Piotr Przybyła „Apokalipsa. After party", Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Oddział w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, Łódź, 2015
"Poezja
ocala mikroczip i macierzankę." - twierdzi Piotr Przybyła
w jednym z wierszy. Drwiąco, ale to bardziej takie "wiesz, rozumiesz".
Chociaż górnolotnej
poezji, nadętej i pełnej patosu, te wiersze robią kuku. Poezję owiędle melancholijną - suchy krzak - poeta z Karpacza owija bawełną termoizolacyjną i
naciąga na nią maskę Jasia Fasoli. Poezji, na której tyle osadu
od szlugów i kaw, robi bolesne czyszczenie z odkamienianiem. Ze słów
robi wzorki, wpada w bełkot perlisty, w głupawkę przedegzaminacyjną,
groteskę i nicnaserio.
Czy
to odreagowanie przez dorysowywanie wąsów Mona Lisie? Krzyczenie "Mamo,
ja wariat!"? Czy to zmęczenie formą? Czy można tak
krzywym zwierciadłem zarządzić prostowanie krzywego świata? Czy to jakaś niezgoda na spętanie konwencją przez wtykanie piórek w sznurki na
przegubach? Czy to metoda tkwiąca w szaleństwie jak nóż w brzuchu lub
wystająca jak brzuch w nożu? Czy to wietrzenie zatęchłych formuł?
Zasłużony
zwycięzca zeszłorocznego Konkursu im. Jacka Bierezina w Łodzi, swoje wiersze
przedstawia z pamięci. Już ta forma ekspresji wyróżniała go
spośród autorów. Ale i frazy są rozpoznawalne, niezwykłe,
szalone, rozhulane. W
pierwszej chwili zdają się być wygłupem. Ale to nie tak. Po
wnikliwej lekturze te wiersze wydają się absolutnie przejmujące i
mocne.
Przede
wszystkim są na serio. To wiersze o utracie. To zagłuszenia
bólu purnonsensem, chowanie się za grubą filcową zasłoną wariactwa,
gadania. Radzenie sobie ze światem przez rozpylenie wokół
niedorzeczności. Budowanie pięter absurdu, by oglądać
z tej wysokości maleńki, śmieszny świat.
„zaakceptowałem
stratę i mogę opowiadać o niej anegdotki, co nie mają końca, / w
których pustka zyskuje, ubrana pod mikroskopem w wydmę dostojną
jak pantera”
Czy to są covery wiersza Justyny Bargielskiej, bo do takiej inspiracji zdaje się przyznawać mimochodem? Zapewne jest tu „bolesne lubienie
świata” z „Dwóch fiatów” lub z „Obsoletek”. Ten rodzaj
czarnego humoru. Autor zestawia modlitwy w
imieniu nienarodzonych dzieci z wędzoną flądrą, smutek z
gwiezdnym pyłem, śmierć z fioletowym nietoperzem.
Ileż w tym tomie strwożonych fraz: np.: „mój
syn odchodzi ode mnie”, przez które zaraz przebiega tabun
pędzących słów: „ale to nie jest wiersz o śmierci, tylko o
ciecierzycy, która zostaje – i to jest piękne, to jest piękne
jak plaża pełna kamieni, zielarki dotykające roszpunkę na
monitorze LED (mimo kurzu);” albo „zdradź, jaka satelita,
skoro bierzesz leki przeciw przytulaniu ręczników forte, a w
reklamie zapewniano, że po tym normalnie się wraca do pustego domu
(jak do siebie, pod plakat Kurta Cobaina).”
Ileż tu fraz, w których rozpacz nieustannie
będzie wychodzić zza węgła: ta znana z książki Bargielskiej:
„Yasne, yasne (…) Y yedli, y nasycili się”, czy „
Chcę teraz spędzić tysiąc lat sama ze swoją laleczką na dnie
brudnej rzeki.”
U Przybyły znajdziemy sporo takich rozwiązań:
„nucę love me tender, love me sweet, gdy tutaj otwiera się
ziemia.”; „taka pociecha. bierzcie i jedźcie z tego
wszyscy”; „moja wpadka. kamieniu, naprawdę nie obwiniaj
się o to.”
Dla mnie kultową stała się fraza: „i
obiecuję: nigdy nie wypowiem już słowa abażur, powtarzać / za
to będę w nieskończoność słowo bakłażan, a kto nada temu / sens,
tego nazwę swoim ojcem, dziwnym i nieobecnym". Splecione
w niej jest idealnie hiobowe cierpienie z groteskowym pięknem.
Takiego pomieszania surrealnych majaków i widoków otwartej rany
jest tu dużo: „zapping
to jedyne, co mam, wcześniej był ping pong”; „i
zostaję świętym, patronem pustych kartridży”; „dookoła plażowanie martwych wielorybów”; "Giżycko jest dla everyone podobnie dziecięce firanki pokryte lękiem". Albo strzałów znienacka: „chciałbym,
żebyś została moją córką, którą przeprowadziłbym przez świat
gier komputerowych, kapryśną (tyci, tyci).”
A arsenał przybyłowych przedmiotów: abażur,
bakłażan, fikuśny halogen, beżowe wideo? Zacząłem je wielbić. Słowa-fetysze, indiańskie totemy, wokół których odbywa się euforyczny taniec. Metaforze "budyń wtarty w niepamięć
much" można byłoby założyć fanpage na Facebooku. Frazie: "Krokodyl Filip puszcza do
niego ciekawskie oczko (na rosole, cyklopa)" zaś zapewne
patronują literki WTF.
Ciekawa jest rola geografii w tej poezji. Ileż w tych wierszach jest tyle szpilek z Map Google'a!
Nie spotkałem w żadnej książce tylu nazw geograficznych: New
Jersey, Szczecin, Emaus, Wrocław, Opole, Katowice, Giżycko,
Missisipi, Morze Bałtyckie, Radzyń Podlaski (dwukrotnie!),
Hiroszima, Lublin, Oklahoma, Kielce, Bangladesz, woj.dolnośląskie,
Stara Rawa, Księża Wola, San Paulo, Katowice, Nowa Huta, Laponia,
Katowice, wreszcie fikcyjne wymarłe miasto Zwietrzałe Perfumy
Górne... Jest jeszcze Dwór w Ożarowie na znaczku pocztowym. Jakbym
słyszał internetowe zaklęcie „wpisujcie miasta!”
„Apokalipsa. After party” składa się z 33
części zaczynających się od "i" - mamy więc dla
przykładu: "i wyruszam, i jestem, i potrzebuję, i zostaje,
i uciekam..." i 5 wierszy napisanych odrobinę inaczej. Polecam je wszystkim, którzy lubią ruszać brwiami,
skrzywiać głowę. Dla tych, którzy poezję postrzegają jako gaj oliwny, czerwony dywan,
dostojeństwo - ostrzegam, może to być nie do wytrzymania. Bo to jazda na
deskorolce po poręczach i krawężnikach. W Radzyniu Podlaskim!