środa, 16 września 2009

Starsi mogą lepiej


Bob
Autor: Piotr Gajda
"Love Sick" na You Tube:

Dojrzali rock’n’rollowcy są jak stare wino za 1000 euro za flaszkę. Im starsi, im więcej na ich ciałach i duszy blizn i zmarszczek, tym ich głos staje się bardziej doniosły i czystszy choć spatynowany i chropawy. Kolejni pretendenci do panteonu rocka stroszą piórka, prężą muskuły, krzyczą do swoich fanów, że teraz jest ich kolej. Jasne, ale na własną legendę będą musieli jeszcze kapkę poczekać. Tymczasem ja wybieram „rockowych dziadów”, bo męczy mnie widok pryszczy.

Bob Dylan (rocznik 1941) i jego „młodszy brat” Bruce Springsteen (rocznik 1949) to autorzy, którzy ostatnio ponownie doprowadzili mój sprzęt hi –fi do potężnego wstrząsu, nie wspominając już o człowieku naciskającym na klawisz „play”, czyli o mnie. Oczywiście, twórczość obu Panów znam doskonale, i z ich dorobku wybieram dla siebie poszczególne płyty – „Oh Mercy”, „Slow Train Coming”, „Desire” i cały renesans Dylana, począwszy od „Time Out of Mind”, „Love And Theft” i „Modern Times”, a także Springsteenowskie „Born In The USA”, „Devils And Dust” i „Born To Run”. Ale ostatnio krew znowu pociekła mi z ucha, kiedy wrzuciłem do odtwarzacza ostatnie dzieło Bruce’a „Working On a Dream”, i wróciłem do tego nieco starszego – „Time Out of Mind”. Tak się składa, że „killery” z wymienionych płyt, to w obu przypadkach utwory je otwierające – „Outlaw Pete” i „Love Sick”. Słuchając tego pierwszego, pomyślałem, że wcale mnie nie dziwi to, iż fani „szefa” nie mogli się doczekać oficjalnej premiery nowego albumu i już 12 stycznia 2009 roku znalazł się on nielegalnie w sieci. Myślałem też o tym, że „Love Sick” był rzeczywiście doskonałym utworem do wykorzystania w reklamie, w której producent bielizny reklamował majtki, a w dodatku Dylan „jęczał” w trakcie utraty „dziewictwa” w przemyśle reklamowym.

To wyłącznie jednak „okoliczności”, bo sedno tkwi w tym, że to naprawdę jedne z najlepszych kompozycji jakie kiedykolwiek znalazły się w repertuarze obydwu panów. Pamiętam, że „Time Out of Mind” odkupiłem od kolegi, który próbował „ugryźć” Dylana, ale do dziś pozostał w sferze oddziaływania muzyki pop (Eurythmics to już czad). Kiedy z cd rozległ się jego głos, który brzmiał tak jakby wokalista powstał z martwych – „I'm walking, / through streets that are dead /Walking, walking with you in my head / My feet are so tired / My brain is so wired / And the clouds are weeping…” – zacząłem gwałtownie drżeć, bo oto obcowałem ze Świętą Trójcą Rocka – prawdą, prawdą, prawdą. Wyobraziłem sobie Dylana spacerującego ulicami, które dla niego były martwe, ponieważ w jego głowie mieściły się wyłącznie myśli o niej; na nic innego nie było już tam miejsca. Na pewno jest od niego dużo młodsza, ale on wciąż jest mężczyzną, który kocha i pragnie kobiety, nawet jeśli ta mogłaby być jego córką, a może i wnuczką. Dręczony wyrzutami sumienia i świadomością, że taki związek jest dla niego niebezpieczny „choruje z miłości” i w tym błogosławionym dla każdego artysty stanie nagrywa „Love Sick”, które trwa pięć minut z okładem, a ja chcę krzyczeć: „Kochane maturzystki, najlepszymi kochankami są sześćdziesięciolatkowie!”. Podobno.


Bruce
"Outlaw Pete" na You Tube:
http://www.youtube.com/watch?v=IrsB1b3M9r4&feature=fvw

„Outlaw Pete” to zupełnie inna historia, w którą Springsteen wprowadza nas za pomocą pierwszych słów piosenki: „He was born a little baby on the Appalachian Trail / At six months old he'd done three months in jail / Here at the bank in his diapers and his little bare baby feet / All he said was "Folks, my name is Outlaw Pete" . To mocna rockowa ballada oparta na legendzie „dzikiego zachodu”. To przypowieść o Bandziorze Pete, który w wieku sześciu miesięcy ma już za sobą trzy miesięczny wyrok za obrabowanie banku „boso i w pieluchach”, a w wieku lat dwudziestu pięciu kradnie mustanga stając się w międzyczasie złodziejem i mordercą pozostawiającym za sobą „szlak łez”. Aż wreszcie poślubia piękną Indiankę z plemienia Navajo, z którą ma piękną i kochaną córkę. Lecz jego bandycka przeszłość przypomina mu o sobie w chwili przybycia do rezerwatu Navajów łowcy nagród, który nim ginie z rąk Pete’a, mówi mu, że „nie możemy cofnąć tego, co już zrobiliśmy”. „Outlaw Pete” to smutna opowieść o przeznaczeniu i o wyborach, które determinują nasze życie:

Przez czterdzieści dni i nocy Pete jechał nie zatrzymując się
Aż w końcu usiadł wysoko na szczycie lodowatej góry
Obserwował jastrzębia na pustyni jak się wznosi i opada
Przysunął się do krawędzi i wbił mocno ostrogi w konia

Jedni mówią, że Pete ze swoim koniem zniknęli za granią szczytu
Inni mówią, że zamarzli tam wysoko na lodowatej półce skalnej
Młoda dziewczyna z plemienia Navajo myje się w rzece, jej skóra jest taka ładna
I wplata sobie we włosy kawałek skórzanych spodni Pete'a”

W odbiorze „Outlaw Pete” nic mi nie przeszkadzało, nawet myśl, że wszystko zatacza koło – ćwierć wieku temu podczas gigantycznego sukcesu „Born In The USA” Bruce stanowczo odmówił poparcia ówczesnemu kandydatowi Republikanów na prezydenta Ronaldowi Reaganowi, po to, żeby w 2008 roku stać się głównym agitatorem na rzecz Demokraty Baracka Obamy. Ja jednak wolę jak przejmująco wyśpiewuje, zazwyczaj nieszczęśliwe historie opisujące życie przeciętnych Amerykanów, bo wtedy mam świadomość, że na wszystkich kontynentach łączą nas te same uczucia, dotykają te same problemy.

5 komentarzy:

  1. Dla mnie Springsteen to przede wszystkim dwa "epickie" kawałki, do których często wracam: "Atlantic City" ze znakomitym refrenem i "The River", z ostatnią zwrotką, tak przejmująco smutną, że zawsze mam dreszcze jak tego słucham:

    Now all the things that seemed so important
    Well mister they vanished right into the air
    Now I just act like I don't remember, Mary acts like she don't care
    But I remember us riding in my brothers car
    Her body tan and wet down at the reservoir
    At night on them banks I'd lie awake
    And pull her close just to feel each breath she'd take
    Now those memories come back to haunt me, they haunt me like a curse
    Is a dream a lie if it don't come true
    Or is it something worse

    OdpowiedzUsuń
  2. z Brucem Springsteenem jest u mnie tak, że znam bardzo dobrze jego muzykę, bardzo lubię, ale tytułów nie wymienię :) Wzięło się to stąd, że od kiedy pamiętam jego muzyka była obecna w moim rodzinnym domu, wielkim fanem jest mój ojciec. Sama nie mam jego ani jednej płyty, ale kiedy odwiedzam ojca to słuchamy grając np. w Scrabble.

    OdpowiedzUsuń
  3. Magda, dobrą linię trzyma Twój tata :)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Robert, ostatnio chwila niezdecydowania kosztowała mnie "The River" na analogu. Miałem ograniczone środki, a kiedy postanowiłem jednak nabyć, ktoś mnie już uprzedził :)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Piotrze - zgadza się, z rodzinnego domu jeszcze "wyniosłam" m.in. Claptona, BB Kinga, Lee Hookera, Dire Straits, Pink Floyd, Casha i jeszcze długo by wymieniać :)

    OdpowiedzUsuń