Pięć lat temu, po tym jak byłem w Poświętnem, napisałem wiersz pt. "Odpust". Opublikowany wtedy na Nieszufladzie zyskał przychylne opinie m.in. Dariusza Adamowskiego, Krzysztofa Bąka, Gila Gillinga, Julki Szychowiak, Macieja Woźniaka, Mirki Szychowiak, Marzanny Kielar... (były to piękne czasy - dziś Nieszuflada, to nie to co kiedyś). Znalazł się później w mojej książce "Ę", a dziś po pięciu latach w ostatnią niedzielę września znowu odwiedziłem Poświętne. Sytuacja natchnęła mnie poetycko. Oto efekt i kilka fotek.
niedziela, 27 września 2009
Odpust w Poświętnem
Pięć lat temu, po tym jak byłem w Poświętnem, napisałem wiersz pt. "Odpust". Opublikowany wtedy na Nieszufladzie zyskał przychylne opinie m.in. Dariusza Adamowskiego, Krzysztofa Bąka, Gila Gillinga, Julki Szychowiak, Macieja Woźniaka, Mirki Szychowiak, Marzanny Kielar... (były to piękne czasy - dziś Nieszuflada, to nie to co kiedyś). Znalazł się później w mojej książce "Ę", a dziś po pięciu latach w ostatnią niedzielę września znowu odwiedziłem Poświętne. Sytuacja natchnęła mnie poetycko. Oto efekt i kilka fotek.
Kościelscy dla Dąbrowskiego
Autor: Krzysztof Kleszcz
Jest przyznawana od 1962: zdobyli ją m.in. Zbigniew Herbert (1963), Jarosław Marek Rymkiewicz (1967), Urszula Kozioł (1969), Stanisław Barańczak (1972), Ewa Lipska (1972), Adam Zagajewski (1975), Ryszard Krynicki (1976), Wisława Szymborska (1990), Marzanna Bogumiła Kielar (1993), Andrzej Stasiuk (1995), Marcin Świetlicki (1996), Olga Tokarczuk (1997), Jacek Podsiadło (1998), Adam Wiedemann (1999), Wojciech Wencel (2000), Jerzy Sosnowski (2001), Tomasz Różycki (2004), Jacek Dehnel (2005), a ostatnio Jacek Dukaj (2008).
W uzasadnieniu werdyktu jury napisało: "za oryginalność poetycką wyrażającą się odwagą w traktowaniu trudnych zagadnień artystycznych i światopoglądowych. Twórczość Dąbrowskiego wyróżniająca się ostrością widzenia spraw estetycznych, egzystencjalnych i metafizycznych jest jednym z najciekawszych osiągnięć najnowszej polskiej poezji. "
Złote runo
Spała jest oddalona o 10 km i po wyjeździe z Tomaszowa prowadzi do niej równa, asfaltowa szosa przez las, który jest częścią Puszczy Pilickiej. Przed wielu laty, jeszcze jako nastolatek, błąkając się po niej tuż przed zmierzchem, byłem ścigany przez przerażający śmiech diabła i umykałem w kierunku miasta na rowerze, a podczas ucieczki o mało nie wpadłem pod mijający mnie z naprzeciwka motocykl. Ciekawe, czy ten sam diabeł ścigał także cyklistę Przemka Owczarka?
Parkuję swój samochód obok kościółka, vis a vis wejścia do polowego ołtarza, bo stąd jest najbliżej i ledwie sekundy dzielą mnie od szybszego krążenia krwi (zawsze czuję się jak trup robiąc zakupy w łódzkiej galerii).
Czasem udaje mi się kupić longplaye Perfectu, TSA, Lombardu, Maanamu, czasem nabywam „niechciane” analogii Elvisa Costello, Simple Minds, Niny Hagen, albo Jana Garbarka. Niekiedy idę na całość, i moje oczy i ręce radują się winylami Scorpio, Locomotiv GT., East, Fonografu i Omegi. Często licytuję „w ciemno” i staję się posiadaczem dzieł nikomu nieznanych zespołów takich jak Teaze, Runestaff, Das Pferd, albo Zot. Czasem bywam spełniony, kiedy udaje mi się zdobyć płyty, które kiedyś miałem i utraciłem – MWNH „Świnie”, Grzegorz Markowski „Kolorowy telewizor”, Lombard „Anatomia”, Klaus Mittffoch „Klaus Mittffoch”, Maanam „Się ściemnia”...
Niekiedy płacę za książki, ale ich wybór jest mocno ograniczony. Kupuję „Cień wiatru” Zafóna, „622 przypadki Bunga” Witkiewicza, Faulknera „Absalome, absalome!” i „Światłość w sierpniu”, a także „Okręt” Buchheima. Ale tak jest dobrze, bo jarmark to w zasadzie targ staroci, raj dla kolekcjonerów i zbieraczy rzeczy naprawdę dziwnych – medali i odznak ZSRR, monet, widokówek i sam Bóg wie, czego jeszcze…
Potem zawsze mam chwilę, żeby pospacerować i zastanawiać się nad tym jak to będzie, kiedy wreszcie wrzucę płytę na talerz gramofonu i posłucham jej po raz pierwszy. Marszrutę mam wyznaczoną już od dawna, a więc najpierw spalski żubr, potem most, z którego widziałem w rozświetlonym słońcem nurcie Pilicy ryby wielkości mojego przedramienia (Robert Miniak miałby tu pole do popisu pod warunkiem, że miałby przy sobie wędkę). Mijam domy otoczone drzewami i zastanawiam się, czy w takim domu mógłbym być naprawdę szczęśliwy. Myślę o domu, który buduje Krzysztof Kleszcz i wiem, że jemu się to uda.
Na mnie czeka miasto i jego kominy, których dymem oddychałem. Płyta obraca się i zaczyna cichutko trzeszczeć…
sobota, 26 września 2009
Mój wiersz tygodnia (2)
Autor: Piotr Gajda
Tym razem wiersz autorstwa Justyny Bargielskiej z tomu „Dating Sessions” wydanego przez Bibliotekę Studium (Wydawnictwo Zielona Sowa 2003).
* * *
Pamiętacie nasz ostatni wieczór w Nieporęcie?
Wpadłam wtedy do studni i chociaż krzyczałam,
wzięliście koszyk, wino i serwetkę w kratkę,
wsiedliście do samochodu i zapadła noc.
Dryfowałam na słomce strachu, że zasnę
i utonę, a wtedy podwodne pająki
i robaki na ścianach, drepczące jak Japonki
z porcelany, nie przystające gdy się mijają,
one wtedy zobaczą, że byłam człowiekiem
i że utonęłam.
I nie było świtu. Zimę spędzę pod lodem,
znajdziecie mnie wiosną, powiecie, że się zmieniłam,
że jest w moich oczach wyraz, którego nie było.
* Justyna Bargielska (rocznik 1977). Laureatka III edycji konkursu poetyckiego im. Rilkiego (2001) i nagrody specjalnej na konkursie im. Jacka Bierezina (2002). Publikowała m.in. w "Odrze" i "Ha!arcie". Jej wiersze były tłumaczone na język słoweński i bułgarski. Autorka tomów poetyckich „Dating Sessions” (2003) i „China Shipping” (2005).
Karol Maliszewski tak pisał na blurbie „Dating Sessions”; „Ujął mnie kunszt jej tekstów – instynktowne i lekkie wychylanie się na jakąś nieznaną stronę wiersza i świata”.
Tomik Justyny Bargielskiej był jedną z najbardziej trafionych propozycji poetyckich (spośród 18), które zakupiłem „hurtowo” w sklepie internetowym (drugą była książka Marcina Zegadły).
piątek, 25 września 2009
Płonący wieżowiec
Stanislaw Czycz
Autor: Piotr Gajda
Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z jego twórczością. Wyprzedawano księgozbiór biblioteki największej, upadłej fabryki w mieście – wszystkie książki po symbolicznej złotówce. Ech, dowiedziałem się o tej wyprzedaży zbyt późno, a i tak czułem się jak niedopity w browarze. I to właśnie wtedy, przy okazji prowadzenia swoich książkowych wykopalisk natrafiłem na książkę zatytułowaną „Ajol”, a w niej na „Anda”, opowiadanie poświęcone Bursie. Autorem książki był Stanisław Czycz. Dzień lub dwa dni później natrafiłem jeszcze na „Tła” – zbiór wierszy z końca lat pięćdziesiątych. Prozę kupiłem od razu, wiersze ze względu na luźne kartki (i to bynajmniej nie z powodu częstego wypożyczania – karta biblioteczna była pożółkła, ale nigdy nie była wypełniona) pozostawiłem na zmielenie. Nie ma to żadnego wymiaru symbolicznego, ponieważ po latach tamtą książkę gdzieś zgubiłem (dziś mam „Anda” w antologii polskiej noweli współczesnej i „Wybór wierszy” z 1979 roku).
Kim był Stanisław Czycz? Na legendę poety wyklętego pomimo wrodzonych predyspozycji umarł zbyt późno – w wieku 67 lat i prozaicznie – na zawał serca. Nigdy nie wychodził z knajpy przez szybę jak Wojaczek, ani nie wędrował po świecie jak Stachura. Egzystował wpisany w cztery kąty swojego mieszkania w krakowskim Domu Literatów, samotny, lękający się otaczającej go rzeczywistości, bezradny w najprostszych sytuacjach życiowych. Tak jak i oni „nadwrażliwy”, ale zbyt skromny i cichy, żeby mógł być zauważony. Zresztą sam dobrowolnie skazywał się na niebyt, opowiadał, że nigdy nie był w Kościele Mariackim ani na Wawelu, a żył przecież w Krakowie! Przez kilka lat mieszkał przy Krupniczej z Adamem Macedońskim, malarzem, rysownikiem, działaczem niepodległościowym, skazany na naloty podpitego Ireneusza Iredyńskiego, Jana Himilsbacha i innych. Abnegat, bez stałego etatu, utrzymujący się z pisania i ze skromnej renty. Jednocześnie człowiek chory – leczył się na raka skóry i ogarnięty zrozumiałym lękiem przed śmiercią – popadał w coraz większą depresję. „Poeta katastroficzny” tak najlepiej można by go określić. Nie dbał o swoje interesy, robienie kariery. Nie potrzebował dużo, skromny człowiek, nawet za bardzo. Potem dopiero zaczął dbać o dom, gdy się ożenił. Justyna Sobolewska w „GW” (przy okazji wznowień jego książek prozatorskich przez Wydawnictwo literackie) napisała o nim kilka lat temu: „Niedawno ulica, przy której stoi dom Czycza, została nazwana jego nazwiskiem. Dom rodzinny pozostał w niezmienionym stanie - przez zbitą szybę można zajrzeć do środka. Widać ścianę, którą w ostatnich latach życia Czycz remontował. Był perfekcjonistą. Przepisywał stronę z powodu źle wstawionego przecinka. Podobnie nad tą ścianą pracował pod sam koniec życia z determinacją, ale i bezskutecznie”.
Jako poeta objawił się w sposób nietypowy i zarazem typowy. Absolwent Liceum Elektrycznego pojawił się na początku lat 50. w Kole Młodych przy Krakowskim Oddziale ZLP zabierając ze sobą „swoje” wiersze, wśród których znalazło się kilka tekstów wyklętego już naówczas w kraju Czesława Miłosza. Opiekujący się młodymi poetami Adam Włodek natychmiast rozpoznał mistyfikację. Ale - jak pisał potem we wspomnieniach - "własne teksty kandydata na członka Koła stanowiły wystarczającą podstawę do przyjęcia". Wystarczyło kilka lat, aby pojawił się jako debiutant w znakomitym towarzystwie Drozdowskiego, Herberta, Białoszewskiego i Harasymowicza w „Życiu Literackim”. W swoich wierszach próbował opisać „chaos świata”. Pesymizm tych tekstów, poczucie zagrożenia fascynują jego dzisiejszych czytelników, w tym mnie, który „akcję” swojej debiutanckiej książki „zamknął” w czterech ścianach hostelu.
Ostatnie lata życia to ciągła walka z nawrotami pogłębiającej się depresji. Coraz głębiej wtopiony w tło niechętnie wychodził z domu, bo świat jawił mu się jako nieustanne zagrożenie. Stanisława Czycza – jego postać i twórczość idealnie określiła Wisława Szymborska nazywając go „mistrzem cierpienia”, ale też „artystą-cyganem”. Włodzimierz Jurasz wspominając Czycza na łamach ”Dziennika Polskiego” przytacza wywiad, jaki ten udzielił Krzysztofowi Lisowskiemu, w którym wspominał podróż pociągiem, podczas której podsłuchiwał parę młodych ludzi rozmawiających o jego pisarstwie. – „To mogłeś im się przedstawić” - stwierdził Lisowski. – „Co?... przecież by mi... oni to byli państwo... ubrani porządnie, czyści, zadbani... ja przy nich jak psubrat... kieszeń mi się u spodni rozrywała i strzępiły się nogawki, i przy koszuli kołnierzyk... no przecież widywałeś mnie jak chodzę, bo ja tak przez lata” - odpowiedział poeta.
„And” to hołd złożony przyjacielowi, z którym razem pił wódkę, wędrował po podkrzeszowickich lasach, kłócił się i godził, rozmawiał o poezji i naśmiewał się z kolegów-literatów goniących za aktualnie obowiązującą koniunkturą polityczną. Ten przyjaciel - Andrzej Bursa, bo o nim jest mowa - zmarł 15 listopada 1957 roku, tuż po powrocie z odbywającego się w Poznaniu zjazdu młodych pisarzy. Czycz, towarzysz ostatnich dni życia Bursy, opisał te wydarzenia we wspomnianym opowiadaniu, a także przeżył go o prawie 40 lat żyjąc wciąż tak, jakby przyszło mu mieszkać w płonącym wieżowcu.
NIE JESTEŚ (I NIKT) ZE MNĄ JUŻ DAWNO
tej nocy śniło mi się
że śpisz obok mnie
ale znałem kiedyś dziewczynę
która żartobliwie kazała się nazywać Małgosiunią
i uśmiechając się tak do niej mówiłem
i to ją nagle widziałem w tym śnie
leżącą ze mną
jednakże śniło mi się
że ty śpisz przy mnie
płakać nie umiem już od dawna
czyich więc łez był ślad na poduszce
gdy się zbudziłem
1991
czwartek, 24 września 2009
Ping i pong
niedziela, 20 września 2009
Mój wiersz tygodnia (1)
* * *
aleja czterdziestu ośmiu drzew oprowadzała do
starszej niż najstarsze groby kostnicy
jaskierko nazywał ją stacyjką
ostatniej podróży
chodząc przez pole umierającej kraski do zawodówki
zaglądał przez zakurzone okna do środka
czasem widział grabarzy grających na wiekach
trumien w karty o złotą obrączkę trupa
czasem widział kolegę z czerwoną pręgą na
szyi leżącego w gotowym do drogi wagoniku
czasem widział swoje odbicie w czarnej jak
chitynowy pancerz chrząszcza szybie
czasem uciekał stamtąd jak spłoszona sójka
czasem skradał się tam jak kot tropiący szczura
myśląc że przemyka pod okna stacyjki nie zauważony
przez boga i śmierć nie wiedział że w ich grze o
jego życie śmierć wyłożyła z rękawa na stół
cztery asy
Po raz pierwszy zetknąłem się z poezją Dariusza Tomasza Lebiody w antologii „Poezja polska 1939 – 1985; Od Staffa do Wojaczka” pod redakcją B. Drozdowskiego i B. Urbankowskiego, której dwu tomowe wydanie kupiłem za dosyć pokaźną wtedy sumę – 2000 złotych. Było to bodajże w 1987 lub 88 roku (pieniądze na zakup dostałem od mojej świętej pamięci babki). Antologia do dzisiaj stoi na mojej półce. Prezentowany wiersz znajduje się w tomie II na stronie 682.
Dariusz Tomasz Lebioda
(Źródło:b.blog.pl)
sobota, 19 września 2009
Salto mortale
Andrzej Babiński
Andrzej Babiński, przyjaciel, Edwarda Stachury, Ryszarda Milczewskiego-Bruno i zmarłego niedawno Wincentego Różańskiego. Napiętnowany rozpoznaną chorobą psychiczną, na co dzień agresywny i ogarnięty obsesją własnej śmierci, wciągający w „jądro ciemności” wszystkich, z którymi się stykał. Stąd odrzucany przez niemal całe ówczesne środowisko poetyckie, także to poznańskie, i dlatego dziś nie zapamiętany tak dobrze jak jego sławni przyjaciele-poeci. Tak pisał o nim w numerze 1/2008 „Winiety” Andrzej Sikorski: „Poznań literacki nie chciał i bał się „chorego” Babińskiego, który nosił wiersze na sercu (dosłownie!) w grubym sfatygowanym portfelu i... zwyczajnie męczył posiadaczy maszyny do pisania (w różnych porach dnia i nocy). Do tego zrywał spotkania autorskie i walczył z akademikami z filologii polskiej. Od 1978 roku starał się o przyjęcie do Oddziału Poznańskiego Związku Literatów Polskich, ale Czesław Chruszczewski, ówczesny prezes, był nieugięty. W końcu został członkiem ZLP w Warszawie (zachowała się pozytywna opinia Józefa Ratajczaka). Więcej, wzywał na pojedynki, wcale nie na wiersze, „nowofalowców”, na Stary Rynek, w południe, by położyć kres „strzelanym na papier słowom”, które przecież niewiele znaczą”.
Utalentowany poeta stłamszony przez własną niedoskonałość. Wiersze zaczął pisać w połowie lat 50, potem gdzieś około roku 1961 przestał na całe pięć lat, aby pod koniec lat sześćdziesiątych znowu zacząć tworzyć w iście szalonym tempie. Rok 1970 był „cezurą” jego poetyckiego „wypalenia się”. To właśnie choroba nie pozwalała mu regularnie pisać. Przerabiał więc stare wiersze, zmieniał daty ich powstania, aby stwarzać wrażenie, że wciąż jest twórczy, że nadal się rozwija. Jego utworów wystarczyło na dwa tomiki wydane za jego życia – „Z całej siły” (1975) i „Znicze” (1977) oraz na wybór jego wierszy wydanych już pośmiertnie. Do dziś świadkowie jego wieczorów autorskich pamiętają interpretacje bezzębnego Autora, który kazał usunąć sobie za jednym razem wszystkie zęby, jak mawiał „żeby nikogo nie kąsać”. Ale wciąż„kąsał” – już w latach osiemdziesiątych prowokował, walczył z cenzurą, chciał uczestniczyć w „solidarnościowym” zrywie, ale przeganiano go, nikt nie chciał go słuchać. W stanie wojennym chodził po ulicach Poznania w długim płaszczu pozbawionym guzików i w butach bez sznurowadeł, nie nosił paska – chciał być gotowy, kiedy przyjdą po niego.
Poetyckim mistrzem Babińskiego był Mieczysław Jastrun, do którego wydzwaniał po nocach, a gdy ten umarł stał milczący i załamany nad jego grobem.
Spadkobiercą dzieła Andrzeja Babińskiego został Jerzy Szatkowski, jego przyjaciel i redaktor pośmiertnego tomu wierszy, dzienników, fragmentów listów i dokumentów dotyczących życia poety zatytułowanego „Uwierzenie moje”, w którym znalazło się miejsce na świadectwo dotyczące niespełnionej miłości poety do Krystyny Orłow, ale także i na „postanowienie o umorzeniu śledztwa w sprawie nagłego zgonu Andrzeja Babińskiego”.
Wiersze Andrzeja Babińskiego to uporczywe szarpanie z życiem i śmiercią, miotanie między własnym bytem i niebytem. Pesymizm, zwątpienie, obłęd uwarunkowany chorobą psychiczną, to trampolina, od której odbił się, żeby wykonać swój ostatni skok – przekroczyć granicę.
W późny, majowy wieczór 1984 roku poeta skoczył z przęsła Mostu Marchlewskiego w Poznaniu (dziś Mostu Królowej Jadwigi) i zabił się uderzając o betonowe obrzeże koryta Warty. Miał 46 lat.
Babińskiego zabić!
Czy ptak co ćwierka na drzewie ma datę i erę?
Andrzej Babiński (05.01.1938 – 14.05.1984)
czwartek, 17 września 2009
Pochylone pismo
Różni artyści - "Gajcy", 2009; Muzeum Powstania Warszawskiego
Autor: Krzysztof Kleszcz
Wojenną lirykę Gajcego można zestawić z liryką Baczyńskiego, zdecydowanie bardziej popularną. Jak mistrzowsko zmienić wiersz w piosenkę pokazała Ewa Demarczyk. Jej interpretacja "Deszczy" ("Deszcz jak siwe łodygi, szary szum, a u okien smutek i konanie") i "Wierszy wojennych" ("Niebo złote ci otworzę, w którym ciszy biała nić...") sprawiła, że do dziś nie umiem inaczej ich czytać, jak przez pryzmat wyjątkowej muzyki Zygmunta Koniecznego.
Zanim kupiłem płytę obejrzałem na TVN Warszawa koncert sprzed Muzeum Powstania Warszawskiego. Już w trakcie piosenki Żywiołaka wiedziałem - choć było nieczysto - płyta będzie świetna. I zachwyciłem się od pierwszego słuchania: apokaliptycznym rockiem Armii, niezwykłym, pogodnym reggae w wykonaniu Maleo...
Dodajmy dla porządku, że niekiedy dopisano coś do wierszy, np. w piosence, która jako pierwsza mnie zauroczyła - "Moja mała" wykrzyczany fragment wzorowany na Lao Che "dzisiaj pal dzisiaj wal spruje ciała szybka stal dzisiaj pal, dzisiaj rąb, częstuj ogniem, sznurem bomb (...) ręka noga mózg na ścianie ostra jazda zabijanie" - dopisał Robert Jaworski z zespołu Żywiołak. Czy teksty Gajcego użyte w piosenkach zyskały nową siłę? Zdecydowanie tak!
Wyobraziłem sobie walizkę, w której przeleżały teksty Gajcego. Słucham tej płyty jakbym wyjmował z tej walizki pożółkły zeszyt i odczytywał piękne równe pismo: "Przeszywa mnie słodka świadomość, że jestem, że czuję patrzę słucham. Porywam kielich (kielich) radości i piję jednym haustem.", a na następnej stronie pochylone, napisane niedbale, jakby było już mało czasu "Będzie syczeć wapno i fosfor, każdy ślad twój pokryje węgiel, aż gwiazdy w kopule nocy wzejdą bliskie i jakże piękne."
środa, 16 września 2009
Starsi mogą lepiej
Dojrzali rock’n’rollowcy są jak stare wino za 1000 euro za flaszkę. Im starsi, im więcej na ich ciałach i duszy blizn i zmarszczek, tym ich głos staje się bardziej doniosły i czystszy choć spatynowany i chropawy. Kolejni pretendenci do panteonu rocka stroszą piórka, prężą muskuły, krzyczą do swoich fanów, że teraz jest ich kolej. Jasne, ale na własną legendę będą musieli jeszcze kapkę poczekać. Tymczasem ja wybieram „rockowych dziadów”, bo męczy mnie widok pryszczy.
Bob Dylan (rocznik 1941) i jego „młodszy brat” Bruce Springsteen (rocznik 1949) to autorzy, którzy ostatnio ponownie doprowadzili mój sprzęt hi –fi do potężnego wstrząsu, nie wspominając już o człowieku naciskającym na klawisz „play”, czyli o mnie. Oczywiście, twórczość obu Panów znam doskonale, i z ich dorobku wybieram dla siebie poszczególne płyty – „Oh Mercy”, „Slow Train Coming”, „Desire” i cały renesans Dylana, począwszy od „Time Out of Mind”, „Love And Theft” i „Modern Times”, a także Springsteenowskie „Born In The USA”, „Devils And Dust” i „Born To Run”. Ale ostatnio krew znowu pociekła mi z ucha, kiedy wrzuciłem do odtwarzacza ostatnie dzieło Bruce’a „Working On a Dream”, i wróciłem do tego nieco starszego – „Time Out of Mind”. Tak się składa, że „killery” z wymienionych płyt, to w obu przypadkach utwory je otwierające – „Outlaw Pete” i „Love Sick”. Słuchając tego pierwszego, pomyślałem, że wcale mnie nie dziwi to, iż fani „szefa” nie mogli się doczekać oficjalnej premiery nowego albumu i już 12 stycznia 2009 roku znalazł się on nielegalnie w sieci. Myślałem też o tym, że „Love Sick” był rzeczywiście doskonałym utworem do wykorzystania w reklamie, w której producent bielizny reklamował majtki, a w dodatku Dylan „jęczał” w trakcie utraty „dziewictwa” w przemyśle reklamowym.
To wyłącznie jednak „okoliczności”, bo sedno tkwi w tym, że to naprawdę jedne z najlepszych kompozycji jakie kiedykolwiek znalazły się w repertuarze obydwu panów. Pamiętam, że „Time Out of Mind” odkupiłem od kolegi, który próbował „ugryźć” Dylana, ale do dziś pozostał w sferze oddziaływania muzyki pop (Eurythmics to już czad). Kiedy z cd rozległ się jego głos, który brzmiał tak jakby wokalista powstał z martwych – „I'm walking, / through streets that are dead /Walking, walking with you in my head / My feet are so tired / My brain is so wired / And the clouds are weeping…” – zacząłem gwałtownie drżeć, bo oto obcowałem ze Świętą Trójcą Rocka – prawdą, prawdą, prawdą. Wyobraziłem sobie Dylana spacerującego ulicami, które dla niego były martwe, ponieważ w jego głowie mieściły się wyłącznie myśli o niej; na nic innego nie było już tam miejsca. Na pewno jest od niego dużo młodsza, ale on wciąż jest mężczyzną, który kocha i pragnie kobiety, nawet jeśli ta mogłaby być jego córką, a może i wnuczką. Dręczony wyrzutami sumienia i świadomością, że taki związek jest dla niego niebezpieczny „choruje z miłości” i w tym błogosławionym dla każdego artysty stanie nagrywa „Love Sick”, które trwa pięć minut z okładem, a ja chcę krzyczeć: „Kochane maturzystki, najlepszymi kochankami są sześćdziesięciolatkowie!”. Podobno.
„Outlaw Pete” to zupełnie inna historia, w którą Springsteen wprowadza nas za pomocą pierwszych słów piosenki: „He was born a little baby on the Appalachian Trail / At six months old he'd done three months in jail / Here at the bank in his diapers and his little bare baby feet / All he said was "Folks, my name is Outlaw Pete" . To mocna rockowa ballada oparta na legendzie „dzikiego zachodu”. To przypowieść o Bandziorze Pete, który w wieku sześciu miesięcy ma już za sobą trzy miesięczny wyrok za obrabowanie banku „boso i w pieluchach”, a w wieku lat dwudziestu pięciu kradnie mustanga stając się w międzyczasie złodziejem i mordercą pozostawiającym za sobą „szlak łez”. Aż wreszcie poślubia piękną Indiankę z plemienia Navajo, z którą ma piękną i kochaną córkę. Lecz jego bandycka przeszłość przypomina mu o sobie w chwili przybycia do rezerwatu Navajów łowcy nagród, który nim ginie z rąk Pete’a, mówi mu, że „nie możemy cofnąć tego, co już zrobiliśmy”. „Outlaw Pete” to smutna opowieść o przeznaczeniu i o wyborach, które determinują nasze życie:
„Przez czterdzieści dni i nocy Pete jechał nie zatrzymując się
Aż w końcu usiadł wysoko na szczycie lodowatej góry
Obserwował jastrzębia na pustyni jak się wznosi i opada
Przysunął się do krawędzi i wbił mocno ostrogi w konia
Jedni mówią, że Pete ze swoim koniem zniknęli za granią szczytu
Inni mówią, że zamarzli tam wysoko na lodowatej półce skalnej
Młoda dziewczyna z plemienia Navajo myje się w rzece, jej skóra jest taka ładna
W odbiorze „Outlaw Pete” nic mi nie przeszkadzało, nawet myśl, że wszystko zatacza koło – ćwierć wieku temu podczas gigantycznego sukcesu „Born In The USA” Bruce stanowczo odmówił poparcia ówczesnemu kandydatowi Republikanów na prezydenta Ronaldowi Reaganowi, po to, żeby w 2008 roku stać się głównym agitatorem na rzecz Demokraty Baracka Obamy. Ja jednak wolę jak przejmująco wyśpiewuje, zazwyczaj nieszczęśliwe historie opisujące życie przeciętnych Amerykanów, bo wtedy mam świadomość, że na wszystkich kontynentach łączą nas te same uczucia, dotykają te same problemy.