niedziela, 20 grudnia 2009
Zima
"Zima"
"...najcieplej jest w domach..."
"...albo grobach..."
Autor: Piotr Gajda
Zima. O tej porze roku najcieplej jest w domach albo w grobach. Ktoś napisał na murze sprayem „jestem Bogiem”, ale czy Bóg w zimę nie zasypia?
Szklana kula *
Za dwie niedziele zobaczymy,
czy przyjdzie nam umrzeć samotnie.
Nieistniejące adresy wymyślą nazwy ulic,
parzyste numery domów.
Grad nigdy już nie będzie padał,
mróz spożywał wódki z listonoszem.
Nic nie ma na sumieniu ten,
kto nie boi się listów poleconych.
Wielki chłód
Zamarzałem przez czterdzieści zim.
Wokół tylko lód, jedzenie lodu,
kruszenie lodu. Marne widoki na krę
w szklaneczce whisky i białe niedźwiedzie
zamiast białych myszek. Dreszcze zmieniały
stan skupienia, sople sterczały pod skórą
jak grzebień stegozaura. Jeżeli zakwitł
przebiśnieg, wyglądał jak guz mózgu.
Minus
Smutek jest instytucją, zima trwa
okrągły rok. Na drzewach tyle samo
śniegu, co we włosach łupieżu.
W pracy wszyscy w zaspach,
czarna kawa zrzuca biel z dachów.
We wnętrzu ucha rozpędza się kulig.
Pijacy śpią na przystankach, mróz
liże ich palce. W żyłach płynie kra,
z nieba spada gwiazda.
Spinki
Podróż na wschód przez zimne korytarze,
zimne krzesła. W wychłodzonych zaułkach
blaszane instrumenty, sztućce do owoców.
Zamarznięte grudki kroków, szpilki, agrafki,
białe ściany. Mężczyzna w prochowcu, kobieta
w rajstopach. Rozmowa podąża w stronę łóżka,
ciemne figury dopinają suwaki, przycinają
skórę. Rwąca rzeka przymocowana łańcuchem
do nadbrzeża, żelazny most spina arterie
w transsyberyjską kolej. Do kogo należy puls,
którego pogłos rozlega się na pustej ulicy?
To tylko łomot na wiadukcie, od metalu odpada
rdza. Każdy nit samotny, ale nadal łączy.
Piętra
Rozgrzebana pościel jak brudny śnieg
u podnóży gór. Poza szeptem mozolna
wspinaczka schodów, w przyciszonym
radiu słychać kroki szerpów. Ściany,
doskonałe piony, nawisy półek; tynk
zapowiada, że zejdzie z lawiną.
Wystarczy dotrzeć do bazy, rozbić obóz,
zadomowić się. Zaczekać? na co?
Odpowiedź jest w zasięgu wzroku,
nieubłagana jak biel sufitu.
Trzynaście potraw
Pławy? Ryby w occie. Trójząb włożony do ust
rozpuści się, ślina przeniknie do stopu.
Opłatek to gruda białego piasku nad ciemnym
stawem, łacha na rzece. Na obrusie rdza i olej,
czerwone wino. Chleb jest ciałem, zjemy je przy
wspólnym stole. Z naszych rozmów Wieża Babel
wzniesiona z ości. Podamy sobie ręce
nad spoczywającym na talerzu karpiem,
położymy obok noże. Krew nie woda – teraz
rzadka jak kompot. Pierwsza gwiazda jest gorąca
czy zimna? Co wycieknie z ust ostatnie – słowo
w kształcie rozgwiazdy? Wnieśliśmy drewno
do domu, szykujemy narzędzia i ozdoby.
Będziemy nucić pieśni, sposobić drzewko.
My – legion.
*wiersze z mojej debiutanckiej książki pt. „Hostel”.
Etykiety:
poezja
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz