Przybyłę i jego "Apokalipsę. After Party" - jego bakłażan i beżowe wideo.

Jeśli poezja zabrnęła w ślepą uliczkę (zaangażowania? wpływania na losy świata? motywu śmierci?), stoi na niej poeta Janicki i steruje ruchem - "kosi łąki patosu". A może przerabia wehikuł na amfibię? Z opcją zanurzania się zgryw: "mózgi wypadały im z głów i pocałowały się".

"Dlaczego po prostu nie wszedłem we wrotyczową kępę tak obficie wyrosłą za skrajem drogi, dlaczego nie przylgnąłem policzkiem do jej chłodnego kobierca, dlaczego do domu nie nataskałem kwiatowego pyłku?", "gilgotanie korzeni" - takie konstrukcje pełne dziwnych, surrealnych zestawień stanowią urodę tego tomiku.
Tym dziwnym językiem chce się gadać własne historie. Wywlekać nieużywane słowa, dmuchnięciem usuwać z nich kurz i wkładać w wersy: westybul, dulczyć, bukiet różowych celozji, chatynki...
Groteskowość dodaje światu pieprzu. Piętrowość wyobrażeń, rejestrowanie przeskoków świadomości, budowanie płotu, by rzucać kulą w płot. Robienie z metafor dopełniaczowych straszliwej godzilli, która niszczy miasto.

"Czym jest niebo? Ciekawość: Twoją chochlą, twoim ogrodem, gatunkiem ptaka i całą resztą.", "A jeszcze w niedzielę kilka minut po szóstej strąciłem z półki w sklepie słoik musztardy i pochylony nad tą ciapą myślałem, że dużo w życiu widziałem!" - genialne to!

Przyznam, że są w tym tomie wiersze, które powstały z nadmiernie rozzuchwalonej wyobraźni autora (np. dziwna "Piosenka"), które w poszukiwaniu nieodkrytego znalazły manowce. Ale zanim zdążyłem się pogniewać dostałem apostrofę "Cywilizacjo!" i puentę z "mieszanym okrężnie kiślem"!

Zabieram do swojej głowy tę prześmiewczą konwencję: "ten problem zwany w siatkówce jako niesiona piłka", "kwadrat magiczny ze słowem sedes" i to, że "upiecze mi się chrupiąca nieśmiertelność". Chwalę pomysł, by tkać makatkę z gonitwy myśli i kpić z rzeczywistości. Blekot jako odtrutka!

Wyobrażam sobie, że można machać ręką na tę poezję, mówić, że to ministerstwo głupich kroków z Monty Pythona. Sam po lekturze pierwszej książki Piotra Janickiego "Nadal aksamit" nic nie zrozumiałem i wyrzuciłem z siebie tylko trzy literki i jeden znak. Ale przy "Psiej książce" wyglądam na balkon i uciszam ptaki, macham obiema rękami i mam wrażenie, że się unoszę. A gdybym nie wracał, sprowadźcie co trzeba: dźwig, helikopter, telewizję śniadaniową.

piątek, 5 kwietnia 2019

Dziecko szczęścia. Normalnie, tak w realu!

FISZ EMADE TWORZYWO "Radar", 2019.



Na otwarcie hymn do weekendu. Środkowy paluch dla czasu gdy jest się "robotem wśród małp", piosenka opiewająca błogostan, słodkie "uprawianie niczego". Zaśpiewana pod dreszcz, pod euforię i zachwyt.
Jakże świetny flow! "Wyjechać, żeby nikt nic, ręce wytrzeć o liście" - mawiał klasyk, zatem przetwarzając słowa klasyka: "w wolne dni - uprawiajmy nic".

"Jestem w niebie" - to, w tym samym żywym tempie, zachłyst nad własnym stanem euforii. Dziecko szczęścia wypłakuje się na ramieniu świata, pięknymi poetyckimi słowy:
"Chodzę po łąkach / Chodzę jak król / Liczę swoje hajsy / Zamykam dziób / Niebo mnie wsysa / Kocham cię razy miliard, razy miliard". Ech, kto tak śpiewał o miłości? Jak pijany, jak bezrozumny, jak tańczący po zdaniu egzaminu. Ekstatyczny pląs prosto na wywiadówce u córek na oczach ludzi z zazdro!

Tytułowy "Radar" nadaje się idealnie do zmrużeń i oddaleń na prywatną orbitę. Muzycznie - w marynarce Davida Byrne'a. Czule: "Ze splątanych dróg, małych miast / Nasz czas jest właśnie teraz / Każemy się wieźć, rzucamy się w wir / Jestem gotów sunąć tam, gdzie Ty", z wiarą, że warto dać z siebie wszystko, wycisnąć się z tuby. Cudowna pieśń afirmująca własny prosty żywot, żywioł, żywopłot.

"Sweter" to taniec szalonego lemura. Śmiałe wyginanie ciała. Wygłupy z ruszaniem tyłka, adorowanie drogi zza okna dużego fiata, ze zgodą na całe larum świata.

"Morskie lwy" - gadany surrealny odlot. Jakby Reksio (z czołówki kultowej kreskówki) odplątywał się z wszystkich pasków z TVP-Info. Wszyscy są mili, "przeceny w Tesco, piłkarze się bardzo starają". Pięknie to wszystko leci, a te zawołania "normalnie, tak w realu!" wywołują u mnie uśmiech Mony Lisy.

"Dwa ognie" to majstersztyk. Fisz dokonuje tu niemożliwego, bez kiczu i patosu - wyznaje nam całą prawdę o ukojeniu w wybaczaniu, o sensie dawania spokoju, wspieraniu się: "anioły i inne światy / wirują mi w głowie jak blender". Zachwycam się metaforą popularnej gry w zbijaka, spokojem dźwięków i teledyskiem, w którym z dystansu obserujemy przepoczwarzanie się chmur i tornado, które jest pocieszne jak bączek z przedszkola.

"Polityka" - batorzy swoim spokojem, aż po syk przy "Stoisz wśród martwych zwierząt / i zatrutych rzek, wyciętych drzew".
 
Dalej są jeszcze trzy wyciszone pieśni - "Melatonina" - o braku snu, zagubieniu wśród szumu, "Cienki lód" - o świadomości, że zło właśnie taje, i "Meduzy" - piosenka drogi, o tym, by "nie zasypiać za kierownicą".
I dzieło wieńczy "Basen" - perfekcyjnie rytmiczny.  Ta płyta się kończy jak scena miłosna w filmach do 12 lat. Słyszymy - "Chodź, nie czekaj na zaćmienie." A oni idą i gaśnie światło. 


PRZECZYTAJ RECENZJE INNYCH PŁYT FISZA:
RECENZJA PŁYTY "DRONY" 
RECENZJA PŁYTY "MAMUT"
RECENZJA PŁYTY "MATKA SYN BÓG
RECENZJA PŁYTY "HEAVI METAL"

piątek, 29 marca 2019

Dupku, nie boję się

KOVACS "Cheap Smell", 2018.



Urzekający wokal, pięknie wibrujący, genialny!
Taki, że przypomina się Macy Grey śpiewająca "I Try", albo Lauryn Hill ze swoim "Ex-Factor". 
Taki, że pop staje się dziełem sztuki, czymś wyjątkowym, ważnym.

Początek płyty - elegancki, zmysłowy. Smyki, James Bond, przesuwające się w szyberdachu palmy. A rzecz w tym, że tu nie chodzi tu o pieniądze, ani o brylanty i bażanty.

Dalej  jest tak samo uroczo - gdy Kovacs wywala swoją złość na uzależnionego od kokainy: "he's a dick, he's addicted", i gdy na luzie podśpiewuje o weekendzie (w dowolnym tłumaczeniu: "Przychodzi piątek i na pewno / pachnę jak sandałowe drewno").

W piosence "Mama & Papa" jest wagon smutku. O tatusiu, który odszedł, o daremnych modlitwach. Można popłakać, a głos jest jak dzwon pod Alleluja.

Podobnie przy "Better Run" (niech żyje Bobby Mc Ferrin!). Co tu się wyprawia! Genialny wstęp: "Dupku, nie boję się. Lepiej pobiegnę, szybciej niż pocisk wystrzelony z pistoletu", potem jeszcze te szaleńcze "Fear!" jakby ktoś tu panował nad światem. A potem jeszcze przyspiesza refren i wiatr wieje w żagle, coś nas rozpiera i chce się przenosić górę w jakieś dowolne miejsce na planszy świata.

Niezła jest piosenka tytułowa o tanich perfumach. O miłości, która wietrzeje. O niespełnieniu. Ktoś tu trzyma różę w zębach, ktoś podtrzymuje długą sukienkę. Dęte jest piękno dźwięków, gorzka naiwność uczucia.

Trochę taniego horroru? Proszę bardzo - "Oblivion" o koszmarze picia na umór. Fajne, jakby ktoś grał na pile.

Miałem małą obiekcję - wydawało mi się, że jest za miękko w "Midnight Medicine", a więc dostałem w pakiecie - perwersyjne wyznanie miłości w "Play me" (świetna melodia!).
W "Love Song" nie mam już wątpliwości - to żeńska wersja "Szorstkiego chłopca" ("Rough Boy") ZZ Top. Cyniczne "żegnaj" - w sedno - "A love song that's gone wrong", było minęło - dostojnie i namiętnie.

Ta płyta ma 16 piosenek - któreś muszą być słabsze. Wyróżnię więc jeszcze tylko "Black Spider" - o kłamstwie i "Skyscraping", gdzie znów umiejętności wokalne robią nagle z pioseneczki - pieśń.

A głaszcząc się po świeżo ostrzyżonej głowie pytam: czyż nie trzeba nam pieśni, by nie unosić się, a unieść? By dźwignąć się i dalejże dźwigać? 

sobota, 16 marca 2019

Pochód basu, hymn motyli

SOEN "Lotus", 2019.


Ogłuszony lewituję przy kolejnych odsłuchach.
Zerwałem naklejkę "kopia Toola - lepiej posłuchać oryginału", którą przykleiłem w 2012 roku na debiutanckiej płycie "Cognitive". "Lotus" to muzyczne arcydzieło, pierwsza liga, mam nadzieję - okładka "Teraz Rocka".

Wystarczyło, że posłuchałem "Martyrs" - utworu nr 3 i zostałem olśniony! Świetne brzmienie, Tool-owy bass, plus to co najlepsze w zapomnianym trochę System of a Down. Utwór zaczyna się jak najlepsze kawałki ormiańskich krzykaczy - genialny rytm, harmonie i czad. Jest tu jakaś wolność, pewność. Bezczelnie przebojowy refren - jak koparka, która jedzie przenosić góry. Piękne zwolnienie tempa, a potem znów pochód basu i jeszcze raz hymn motyli. "Pokładaj nadzieję w prawdzie, umiej uwierzyć! I niech Cię to prowadzi!" - metalowa modlitwa, pełna ognia i wody, spadającego nieba. "Jesteśmy stworzeni do marzeń, do wędrówki po ziemi. To, co mamy, jest wszystkim, czego potrzebujemy." Wokalista szarżuje wyciągając wysokie dźwięki - i ma to swój urok. Teledysk o transseksualistach wprawił mnie w konfuzję.

Tytułowy "Lotus" to metalowa ballada z piękną solówką a la David Gilmour. Mamy tu utopijną koncepcję obudzenia w sobie pierwotnej natury. "Zasadź drzewo, zabij (w sobie) człowieka, pozwól swym instynktom zdecydować dokąd idziesz". Przestrasz się tym, że ludzkie popędy wpędzają cię w zło. "Mów do siebie, niech twoja istota będzie odpowiedzią", "Pragnienie tego wszystkiego jest ubóstwem, bogaty jest ten, który jest wolny".

Mistrzowski jest "Covenant" numer 5 - z mrocznym przejmującym wykrzyczanym na tle klangującego basu "Czekam na twarz myśliwego, ucztującego w moim rozdartym ciele". Robi też wrażenie refren zaczynający się od "Grzesznik umrze...". Do utworu nakręcono wstrząsające video o molestowanym chłopcu przez księdza.

Płyta dobrze się zaczyna. "Oponent" niesie ciekawy riff. To utwór o pragnieniu wydostania się z rozpaczy.  Pojawiają się tu takie frazy jak: "spokojny odpoczynek z liną na szyi", "powoli tonę w izolacji", "w twoim lustrze nic poza farsą". Podoba mi się to cedzenie słów, moc gitar, szybkość perkusji.

Drugi na płycie - znakomity, przejmujący od pierwszych dźwięków - "Lascivious" - o życiu w niezgodzie z drugą osobą i z sobą samym. Są tu przepojone liryzmem słowa: "Chodź znajdź mnie ukrytego w głębokiej nocy", "Gdy sięgamy po słońce, palimy nasz język, dryfując na zachmurzonym niebie". 

Szósty - "Panance" - jak balsam dla duszy, bandaż dla ran. Wyrzut dla zagubionego, że karmi demony, że zaprasza przekleństwa, że karmi pijawkę i zapewnienie, że wciąż to się może zmienić. Warto posłuchać tego, co dzieje się czwartej minucie utworu - miażdżące, mocarne riffy.

Dalej jest gorzki "River" - który przypomina mi któryś z utworów Metalliki na "Load", o którym mówiono, że to country. Wokalista Joel Ekelöf przejmująco wyśpiewał tu tęsknotę za przeszłością: "Niech to uschnie i puści" - plus zwariowana coda w wysokich rejestrach.

Chyba najlepszy na płycie - "Rival" to pieśń o rozczarowaniu i upadku, o wściekłości i gniewie. Szczególnie doceniam wokal - mistrzostwo! Ach, ileż się mieści w jednej frazie: "For all the fire"!

Na koniec - "Lunacy" o opętaniu, z długą ciszą w środku.

Zachęcam do postawienia tej majestatycznej ściany dźwięku, aż do ogłuchnięcia. To przebija na wylot, zgniata, ciska w kąt.


czwartek, 21 lutego 2019

Kropla opadła na liść

URSZULA ZAJĄCZKOWSKA „minimum”, Warstwy, Wrocław 2017.


Pierwsza rzecz to zachwyt nad sztuką edytorską. Mistrzostwo! Sztywna okładka, piękny papier (Alto Creme 1,5 100 g/m2 | Panta” (cokolwiek to znaczy), zaokrąglone grzbiety, złota czcionka. Wydawnictwo Warstwy – jesteście mistrzami. Tomik jako dzieło sztuki. Odpowiednią dać rzecz – słowom! Pięknie zaprojektowane cacko! Wzruszenie, że można tak!

Ale to oczywiście byłoby na nic bez poezji. Te sztychy z XIX wieku, byłyby tylko fajne, gdyby nie dopisane do nich komentarze autorki - każde trafione w dziesiątkę! A łasica przegryzająca kabel w Wielkim Zderzaczu Hadronów to już maximum!

Niby gdzieś to czytałem: u Szymborskiej - "Macie u mnie imiona: / klon, łopian, przylaszczka, / wrzos, jałowiec, jemioła, niezapominajka, / a ja u was żadnego." ("Milczenie roślin"), u Whitmana - "Wierzę, iż źdźbło trawy / nie mniej znaczy niż rzemiosło gwiazd, / A mrówka jest równie doskonała i ziarnko / piasku i jajko strzyżyka, (…) / A krowa, żująca z pochylonym łbem, przewyższa każdy pomnik, / A mysz jest cudem wystarczającym, by wstrząsnąć sekstylionem niewiernych.", a jednak czytając zachłannie „minimum” mam pewność wyjątkowości tej poezji. 

Odkryłem poetkę, która z okiem w mikroskopie podgląda „podszewkę świata” - która umie kreować poetyckie obrazy zapadające w pamięć. Oto jej łąka, która "nie zeżre, / nie połknie, nie zetnie, nie porazi”, a przecież mogłaby, gdyby... Oto kościół, w którym zmokła niewierna, szepcze "bo ja tu, teraz / tylko sobie siedzę, / czekając / aż przejdzie chmura, / i zaraz cicho wyjdę / zostawiając cię całkiem samego / z tą twoją / wielką / tajemnicą."
Zachwyt nad żywym autorka umie urobić w formę zaklęcia: "dżdżownicy skrawek zawsze w dżdżownicę się odrodzi", przekonująco pokazać siłę roślin wobec słabości człowieka ("kokos przepłynie ocean").

Urzekły mnie jej wyznania o "cieple uwalnianego właśnie teraz tamtego upału", o tym, że naukowiec patrzy zbyt szczegółowo, gdy właśnie "kropla / opadła na liść", albo że "budzi mnie ze snu / mój kościotrup".

Znak tej poezji to złota proporcja między powagą, a zdystansowaniem i luzem. Są tu frapujące pomysły na wiersz jak np. machanie krok od środka krzywej Gaussa ("stoję i macham najmocniej jak mogę"). Szacunek za umiejętność opowiadania o swoich zawodach - o obudzeniu z olśnienia ("kosmo-barok"), za śmianie się ze swoich egzaltacji ("miejsce przy oknie"), i za to jak umie potencjometr ustawić na max, gdy do wątroby rozkazuje "nie po pierwszym, / nie po drugim, / ale po trzecim, / ma być kurwa optymizm / i optymizm jest."

Trudny temat upokorzenia kobiety został przedstawiony oryginalnie - z wykorzystaniem mitologicznego toposu nici ("Ariadna"). Albo te kilka pytań, gdy pierwszy raz trzyma strzelbę: "tylko dokąd? / w co? / w powietrze? w skałę? jezioro?" Błysk!

Wyróżnia się wiersz o wirtualnym spacerze po wsi Jedwabne. Zostawiają mętlik w głowie te: o strachu przed niedołężnością, z życzeniem, "niech coś tam ci trzaśnie, rozpryśnie, zamaże", o kulcie Maryi ("Marysia"), czy o chaotycznych myślach lekarki ("erka").

Odnalazłem się w rozterkach o śmierci (dużo w tomie pogrzebów, padliny, rozkładu), w rozmyślaniach o ołtarzu ("bazylika w Bardejowie. ołtarz Bożego Narodzenia") - "patrzę na ten ołtarz / i nie widzę niczego więcej / jak powykręcane / martwe drzewo / jakich w tych górach / jest wiele." Wzruszyła mnie czułość wobec świata ("Tylko mi nie kwitnij"), też czuję podziw wobec koron topól w zestawieniu z naszą taniością i bylejakością (tępy wstyd, „którego zaraz ciągnęłam z powrotem / na sznurku, cicho").

Nie przeszkadzała mi forma tych wierszy - duża ilością enterów. Podobała mi się za to poetycka komunikatywność, "Szymborskość", celność puent. Jeśli miałbym wskazać jakąś fałszywą nutę, to byłyby to drobiazgi – pojawiający się odwrócony szyk: „roślin sonaty” zamiast zwyczajniej „sonaty roślin”; być może kilka wierszy, np. „złota nanosekunda” jest zbyt blisko banału...

Tomik bezwzględnie polecam, jego cena początkowo 40,- "bolała", obecnie jest akceptowalna 22,50- - sprawdźcie skąd się bierze "światłowód czułości". Idźcie z tą książką w, choćby wyimaginowane, chaszcze, albo lepiej na polanę, w „dobre miejsce”, przeistoczcie się, przepoczwarzcie.

sobota, 16 lutego 2019

Zzuć zło

VOO VOO "Za niebawem", 2019.


Waglewski i jego zespół to instytucja, która nie zawodzi. I tym razem dostajemy artystyczną wypowiedź, doskonałą muzycznie z intrygującymi słowami. Trzeba posłuchać, koniecznie. Po kolei:

1 - "Niełaskawy czas, mało śmiesznie" - diagnozuje Waglewski. Muzycznie jest blisko spokojnej "Siódemce", którą się zachwyciłem. Taki snuj, z zawieszonymi w powietrzu drobinami kurzu i ćwierćnutek.

2-  Jest żwawo - to może być hit, choć szlagwort z kościołem i mickiewiczowskim "nikt nie woła" - zapewne za ryzykowny dla fal eteru. Refren sypie nas kwiatami jabłoni - mamy tu piękny chórek pań Przybysz, a po złamaniu utworu  - piękny jazzowy odlot.
W tekście Waglewski rzuca mimochodem, że czasy się zmieniły - dystansuje się do siebie z młodości, gdy pił i palił. Dziwi się swoim kolegom (Janowi Pospieszalskiemu zapewne), ale jednocześnie dziś nie chce się określać.

3- Udana, improwizacyjna "rzeźba" wokół muzycznego tematu.

4 - "Przybysze" przypominają o tym, że trzeba pomagać. Na pewno fajnie mruczy tu saksofon, ale brakuje tu jakiejś wyrazistości.

5 - "Się poruszam 1" - jest o tym, by "tańczyć na wszystko". Niegłupi to pomysł, by niezgodę na zły świat wyrazić przez taniec zamiast przez middle finger. Dowiedziałem się, że powstają filmiki, na których fani naśladują panią z teledysku. Też mam ochotę taki filmik zrobić. I zatańczyć do słów: "na tę nienawiść / kompletnie chorą / na rozdwajanie / włosa na czworo // na hipokryzję / w każdym zdaniu / na zmasowany / atak draniów". Tylko - przymknęła mi myśl, że słowo nienawiść w przestrzeni pada za szybko (np. czy ryglując swój własny dom, się nienawidzi?). No i jeszcze na słowo "nienawiść" mam zapaloną lampkę, by nie użyć jej jak wiersza Szymborskiej w politycznej grze.

6 - Zaskoczenie przynosi "Się poruszam 2". Perkusiści świata naparzają tu w gary. Gdzie ja takie dźwięki słyszałem? To była jakaś płyta dodana do "Machiny" z egzotyczną muzyką. Na płycie Voo Voo brzmi to bardzo pozytywnie zaskakująco. Gdy wchodzi wokal przypominają się afrykańskie zaśpiewy z wcześniejszych płyt, te "Łobi jabi", i pięknie.

7 - "Nocą" buja i klaszcze. Autor prosi, by omijać psie kupy, mówi, że woli nocne hałasy zza okna od długiego spania, słusznie prawi, że ludzie mają swoją mądrość. Nośną jest puenta o braku szacunku do telewizora.

8 - Utwór z pięknym tytułem "Nieud" przemyca piękne myśli, o tym, że trzeba wierzyć, że "dużo za mało nam się śni", że "Szyja na smyczy, nos przy glebie / A dusza skowyczy, dusza w potrzebie". Interpretuję, że w tym tytułowym "za niebawem" jest nadzieja. Że nadejdzie "Wtem!" z komiksów Papcia Chmiela o Tytusie. Bo bez nadziei jest beznadziejnie.

9 i 10 - W luzackim "Dzie ci kwiaty 1" pyta co się stało z hipisami? A potem smętna nieco repryza.

11 - Coda jest naprawdę niezła. Waglewski wyprowadza ją z newsa zasłyszanego w sieci. Dlatego zaprasza wszystkich pogubionych i zabłąkanych do wagonu A. Tam będzie można zzuć zło.


Zobacz też inne recenzje płyt VOO VOO: "Nowa płyta", "Siedem"


Kiedy szarpnie tramwaj

WOJCIECH BONOWICZ „Druga ręka”, Wydawnictwo a5, 2017.


Książka zaczyna się od tęsknoty za dawnym sobą. Jest się kimś innym niż dwadzieścia lat temu, zauważa się własną przemianę.

A potem są wiersze, które wywołały u mnie konfuzję. Dobiła mnie nieistotność obserwacji, z których autor zdecydował się uczynić wiersze. Zdały mi się być jak mąka, co po dmuchnięciu znika: błahe obserwacje kobiet w tramwaju, rozmowa na lotnisku, coś niejasnego, troska o siebie, pytania o przyczynę braku snu...

Dobrze, że jest humor – np. parówki można jeść w piątek, bo tyle mają mięsa; zgaga od dżemu, katar od serów... Niełatwo będzie mi zapomnieć chęci autora stworzenia kieszonkowego siebie.

Na mistrzowska frazę trafiłem dopiero na stronie 38. Porównanie poety do krów przy pełni księżyca pasących się na wielopoziomowych skrzyżowaniach gdy ruch jest mały. Voilà! A potem: Unieś ręce i spróbuj iść tak przez chwilę aż zobaczysz jakie to niewygodne. Wejdź tak po schodach albo lepiej: wejdź tak do tramwaju i kiedy szarpnie ruszając wyobraź sobie poetów którzy muszą tak codziennie. Voilà! A wcześniej jeszcze: kora na plecach poety.

Fraza ta zamigotała do mnie w momencie, w którym wyczułem, że za dużo w tym tomie jest o poecie: kapelutek poety, lewa ręka poety, zachwyt poezją ulubionego poety. Za dużo tego „lubię obserwować czekających na pociąg a zimą śnieg przed domem.” Pachnie mi to jakimś etosem. Wolę pozostawić to niewidzialnym, nieistotnym, tym, czego czytelnik może się domyślać.

I gdyby nie Jabłonka, co obrodziła nadzwyczajnie, porównana do dwóch pięknych dziewczyn w słoneczne popołudnie, które marnują czas z głupim chłopakiem, napisałbym o braku siły słów.
Gdyby nie mrok morza czarnego i czekanie, aż kąpiący się wrócą, gdyby nie, tych kilka aforyzmów: o interpretacji („Napisz a zobaczysz”), o braku potrzeby nowych nazw („Nie potrzebuję”), napisałbym: „spudłowane”, „gdzieś obok”.
Gdyby nie, chłop zmęczony w południe w środku oparty o rower stojący pod krzyżem Jezusa, albo „Dzień dobry”, które mówi nam ktoś zza wózka z bielizną („W hotelu”), czy zderzenie cerkiewka/sukienka („Tyle wspomnień”), śnieżenie w środku prerii („Moja amerykańska przygoda”) - napisałbym: „nie ma tu błysków.”
Napiszę, że są powody, by sięgnąć po „Drugą rękę”. I nie tylko po to, by rozpoznać frazę o pęcinach z piosenki „Sarny” Fisza Emade Tworzywo (Bonowicz świetnie tam recytuje). Przeczytać zdanie o oporze poety, który jest potrzebny i o tym, co wtedy należy zrobić.