środa, 30 września 2009

Hałas


Autor: Piotr Gajda

Poeci dajmy na to z Miastka nie lubią tych z Puław. Zwalczają się „nicki” na portalach poetyckich. Toczą „wojnę” ci, których przyjaciele i znajomi nie dostali „WIELKIEJ NAGRODY” przeciw tym, co dostali choćby nominację. „Młodzi” zwalczają „starych” i wysyłają ich na dryfującą krę. Sami chcą pustoszyć ląd i proponują do towarzystwa wyłącznie „siebie” mimo tego, że to poskutkowałoby najmniej tym, iż nie wpuszczono by nas do porządnej restauracji ani hotelu. Przemysł turystyczny i tak by upadł pomimo sporządzonych naprędce listy „NAJGORSZYCH, NAGRADZANYCH, DOSTRZEŻONYCH i WYTYPOWANYCH POETÓW”, niewątpliwie potrzebnej po to, żeby już teraz zorientować się jak bardzo złe są ich debiuty, nieważne, że jeszcze będziemy musieli na nie trochę poczekać. Posiądźmy wiedzę już teraz, żeby później nie było…Na szczęście wszystko to jest winą krytyków (broń Boże, nie naszą!). Zamiast wybierać „z tego, co przyszło” mogli przewidzieć, że gdzieś indziej bije serce rodzimej poezji i nie powinni dać mu się zatrzymać. I odwołać natychmiast wszelkie konkursy, na które i tak przychodzi sterta makulatury, a w dodatku trzeba będzie ją wydać. Tylko im współczuć, a śmiać się z poetów, którym nie udało się napisać książki w trzy tygodnie i pobić rekordu.

wtorek, 29 września 2009

Supełek



Autor: Piotr Gajda

Poeci blogują i chwała im za to! Skoro mogą politycy, to i oni też – przynajmniej pożytek z tego większy, bo za ich aktywność nie zapłaci jak w pierwszym omawianym przypadku i tak w końcu podatnik. Dlatego bez żadnych zobowiązań wynikających z wprowadzenia przez Sejm RP kolejnej ustawy, miło mi poinformować o powstaniu nowego, poetyckiego bloga autorstwa Magdy Gałkowskiej i Rafała Barona noszącego jakże nośną, ale i zobowiązującą nazwę – „Związani językiem”. Ich blog właśnie „wystartował” – zapowiadany na „nieszufladzie” jako „zrodzony z aktów obscenicznej pornografii” (pożyjemy, zobaczymy – tymczasem trzymam Was za język!).
Powodzenia!




poniedziałek, 28 września 2009

I wymrą poeci...



Autor: Piotr Gajda

Pod koniec listopada 2008 r. Biblioteka Narodowa przeprowadziła kolejne badanie z cyklu poświęconemu społecznemu zasięgowi książki. Przedmiotem zainteresowania badaczy było uzyskanie odpowiedzi m.in. na pytania jaka część społeczeństwa czyta i kupuje książki, jaka jest intensywność lektury i zakupów w ciągu roku oraz jakie książki są czytane i kupowane. Według najnowszych badań w 2008 r. czytanie książek (przeczytanie przynajmniej jednej w ciągu roku) zadeklarowało 38% badanych. Jest to najniższy wskaźnik czytelnictwa, jaki został zanotowany od czasu systematycznie prowadzonych na ten temat obserwacji, tj. od 1992 r. Odnotowana tendencja spadkowa wystąpiła we wszystkich kategoriach społeczeństwa, z wyjątkiem mieszkańców największych, ponad 500-tysięcznych miast, gdzie odsetek czytelników nawet nieznacznie wzrósł. Szczególnie wysoki spadek czytelników (w granicach kilkunastu punktów procentowych) miał miejsce wśród: 15-19-latków, osób z wykształceniem średnim i pomaturalnym, mieszkańców miast liczących do 20 tys. ludności oraz wśród mężczyzn i internatów. W ubiegłym roku czytelnicy wybierali przede wszystkim powieści obyczajowo-romansowe (18%) i sensacyjno-kryminalne (15%) oraz książki encyklopedyczno-poradnikowe (14%). Sięgali również po literaturę faktu (11%), książki dla dzieci i młodzieży (10%), fantastykę (10%) oraz lektury szkolne i podręczniki (10%), nieco rzadziej po książki religijne (7%) i literaturę fachową (7%), a sporadycznie po eseistykę i publicystykę (2%) oraz literaturę ezoteryczną (1%). W 2008 r. kupowanie książek (tzn. przynajmniej jednej w ciągu roku) zadeklarowało 23% badanych i był to – podobnie jak w przypadku czytelnictwa – najniższy odnotowany do tej pory wskaźnik zakupów. W ostatnim okresie zmniejszyła się przede wszystkim grupa kupujących rocznie 5–11 książek (z 10% w 2006 r. do 4% w 2008 r.). W 2008 r. nabywcy – inaczej niż czytelnicy – wybierali przede wszystkim książki encyklopedyczno-poradnikowe (23%), następnie szkolne podręczniki i lektury (15%), popularne obyczajowo-romansowe powieści (13%) oraz książki dla dzieci i młodzieży (10%). Nieco mniejszym zainteresowaniem cieszyła się literatura sensacyjno-kryminalna (9%), fantastyka (8%) oraz literatura faktu (8%). Rzadziej kupowano książki religijne (5%) i fachowe (4%), a sporadycznie eseistykę i publicystykę (2%).

Według autorów badań w chwili obecnej jesteśmy świadkami zmian w kulturze (wszechobecny prymat rynku i kultury popularnej) oraz w edukacji (minimum lekturowe i fragmentaryzacja lektur, testy i klucze interpretacyjne jako narzędzia sprawdzania wiedzy oraz korzystanie z ogólnodostępnych „bryków”), które również oddziałują na czytelnicze upodobania. Dowodem tego jest zainteresowanie głównie rynkowymi nowościami, tytułami „głośnymi”, literaturą popularną, poradnikami, w mniejszym stopniu klasyką, przy jednoczesnym znaczącym udziale czytelników wybierających książki trudniejsze według indywidualnych gustów i potrzeb. Zmiany te oddziałują oczywiście również na zachowania nabywców książek. Według GUS w latach 2005–2007 przeciętne roczne wydatki na książki na 1 osobę w gospodarstwie domowym nieznacznie wzrosły, jednak ich udział w wydatkach przeznaczanych na kulturę zmniejszył się w tym czasie z 5,94% do 4,93%. Dla porównania udział wydatków na zakup telewizorów wzrósł w tym czasie z 6,11% do 9,61%, a opłat za telewizję kablową z 19,48% do 21,80%.

Wśród powyższych danych opracowanych i podanych przez Pracownię Badań Instytutu Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej nie ma nic o czytelnikach i nabywcach poezji, co każe przypuszczać, że takie „preferencje” czytelnicze mieszczą się w granicach błędu statystycznego.

niedziela, 27 września 2009

Odpust w Poświętnem


Autor: Krzysztof Kleszcz

Pięć lat temu, po tym jak byłem w Poświętnem, napisałem wiersz pt. "Odpust". Opublikowany wtedy na Nieszufladzie zyskał przychylne opinie m.in. Dariusza Adamowskiego, Krzysztofa Bąka, Gila Gillinga, Julki Szychowiak, Macieja Woźniaka, Mirki Szychowiak, Marzanny Kielar... (były to piękne czasy - dziś Nieszuflada, to nie to co kiedyś). Znalazł się później w mojej książce "Ę", a dziś po pięciu latach w ostatnią niedzielę września znowu odwiedziłem Poświętne. Sytuacja natchnęła mnie poetycko. Oto efekt i kilka fotek.











Kościelscy dla Dąbrowskiego


Autor: Krzysztof Kleszcz

Prestiżową nagrodę Kościelskich zdobył Tadeusz Dąbrowski za tom "Czarny kwadrat" wydany w Wydawnictwie A5 w 2009 roku.
Recenzowałem ją na blogu -> link.

Jest przyznawana od 1962: zdobyli ją m.in. Zbigniew Herbert (1963), Jarosław Marek Rymkiewicz (1967), Urszula Kozioł (1969), Stanisław Barańczak (1972), Ewa Lipska (1972), Adam Zagajewski (1975), Ryszard Krynicki (1976), Wisława Szymborska (1990), Marzanna Bogumiła Kielar (1993), Andrzej Stasiuk (1995), Marcin Świetlicki (1996), Olga Tokarczuk (1997), Jacek Podsiadło (1998), Adam Wiedemann (1999), Wojciech Wencel (2000), Jerzy Sosnowski (2001), Tomasz Różycki (2004), Jacek Dehnel (2005), a ostatnio Jacek Dukaj (2008).

W uzasadnieniu werdyktu jury napisało: "za oryginalność poetycką wyrażającą się odwagą w traktowaniu trudnych zagadnień artystycznych i światopoglądowych. Twórczość Dąbrowskiego wyróżniająca się ostrością widzenia spraw estetycznych, egzystencjalnych i metafizycznych jest jednym z najciekawszych osiągnięć najnowszej polskiej poezji. "

Złote runo
















Autor: Piotr Gajda

Wyjeżdżając z miasta mijam po drodze fronton opuszczonego budynku biurowca, którego zdjęcie wykorzystałem na okładce swojego debiutu. Nic i nikt nie wskrzesi już dawnej fabryki, w której zdobywałem swój pierwszy zawód po to tylko, aby ani sekundy w nim nie pracować.

Spała jest oddalona o 10 km i po wyjeździe z Tomaszowa prowadzi do niej równa, asfaltowa szosa przez las, który jest częścią Puszczy Pilickiej. Przed wielu laty, jeszcze jako nastolatek, błąkając się po niej tuż przed zmierzchem, byłem ścigany przez przerażający śmiech diabła i umykałem w kierunku miasta na rowerze, a podczas ucieczki o mało nie wpadłem pod mijający mnie z naprzeciwka motocykl. Ciekawe, czy ten sam diabeł ścigał także cyklistę Przemka Owczarka?

Tuż przed wjazdem do Spały skręcam w prawo, w leśną ścieżkę prowadzącą do ukrytego w lesie grobu. Po chwili zawracam, i z powrotem wyjeżdżam na główną drogę - mijam drogowy radar (więc zwalniam), za którym wznosi się charakterystyczna wieża ciśnień, i w zasadzie jestem już w samym sercu Spały, bo po lewo mam drewniany kościółek, a zaraz za nim placyk nad sztucznym stawem – miejsce odbywania się jarmarku.

Parkuję swój samochód obok kościółka, vis a vis wejścia do polowego ołtarza, bo stąd jest najbliżej i ledwie sekundy dzielą mnie od szybszego krążenia krwi (zawsze czuję się jak trup robiąc zakupy w łódzkiej galerii).

Czasem udaje mi się kupić longplaye Perfectu, TSA, Lombardu, Maanamu, czasem nabywam „niechciane” analogii Elvisa Costello, Simple Minds, Niny Hagen, albo Jana Garbarka. Niekiedy idę na całość, i moje oczy i ręce radują się winylami Scorpio, Locomotiv GT., East, Fonografu i Omegi. Często licytuję „w ciemno” i staję się posiadaczem dzieł nikomu nieznanych zespołów takich jak Teaze, Runestaff, Das Pferd, albo Zot. Czasem bywam spełniony, kiedy udaje mi się zdobyć płyty, które kiedyś miałem i utraciłem – MWNH „Świnie”, Grzegorz Markowski „Kolorowy telewizor”, Lombard „Anatomia”, Klaus Mittffoch „Klaus Mittffoch”, Maanam „Się ściemnia”...

Niekiedy płacę za książki, ale ich wybór jest mocno ograniczony. Kupuję „Cień wiatru” Zafóna, „622 przypadki Bunga” Witkiewicza, Faulknera „Absalome, absalome!” i „Światłość w sierpniu”, a także „Okręt” Buchheima. Ale tak jest dobrze, bo jarmark to w zasadzie targ staroci, raj dla kolekcjonerów i zbieraczy rzeczy naprawdę dziwnych – medali i odznak ZSRR, monet, widokówek i sam Bóg wie, czego jeszcze…

Potem zawsze mam chwilę, żeby pospacerować i zastanawiać się nad tym jak to będzie, kiedy wreszcie wrzucę płytę na talerz gramofonu i posłucham jej po raz pierwszy. Marszrutę mam wyznaczoną już od dawna, a więc najpierw spalski żubr, potem most, z którego widziałem w rozświetlonym słońcem nurcie Pilicy ryby wielkości mojego przedramienia (Robert Miniak miałby tu pole do popisu pod warunkiem, że miałby przy sobie wędkę). Mijam domy otoczone drzewami i zastanawiam się, czy w takim domu mógłbym być naprawdę szczęśliwy. Myślę o domu, który buduje Krzysztof Kleszcz i wiem, że jemu się to uda.

Na mnie czeka miasto i jego kominy, których dymem oddychałem. Płyta obraca się i zaczyna cichutko trzeszczeć…

sobota, 26 września 2009

Mój wiersz tygodnia (2)



Autor: Piotr Gajda

Tym razem wiersz autorstwa Justyny Bargielskiej z tomu „Dating Sessions” wydanego przez Bibliotekę Studium (Wydawnictwo Zielona Sowa 2003).


* * *

Pamiętacie nasz ostatni wieczór w Nieporęcie?
Wpadłam wtedy do studni i chociaż krzyczałam,
wzięliście koszyk, wino i serwetkę w kratkę,
wsiedliście do samochodu i zapadła noc.

Dryfowałam na słomce strachu, że zasnę
i utonę, a wtedy podwodne pająki
i robaki na ścianach, drepczące jak Japonki
z porcelany, nie przystające gdy się mijają,
one wtedy zobaczą, że byłam człowiekiem
i że utonęłam.

I nie było świtu. Zimę spędzę pod lodem,
znajdziecie mnie wiosną, powiecie, że się zmieniłam,
że jest w moich oczach wyraz, którego nie było.


* Justyna Bargielska (rocznik 1977). Laureatka III edycji konkursu poetyckiego im. Rilkiego (2001) i nagrody specjalnej na konkursie im. Jacka Bierezina (2002). Publikowała m.in. w "Odrze" i "Ha!arcie". Jej wiersze były tłumaczone na język słoweński i bułgarski. Autorka tomów poetyckich „Dating Sessions” (2003) i „China Shipping” (2005).

Karol Maliszewski tak pisał na blurbie „Dating Sessions”; „Ujął mnie kunszt jej tekstów – instynktowne i lekkie wychylanie się na jakąś nieznaną stronę wiersza i świata”.

Tomik Justyny Bargielskiej był jedną z najbardziej trafionych propozycji poetyckich (spośród 18), które zakupiłem „hurtowo” w sklepie internetowym (drugą była książka Marcina Zegadły).

piątek, 25 września 2009

Płonący wieżowiec


Stanislaw Czycz

Autor: Piotr Gajda

Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z jego twórczością. Wyprzedawano księgozbiór biblioteki największej, upadłej fabryki w mieście – wszystkie książki po symbolicznej złotówce. Ech, dowiedziałem się o tej wyprzedaży zbyt późno, a i tak czułem się jak niedopity w browarze. I to właśnie wtedy, przy okazji prowadzenia swoich książkowych wykopalisk natrafiłem na książkę zatytułowaną „Ajol”, a w niej na „Anda”, opowiadanie poświęcone Bursie. Autorem książki był Stanisław Czycz. Dzień lub dwa dni później natrafiłem jeszcze na „Tła” – zbiór wierszy z końca lat pięćdziesiątych. Prozę kupiłem od razu, wiersze ze względu na luźne kartki (i to bynajmniej nie z powodu częstego wypożyczania – karta biblioteczna była pożółkła, ale nigdy nie była wypełniona) pozostawiłem na zmielenie. Nie ma to żadnego wymiaru symbolicznego, ponieważ po latach tamtą książkę gdzieś zgubiłem (dziś mam „Anda” w antologii polskiej noweli współczesnej i „Wybór wierszy” z 1979 roku).

Kim był Stanisław Czycz? Na legendę poety wyklętego pomimo wrodzonych predyspozycji umarł zbyt późno – w wieku 67 lat i prozaicznie – na zawał serca. Nigdy nie wychodził z knajpy przez szybę jak Wojaczek, ani nie wędrował po świecie jak Stachura. Egzystował wpisany w cztery kąty swojego mieszkania w krakowskim Domu Literatów, samotny, lękający się otaczającej go rzeczywistości, bezradny w najprostszych sytuacjach życiowych. Tak jak i oni „nadwrażliwy”, ale zbyt skromny i cichy, żeby mógł być zauważony. Zresztą sam dobrowolnie skazywał się na niebyt, opowiadał, że nigdy nie był w Kościele Mariackim ani na Wawelu, a żył przecież w Krakowie! Przez kilka lat mieszkał przy Krupniczej z Adamem Macedońskim, malarzem, rysownikiem, działaczem niepodległościowym, skazany na naloty podpitego Ireneusza Iredyńskiego, Jana Himilsbacha i innych. Abnegat, bez stałego etatu, utrzymujący się z pisania i ze skromnej renty. Jednocześnie człowiek chory – leczył się na raka skóry i ogarnięty zrozumiałym lękiem przed śmiercią – popadał w coraz większą depresję. „Poeta katastroficzny” tak najlepiej można by go określić. Nie dbał o swoje interesy, robienie kariery. Nie potrzebował dużo, skromny człowiek, nawet za bardzo. Potem dopiero zaczął dbać o dom, gdy się ożenił. Justyna Sobolewska w „GW” (przy okazji wznowień jego książek prozatorskich przez Wydawnictwo literackie) napisała o nim kilka lat temu: „Niedawno ulica, przy której stoi dom Czycza, została nazwana jego nazwiskiem. Dom rodzinny pozostał w niezmienionym stanie - przez zbitą szybę można zajrzeć do środka. Widać ścianę, którą w ostatnich latach życia Czycz remontował. Był perfekcjonistą. Przepisywał stronę z powodu źle wstawionego przecinka. Podobnie nad tą ścianą pracował pod sam koniec życia z determinacją, ale i bezskutecznie”.

Jako poeta objawił się w sposób nietypowy i zarazem typowy. Absolwent Liceum Elektrycznego pojawił się na początku lat 50. w Kole Młodych przy Krakowskim Oddziale ZLP zabierając ze sobą „swoje” wiersze, wśród których znalazło się kilka tekstów wyklętego już naówczas w kraju Czesława Miłosza. Opiekujący się młodymi poetami Adam Włodek natychmiast rozpoznał mistyfikację. Ale - jak pisał potem we wspomnieniach - "własne teksty kandydata na członka Koła stanowiły wystarczającą podstawę do przyjęcia". Wystarczyło kilka lat, aby pojawił się jako debiutant w znakomitym towarzystwie Drozdowskiego, Herberta, Białoszewskiego i Harasymowicza w „Życiu Literackim”. W swoich wierszach próbował opisać „chaos świata”. Pesymizm tych tekstów, poczucie zagrożenia fascynują jego dzisiejszych czytelników, w tym mnie, który „akcję” swojej debiutanckiej książki „zamknął” w czterech ścianach hostelu.

Ostatnie lata życia to ciągła walka z nawrotami pogłębiającej się depresji. Coraz głębiej wtopiony w tło niechętnie wychodził z domu, bo świat jawił mu się jako nieustanne zagrożenie. Stanisława Czycza – jego postać i twórczość idealnie określiła Wisława Szymborska nazywając go „mistrzem cierpienia”, ale też „artystą-cyganem”. Włodzimierz Jurasz wspominając Czycza na łamach ”Dziennika Polskiego” przytacza wywiad, jaki ten udzielił Krzysztofowi Lisowskiemu, w którym wspominał podróż pociągiem, podczas której podsłuchiwał parę młodych ludzi rozmawiających o jego pisarstwie. – „To mogłeś im się przedstawić” - stwierdził Lisowski. – „Co?... przecież by mi... oni to byli państwo... ubrani porządnie, czyści, zadbani... ja przy nich jak psubrat... kieszeń mi się u spodni rozrywała i strzępiły się nogawki, i przy koszuli kołnierzyk... no przecież widywałeś mnie jak chodzę, bo ja tak przez lata” - odpowiedział poeta.

„And” to hołd złożony przyjacielowi, z którym razem pił wódkę, wędrował po podkrzeszowickich lasach, kłócił się i godził, rozmawiał o poezji i naśmiewał się z kolegów-literatów goniących za aktualnie obowiązującą koniunkturą polityczną. Ten przyjaciel - Andrzej Bursa, bo o nim jest mowa - zmarł 15 listopada 1957 roku, tuż po powrocie z odbywającego się w Poznaniu zjazdu młodych pisarzy. Czycz, towarzysz ostatnich dni życia Bursy, opisał te wydarzenia we wspomnianym opowiadaniu, a także przeżył go o prawie 40 lat żyjąc wciąż tak, jakby przyszło mu mieszkać w płonącym wieżowcu.

NIE JESTEŚ (I NIKT) ZE MNĄ JUŻ DAWNO


tej nocy śniło mi się

że śpisz obok mnie


ale znałem kiedyś dziewczynę

która żartobliwie kazała się nazywać Małgosiunią

i uśmiechając się tak do niej mówiłem


i to ją nagle widziałem w tym śnie

leżącą ze mną


jednakże śniło mi się

że ty śpisz przy mnie


płakać nie umiem już od dawna

czyich więc łez był ślad na poduszce

gdy się zbudziłem


1991

czwartek, 24 września 2009

Ping i pong




Autor: Krzysztof Kleszcz

Koniec lata, piękna pogoda, by umysł chciał generować metafory trzeba go przygotować ;) Najbardziej poetycka pora roku przed nami. Zresztą trochę ruchu dla ciała zawsze się przyda. Zacięty pojedynek Kleszcz-Gajda zakończył się wynikiem 5:4, ale najważniejsze - tuż po meczu Piotr napisał wiersz (niezwiązany z tenisem, ale o wymownym tytule - „Niezwyciężony”...)

niedziela, 20 września 2009

Mój wiersz tygodnia (1)



Autor: Piotr Gajda

Tytułem wstępu…Wpadłem na myśl, że w każdy weekend będę umieszczał na „białej” wiersz, który zapadł mi głęboko w pamięć. Będę starał się przy tej okazji przybliżać sylwetkę autora oraz podawać okoliczności mojego zetknięcia się z prezentowanym tekstem. Mam nadzieję, że uda mi się w ten sposób zachęcić przynajmniej kilka osób do szerszego poznania twórczości autorów, którzy byli dla mnie (i są nadal) nieustanną inspiracją.

* * *

aleja czterdziestu ośmiu drzew oprowadzała do
starszej niż najstarsze groby kostnicy

jaskierko nazywał ją stacyjką
ostatniej podróży

chodząc przez pole umierającej kraski do zawodówki
zaglądał przez zakurzone okna do środka

czasem widział grabarzy grających na wiekach
trumien w karty o złotą obrączkę trupa

czasem widział kolegę z czerwoną pręgą na
szyi leżącego w gotowym do drogi wagoniku

czasem widział swoje odbicie w czarnej jak
chitynowy pancerz chrząszcza szybie

czasem uciekał stamtąd jak spłoszona sójka
czasem skradał się tam jak kot tropiący szczura

myśląc że przemyka pod okna stacyjki nie zauważony
przez boga i śmierć nie wiedział że w ich grze o

jego życie śmierć wyłożyła z rękawa na stół
cztery asy
-------------------------------
Po raz pierwszy zetknąłem się z poezją Dariusza Tomasza Lebiody w antologii „Poezja polska 1939 – 1985; Od Staffa do Wojaczka” pod redakcją B. Drozdowskiego i B. Urbankowskiego, której dwu tomowe wydanie kupiłem za dosyć pokaźną wtedy sumę – 2000 złotych. Było to bodajże w 1987 lub 88 roku (pieniądze na zakup dostałem od mojej świętej pamięci babki). Antologia do dzisiaj stoi na mojej półce. Prezentowany wiersz znajduje się w tomie II na stronie 682.


Dariusz Tomasz Lebioda

ur. 23 kwietnia 1958 roku w Bydgoszczy. Pracuje jako wykładowca w Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego. Visiting professor The State University of New York at Buffalo (2002). Członek Stowarzyszenia Kultury Europejskiej (SEC), Związku Literatów Polskich i Bydgoskiego Stowarzyszenia Artystycznego. Redaktor naczelny kwartalnika filologiczno–artystycznego „Temat”. Wydał ponad dwadzieścia zbiorów wierszy, m. in.: Samobójcy spod wielkiego wozu, Warszawa 1980 [Nagroda pokolenia, które wstępuje, 1980]; Najnowszy testament, Bydgoszcz 1983 [Nagroda Imienia Andrzeja Bursy, Kraków 1984]; Na chwilę przed końcem świata, Warszawa 1988; Pole umierającej kraski, Kraków 1988 [Nagroda im. Klemensa Janickiego, Bydgoszcz 1988; Nagroda Artystyczna Młodych im. Stanisława Wyspiańskiego, Warszawa 1989]; Płacz, moje pokolenie. Wiersze wybrane, Bydgoszcz 1990 [Nagroda Za Najlepszą Książkę Poetycką Roku, Poznań 1990]; Krew jednorożca. Wiersze symboliczne, Bydgoszcz 1997; Tren nowego czasu. Wiersze mistyczne 1979–1999, Bydgoszcz 1999; Cmentarz niebieskich aniołów. Wiersze generacyjne 1980–1999, Bydgoszcz 2000; Wiersze o miłości i śmierci, Poznań 2001; Black Silk / Czarny jedwab, Nowy Jork – Kraków 2002 [Symboliczna Nagroda im. Ryszarda Milczewskiego–Bruno w Dziedzinie Poezji, Poznań 2002]; Czeriep Kartezja, przeł. na ukraiński przeł. S. Szewczenko i N. Pokład, Kijów 2002. Descartova lebka, przeł. na czeski L. Martinek, Opava 2003; Czaszka Kartezjusza, Warszawa 2003 [Nagroda Światowego Dnia Poezji – UNESCO, Warszawa 2003]; Kartezijeva lubanja. Izabrane pjesme 1980 – 2000, na chorwacki przeł. J. Nemeth–Jajić, Split 2004; Descartes' Schädel, na niemiecki przełożył K. Grenzler, Kolonia 2005. Autor wielu książek eseistycznych, poświęconych poezji dziewiętnastego i dwudziestego wieku, w tym: Mickiewicz. Wyobraźnia i żywioł (1996), Słowacki. Kosmogonia, Bydgoszcz 2004; Mattes Gold, Köln 2007. Wiersze publikował w „Twórczości”, „Odrze„, „International Poetry Review” (USA) oraz w dziesiątkach innych periodyków literackich w kilkunastu krajach. Trzykrotny stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
(Źródło:b.blog.pl)

sobota, 19 września 2009

Salto mortale


Andrzej Babiński

Autor: Piotr Gajda


Postrzegany jako szalony ekscentryk, notoryczny skandalista, niezrównoważony emocjonalnie człowiek, ale i wybitny poeta. Naznaczony ciemnym piętnem szaleństwa i zapowiedzianej śmierci, wędrujący ku granicy szarlataństwa lub boskości. Poeta przeklęty, bo „żywcem” obdarty ze skóry, bo prawdziwy, krwią spisujący świadectwo własnego mierzenia się ze światem.
Andrzej Babiński, przyjaciel, Edwarda Stachury, Ryszarda Milczewskiego-Bruno i zmarłego niedawno Wincentego Różańskiego. Napiętnowany rozpoznaną chorobą psychiczną, na co dzień agresywny i ogarnięty obsesją własnej śmierci, wciągający w „jądro ciemności” wszystkich, z którymi się stykał. Stąd odrzucany przez niemal całe ówczesne środowisko poetyckie, także to poznańskie, i dlatego dziś nie zapamiętany tak dobrze jak jego sławni przyjaciele-poeci. Tak pisał o nim w numerze 1/2008 „Winiety” Andrzej Sikorski: „Poznań literacki nie chciał i bał się „chorego” Babińskiego, który nosił wiersze na sercu (dosłownie!) w grubym sfatygowanym portfelu i... zwyczajnie męczył posiadaczy maszyny do pisania (w różnych porach dnia i nocy). Do tego zrywał spotkania autorskie i walczył z akademikami z filologii polskiej. Od 1978 roku starał się o przyjęcie do Oddziału Poznańskiego Związku Literatów Polskich, ale Czesław Chruszczewski, ówczesny prezes, był nieugięty. W końcu został członkiem ZLP w Warszawie (zachowała się pozytywna opinia Józefa Ratajczaka). Więcej, wzywał na pojedynki, wcale nie na wiersze, „nowofalowców”, na Stary Rynek, w południe, by położyć kres „strzelanym na papier słowom”, które przecież niewiele znaczą”.

Utalentowany poeta stłamszony przez własną niedoskonałość. Wiersze zaczął pisać w połowie lat 50, potem gdzieś około roku 1961 przestał na całe pięć lat, aby pod koniec lat sześćdziesiątych znowu zacząć tworzyć w iście szalonym tempie. Rok 1970 był „cezurą” jego poetyckiego „wypalenia się”. To właśnie choroba nie pozwalała mu regularnie pisać. Przerabiał więc stare wiersze, zmieniał daty ich powstania, aby stwarzać wrażenie, że wciąż jest twórczy, że nadal się rozwija. Jego utworów wystarczyło na dwa tomiki wydane za jego życia – „Z całej siły” (1975) i „Znicze” (1977) oraz na wybór jego wierszy wydanych już pośmiertnie. Do dziś świadkowie jego wieczorów autorskich pamiętają interpretacje bezzębnego Autora, który kazał usunąć sobie za jednym razem wszystkie zęby, jak mawiał „żeby nikogo nie kąsać”. Ale wciąż„kąsał” – już w latach osiemdziesiątych prowokował, walczył z cenzurą, chciał uczestniczyć w „solidarnościowym” zrywie, ale przeganiano go, nikt nie chciał go słuchać. W stanie wojennym chodził po ulicach Poznania w długim płaszczu pozbawionym guzików i w butach bez sznurowadeł, nie nosił paska – chciał być gotowy, kiedy przyjdą po niego.

Poetyckim mistrzem Babińskiego był Mieczysław Jastrun, do którego wydzwaniał po nocach, a gdy ten umarł stał milczący i załamany nad jego grobem.

Spadkobiercą dzieła Andrzeja Babińskiego został Jerzy Szatkowski, jego przyjaciel i redaktor pośmiertnego tomu wierszy, dzienników, fragmentów listów i dokumentów dotyczących życia poety zatytułowanego „Uwierzenie moje”, w którym znalazło się miejsce na świadectwo dotyczące niespełnionej miłości poety do Krystyny Orłow, ale także i na „postanowienie o umorzeniu śledztwa w sprawie nagłego zgonu Andrzeja Babińskiego”.

Wiersze Andrzeja Babińskiego to uporczywe szarpanie z życiem i śmiercią, miotanie między własnym bytem i niebytem. Pesymizm, zwątpienie, obłęd uwarunkowany chorobą psychiczną, to trampolina, od której odbił się, żeby wykonać swój ostatni skok – przekroczyć granicę.

W późny, majowy wieczór 1984 roku poeta skoczył z przęsła Mostu Marchlewskiego w Poznaniu (dziś Mostu Królowej Jadwigi) i zabił się uderzając o betonowe obrzeże koryta Warty. Miał 46 lat.

Babińskiego zabić!

Czy ptak co ćwierka na drzewie ma datę i erę?
Nie. Jest z podziemia. Ciemność, że Ziemi nie ma
Stromy mur. Zwęża się w krzyku ptasim uliczka
I pustka trumienna i niżej tej ptak krzykiem upadł...


Z boku głos mnie doszedł. Ktoś krokiem się zbliżał
"Babińskiego zabić" - wołał, gitarą chciał mnie zatłuc
Stanąłem mu naprzeciw, lecz tak jak się schodzi z krzyża
I już poza świat ten. W dole Ziemia, przyjmij zakład – szubieniczna!


Ale po latach, gdy wypływa mój trup i ja... wracam do – życia...

Andrzej Babiński (05.01.1938 – 14.05.1984)

czwartek, 17 września 2009

Pochylone pismo



Różni artyści - "Gajcy", 2009; Muzeum Powstania Warszawskiego

Autor: Krzysztof Kleszcz

Wiersze Tadeusza Gajcego ocalały w walizce schowanej w piwnicy domu na Marymoncie. Ów dom jako jedyny na swej ulicy przetrwał pożar wzniecony przez Niemców i późniejszy rosyjski rabunek. Choć wtedy ocalałe, dziś są schowane w podręcznikach, antologiach wierszy wojennych - a dzięki tej płycie ponownie mogą zostać odkryte.

To poezja pełna metaforycznych obrazów wojennej apokalipsy, mająca w sobie obok tragicznego poczucia bliskiej śmierci, wiarę w sens ofiary. Pojawiająca się w nich trupia groteska pokazuje jak wrażliwy umysł reagował na szaleństwo wojny.

Pomysłodawców tego, by zespoły rockowe wzięły na warszat tę lirykę, zapewne ośmielił sukces zespołu Lao Che, który dokonał "niemożliwego" na płycie "Powstanie Warszawskie", pisząc piosenki, które przeszły do historii polskiej muzyki. Szczególnie zapamiętałem: "Radosław, nie strzelać!"; "Padnij, powstań, zgiń, zmartwychwstań! Gorączkuję, spluwam, zdycham", "Anioły, bierzta mnie... w dołek i pod kościołek", "Nam jedna szarża- do nieba wzwyż, i jeden order - nad grobem krzyż."

Wojenną lirykę Gajcego można zestawić z liryką Baczyńskiego, zdecydowanie bardziej popularną. Jak mistrzowsko zmienić wiersz w piosenkę pokazała Ewa Demarczyk. Jej interpretacja "Deszczy" ("Deszcz jak siwe łodygi, szary szum, a u okien smutek i konanie") i "Wierszy wojennych" ("Niebo złote ci otworzę, w którym ciszy biała nić...") sprawiła, że do dziś nie umiem inaczej ich czytać, jak przez pryzmat wyjątkowej muzyki Zygmunta Koniecznego.

Zanim kupiłem płytę obejrzałem na TVN Warszawa koncert sprzed Muzeum Powstania Warszawskiego. Już w trakcie piosenki Żywiołaka wiedziałem - choć było nieczysto - płyta będzie świetna. I zachwyciłem się od pierwszego słuchania: apokaliptycznym rockiem Armii, niezwykłym, pogodnym reggae w wykonaniu Maleo...
Dodajmy dla porządku, że niekiedy dopisano coś do wierszy, np. w piosence, która jako pierwsza mnie zauroczyła - "Moja mała" wykrzyczany fragment wzorowany na Lao Che "dzisiaj pal dzisiaj wal spruje ciała szybka stal dzisiaj pal, dzisiaj rąb, częstuj ogniem, sznurem bomb (...) ręka noga mózg na ścianie ostra jazda zabijanie" - dopisał Robert Jaworski z zespołu Żywiołak. Czy teksty Gajcego użyte w piosenkach zyskały nową siłę? Zdecydowanie tak!

We wspomnianym utworze zespołu Żywiołak, słowa skierowane do "małej" mogą chwycić za serce właśnie dopiero dzięki świetnej kompozycji. Dreszcze wywołuje dźwięk altówki przed frazą "mój ty śnie". Te niewinne słowa skierowane do dziewczyny nagle zaskakują nas swoim przewrotnym znaczeniem. Ach jak pięknie współbrzmi z cwaniackim głosem męskim (wspomniany już Robert Jaworski), żeński wokal Anny Piotrowskiej! Mój faworyt - Armia odnalazła się w słowach Gajcego wyjątkowo. Perkusja Tomasza Krzyżaniaka stworzyła groźny klimat, a wokal Tomasza Budzyński zabrzmiał autentycznie jakby śpiewał "swoje": "...wtedy - rozwiodły się nad miastem ornamenty łun na złotych kolcach wieżyc i bełkocie Wisły"; "Nie wiedziałeś, że dłoń, którą uczyłeś śpiewać, potrafi nienawidzieć i pięścią grubieć pełną, (...)". Skądinąd topole, okręciki, księżycowe tło to toposy podobne do tych z tekstów autora "Tańca szkieletów" i "Luny", bliskie też klimatowi najlepszej wg mnie płyty Armii "Droga". I czuć, że Budzyński udźwignął ciężar poetyki sprzed prawie 70 lat (zresztą z zespołem 2 Tm 2.3 wyśpiewał jeszcze bardziej wydawałoby się niemożliwe do rockowej adaptacji teksty). Właściwie to płytę rozpoczyna Maleo. Dziś nie gra już czadów z zespołem Houk, a radosne reagge, pełne afirmujących życie tekstów. I tekst Gajcego zaadoptował niesamowicie. Nie wiem czy nie nagrał swojej "piosenki życia". "Kto ja?" - cytuje poetę, który zginął na ulicy Przejazd - jako nieuzbrojony wartownik. To jego smutek: "Kto ja? spoglądam na szybę na szarą codzienność; grzęznę w pyle definicji, w zawrotnym wirze słów", a to nadzieja: "Kusi myśl: zgódź się, zgódź, że jesteś abyś był. Przyjmij to życie jako barwę, ton i uczucie. Żyj!". Czarne niebo liryki Gajcego na moment się wypogodziło. Odkryciem płyty jest Karolina Cicha. Nie tylko przez podobieństwo do lubianej przeze mnie Renaty Przemyk. W brawurowy sposób wykonała "Miłość bez jutra" i groteskową "Noc wigilijną". Z jednym z popularniejszych wierszy Gajcego - "Do potomnego", a właściwie jego fragmentem, zmierzył się zespół Brylewskiego - 52UM. "Niewiele wiem, jak ty zapewne: idziemy razem patrząc czujnie: ty - na gwiaździstym, prostym niebie, szukasz płomienia i mnie w łunie, ja - odwrócony - serce pełne miłości smutnej niosę, jak żołnierz mogiłę pod swym hełmem niesie przez czas." Falarkowe brzmienie (Falarek - to dawny zespół Brylewskiego, którego płytę dobrze pamiętam) wytwarza ponurą, przejmującą przestrzeń.
Smutną bajkę o cesarzu w malowanej trumience przepięknie opowiedział zespół Kawałek Kulki. ("Lojoli lekki lok, jej lok..."). Dla odmiany przerażająco zimno zabrzmiał Made In Poland ("ciała mego smutny barok, zawile trwa pod Twoją gwiazdą"). Ciekawie - surrealistycznie-euforycznie zaśpiewał Budyń z zespołu Pogodno. ("Pomóż oczy mi smutne i młode z wnętrza smutku jak rzeki wyłowić, o poeto - biedniejszy o młotek, o poeto - bogatszy o słowo.") No i jeszcze zespół Pustki. Po wyjątkowym utworze na płycie z tekstami Wyspiańskiego "Wesoły jestem", teraz też stanął na wysokości zadania... Wokal Barbary Wrońskiej smutno wieszczy "Pożeglujesz powiekami w boki, wstecz i naprzód przez westchnienia żmij leniwych zwiniętych płasko." N.O.T. ułożył zapadający w pamięć refren: "Księżyc biały uderza skrzydłem i dom jasny, w który patrzysz teraz, przywołuje: sen jest twą ojczyzną - a najtrudniej sennemu umierać."
18 utworów, każdy na swój sposób ciekawy. Oprócz powyższych utworów jest jeszcze Agressiva 69, Kazik, Karotka, Hetane, Fat Belly Family (coś w stylu Comy), Dezerter i turpiczna przerażająca miniaturka Lecha Janerki.

Fuzja poezji pokolenia kolumbów i nowoczesnej muzyki rockowej zrobiła na mnie duże wrażenie. Absurd wojny, który wyłania się z metafor Gajcego podkreśla wyjątkowa muzyka.
Wyobraziłem sobie walizkę, w której przeleżały teksty Gajcego. Słucham tej płyty jakbym wyjmował z tej walizki pożółkły zeszyt i odczytywał piękne równe pismo: "Przeszywa mnie słodka świadomość, że jestem, że czuję patrzę słucham. Porywam kielich (kielich) radości i piję jednym haustem.", a na następnej stronie pochylone, napisane niedbale, jakby było już mało czasu "Będzie syczeć wapno i fosfor, każdy ślad twój pokryje węgiel, aż gwiazdy w kopule nocy wzejdą bliskie i jakże piękne."



Tadeusz Gajcy żył 22 lata, zginął pod gruzami 16 sierpnia 1944.

środa, 16 września 2009

Starsi mogą lepiej


Bob
Autor: Piotr Gajda
"Love Sick" na You Tube:

Dojrzali rock’n’rollowcy są jak stare wino za 1000 euro za flaszkę. Im starsi, im więcej na ich ciałach i duszy blizn i zmarszczek, tym ich głos staje się bardziej doniosły i czystszy choć spatynowany i chropawy. Kolejni pretendenci do panteonu rocka stroszą piórka, prężą muskuły, krzyczą do swoich fanów, że teraz jest ich kolej. Jasne, ale na własną legendę będą musieli jeszcze kapkę poczekać. Tymczasem ja wybieram „rockowych dziadów”, bo męczy mnie widok pryszczy.

Bob Dylan (rocznik 1941) i jego „młodszy brat” Bruce Springsteen (rocznik 1949) to autorzy, którzy ostatnio ponownie doprowadzili mój sprzęt hi –fi do potężnego wstrząsu, nie wspominając już o człowieku naciskającym na klawisz „play”, czyli o mnie. Oczywiście, twórczość obu Panów znam doskonale, i z ich dorobku wybieram dla siebie poszczególne płyty – „Oh Mercy”, „Slow Train Coming”, „Desire” i cały renesans Dylana, począwszy od „Time Out of Mind”, „Love And Theft” i „Modern Times”, a także Springsteenowskie „Born In The USA”, „Devils And Dust” i „Born To Run”. Ale ostatnio krew znowu pociekła mi z ucha, kiedy wrzuciłem do odtwarzacza ostatnie dzieło Bruce’a „Working On a Dream”, i wróciłem do tego nieco starszego – „Time Out of Mind”. Tak się składa, że „killery” z wymienionych płyt, to w obu przypadkach utwory je otwierające – „Outlaw Pete” i „Love Sick”. Słuchając tego pierwszego, pomyślałem, że wcale mnie nie dziwi to, iż fani „szefa” nie mogli się doczekać oficjalnej premiery nowego albumu i już 12 stycznia 2009 roku znalazł się on nielegalnie w sieci. Myślałem też o tym, że „Love Sick” był rzeczywiście doskonałym utworem do wykorzystania w reklamie, w której producent bielizny reklamował majtki, a w dodatku Dylan „jęczał” w trakcie utraty „dziewictwa” w przemyśle reklamowym.

To wyłącznie jednak „okoliczności”, bo sedno tkwi w tym, że to naprawdę jedne z najlepszych kompozycji jakie kiedykolwiek znalazły się w repertuarze obydwu panów. Pamiętam, że „Time Out of Mind” odkupiłem od kolegi, który próbował „ugryźć” Dylana, ale do dziś pozostał w sferze oddziaływania muzyki pop (Eurythmics to już czad). Kiedy z cd rozległ się jego głos, który brzmiał tak jakby wokalista powstał z martwych – „I'm walking, / through streets that are dead /Walking, walking with you in my head / My feet are so tired / My brain is so wired / And the clouds are weeping…” – zacząłem gwałtownie drżeć, bo oto obcowałem ze Świętą Trójcą Rocka – prawdą, prawdą, prawdą. Wyobraziłem sobie Dylana spacerującego ulicami, które dla niego były martwe, ponieważ w jego głowie mieściły się wyłącznie myśli o niej; na nic innego nie było już tam miejsca. Na pewno jest od niego dużo młodsza, ale on wciąż jest mężczyzną, który kocha i pragnie kobiety, nawet jeśli ta mogłaby być jego córką, a może i wnuczką. Dręczony wyrzutami sumienia i świadomością, że taki związek jest dla niego niebezpieczny „choruje z miłości” i w tym błogosławionym dla każdego artysty stanie nagrywa „Love Sick”, które trwa pięć minut z okładem, a ja chcę krzyczeć: „Kochane maturzystki, najlepszymi kochankami są sześćdziesięciolatkowie!”. Podobno.


Bruce
"Outlaw Pete" na You Tube:
http://www.youtube.com/watch?v=IrsB1b3M9r4&feature=fvw

„Outlaw Pete” to zupełnie inna historia, w którą Springsteen wprowadza nas za pomocą pierwszych słów piosenki: „He was born a little baby on the Appalachian Trail / At six months old he'd done three months in jail / Here at the bank in his diapers and his little bare baby feet / All he said was "Folks, my name is Outlaw Pete" . To mocna rockowa ballada oparta na legendzie „dzikiego zachodu”. To przypowieść o Bandziorze Pete, który w wieku sześciu miesięcy ma już za sobą trzy miesięczny wyrok za obrabowanie banku „boso i w pieluchach”, a w wieku lat dwudziestu pięciu kradnie mustanga stając się w międzyczasie złodziejem i mordercą pozostawiającym za sobą „szlak łez”. Aż wreszcie poślubia piękną Indiankę z plemienia Navajo, z którą ma piękną i kochaną córkę. Lecz jego bandycka przeszłość przypomina mu o sobie w chwili przybycia do rezerwatu Navajów łowcy nagród, który nim ginie z rąk Pete’a, mówi mu, że „nie możemy cofnąć tego, co już zrobiliśmy”. „Outlaw Pete” to smutna opowieść o przeznaczeniu i o wyborach, które determinują nasze życie:

Przez czterdzieści dni i nocy Pete jechał nie zatrzymując się
Aż w końcu usiadł wysoko na szczycie lodowatej góry
Obserwował jastrzębia na pustyni jak się wznosi i opada
Przysunął się do krawędzi i wbił mocno ostrogi w konia

Jedni mówią, że Pete ze swoim koniem zniknęli za granią szczytu
Inni mówią, że zamarzli tam wysoko na lodowatej półce skalnej
Młoda dziewczyna z plemienia Navajo myje się w rzece, jej skóra jest taka ładna
I wplata sobie we włosy kawałek skórzanych spodni Pete'a”

W odbiorze „Outlaw Pete” nic mi nie przeszkadzało, nawet myśl, że wszystko zatacza koło – ćwierć wieku temu podczas gigantycznego sukcesu „Born In The USA” Bruce stanowczo odmówił poparcia ówczesnemu kandydatowi Republikanów na prezydenta Ronaldowi Reaganowi, po to, żeby w 2008 roku stać się głównym agitatorem na rzecz Demokraty Baracka Obamy. Ja jednak wolę jak przejmująco wyśpiewuje, zazwyczaj nieszczęśliwe historie opisujące życie przeciętnych Amerykanów, bo wtedy mam świadomość, że na wszystkich kontynentach łączą nas te same uczucia, dotykają te same problemy.

poniedziałek, 14 września 2009

Pedro's




Autor: Krzysztof Kleszcz

Gadżet gadżetem, ale prawdą jest, że jestem zaprzysięgłym kawoszem. Marcin Świetlicki marzył, by zasponsorowała go firma Camel, a gdyby tak we mnie uwierzyła firma Strauss Cafe Poland Sp. z o.o.... - producent kawy Pedro's. Czyż nie wiedzą, że w moich wierszach jest idealny slogan reklamowy? (fragment mojego wiersza pt. "USG")

DRUGA KAWA JEST PIERWSZA
NA LIŚCIE NAJWAŻNIEJSZYCH RZECZY

Inspektor Gadżet prezentuje


Autor: Piotr Gajda

Okazuje się, że Krzysztof Kleszcz, to zatwardziały gadżeciarz i człowiek lubiący robić swoim przyjaciołom niespodzianki. Szeroko otwierałem oczy ze zdumienia, kiedy wręczył mi kubek z logiem naszego bloga. Fajny pomysł, na który ja bym nigdy nie wpadł. Podobno Krzysztof ma teraz w planach baner ciągnięty przez samolot i tatuaż (wciąż prowadzi negocjacje z żoną w którym miejscu).

piątek, 11 września 2009

Manifestacje Poetyckie – Wasze relacje


Autor: Kacper Płusa

Przybyłem do Warszawy ok. godz. 17:00 a więc do rozpoczęcia imprezy pozostało jeszcze sporo czasu. Postanowiłem na miejsce Manifestacji przejść się piechotą z Dworca Centralnego. Sama ulica Nowy Świat mimo usytuowania w samym sercu Warszawy jest trochę mniej ruchliwa, prezentuje się imponująco z klasycystycznymi kamienicami i wieloma kawiarniami. Wydaje się dobrym miejscem na organizację imprez literackich. Trzeba też zauważyć, że widziałem kilka afiszy informujących o Manifestacjach.

Trochę większe rozczarowanie spotkało mnie na miejscu. Otóż już na samym kiermaszu literackim można było zobaczyć bardzo ograniczony wybór. Niemal w całości były to zbiory autorów związanych z SDK. Doszło nawet do takiego paradoksu, iż jedynym wydawnictwem Romana Honeta był starszy tomik, podczas gdy o ,,Baw się” tego samego poety można było zapomnieć. Zamknięcie zemściło się na organizatorach, ponieważ, przynajmniej w pierwszym dniu zauważyłem na Sali głównie poetów warszawskich.

Prezentacje autorskie rozpoczynał Konrad Góra wraz z Tomaszem Świtalskim i Jackiem Mazurkiewiczem. Wiersze trzeba przyznać były bardzo dobre. Moim zdaniem wszystkie komplementy, które w ostatnim czasie zbiera Konrad Góra są zasłużone. Moją uwagę jako debiutanta na tego typu imprezie zwróciła niezwykła dbałość o jakość recytacji, czy też melorecytacji, bo wykorzystano tu także kontrabas. Wydawało mi się, iż instrument basowy kojarzony głównie z jazzem nie będzie pasował do wyrafinowanej formy literackiej. Okazało się jednak, że autor poprzez „mantrowy” sposób recytacji znakomicie współgra. Szkoda, że nagłośnienie nie zawsze pozwalało się cieszyć pełnią wrażeń estetycznych.

Później przyszła kolej na ,,Naive symphony” Edwarda Pasewicza i emisję TV. I tutaj na uwagę zasługuje głównie całkiem niezłe nieme kino niezależne zaprezentowane przez warszawskich performerów. Wnioskuję, że Pasewicz muzykę uprawia raczej hobbystycznie i jako taką trudno ją oceniać.

Następnie na scenie pojawił się Tomasz Pułka. Postanowił do swojego występu zaangażować beatboxera. Odczytuję takie próby jako kolejny kompromis kultury niskiej czy wręcz ulicznej z wysoką, aby zainteresować nią młodego odbiorcę. Nie raz już widziałem jak z tego typu przedsięwzięć rodzą się rzeczy wielkie. Bliski jest również kicz. Pułkę sytuował bym gdzieś pośrodku, ale z tendencją wznoszącą.

,,Sexy Armpit” to dwie kobiety (wokal + instrumenty klawiszowe) prezentujące projekt niszowy. Składały się na niego wyraziste kreacje sceniczne, eksperymentalna muzyka elektroniczna i wokalizy przypominające język nieartykułowany. Sztuka trudna w odbiorze, lecz jak sądzę warta uwagi. Prawdopodobnie inaczej odebrało to większość gości, gdyż centrum kultury zaczęło pustoszeć i tylko kilka osób pozostało już do końca.

,,Przestrzeń zdarzeń” Rafała Nowakowskiego uważam za pomysł zupełnie chybiony. To fragmenty prozy ( trudnej do interpretacji muzycznej z założenia) często przydługie i mało ciekawe. Odwrotnie jak u Pułki i Góry podkład muzyczny nie pozostawał na najwyższym poziomie, a ze sceny powiało nudą. Nie neguję problematyki powieści jednak z prezentowanych fragmentów nie była ona czytelna.

Edward Pasewicz z Jackiem Mazurkiewiczem rozpoczęli swój jam session od obiecującej improwizacji na pianino i kontrabas. Niestety nie było mi dane zobaczyć jak rozwinie się dalsza jej akcja. Musiałem opuścić Warszawę jeszcze tej samej nocy.

Zrobiło mi się miło kiedy nazajutrz otworzyłem rozdawane na Manifestacjach arkusze: ,,Kredens” i ,,Masz ognia?”. Oba są wynikiem pracy grupy młodych poetów z SDK. Są to jedni z nielicznych piszących licealistów, których jak do tej pory spotkałem na swojej drodze i należy pochwalić przynajmniej niektóre wzloty ich młodego, nierównego jeszcze warsztatu. Choćby ze względu na te kilka strof być może jeszcze kiedyś odwiedzę Staromiejski Dom Kultury.

środa, 9 września 2009

Wreszcie debiut


Autor: Piotr Gajda

Z prawdziwą przyjemnością zapowiadam debiutancką książkę Teresy Radziewicz, która najprawdopodobniej ukaże się we wrześniu b.r. nakładem Stowarzyszenia Literackiego im. K.K. Baczyńskiego z Łodzi. Tomik poetki nosi tytuł „Lewa strona” i jest już w druku. Wiersz, który za zgodą autorki zamieszczam na blogu pochodzi z zapowiadanego debiutu.


Piaskownica

Z daleka wyglądała jak Żółte Morze. Armia chińska
miałaby problemy z przedarciem, mogłaby zatonąć
już w zatoce. Tam, gdzie starsi chłopcy rozpinali siatkę,
a dziewczęta mogły tylko przynosić autowe piłki. Może dziś

wierność wpisze się w krew? Słońce poprawia ramiączka,
podpisuje się na twarzach, plecach, smukłych udach. I wiatr:
zapowiedź samych jasnych przyszłości. Kto się spodziewał,
że lewa strona będzie ćmić od niespełnionych

obietnic? Armio, maleńka chińska armio z terakoty, ceglasty wzorku
na piaskowym tle, gdzie jesteś? Co z każdym szczegółem, sercem
wyciętym na starym jesionie, wyrysowanym na wilgotnej ziemi?
Schodzą się cienie, piaskowe burze krążą coraz niżej.


* Teresa Radziewicz – ur. w 1970 roku. Debiutowała drukiem w antologii wierszy nagrodzonych w XXIX OKP im. H. Poświatowskiej (I nagroda). Trzykrotnie nominowana do nagrody głównej w konkursie im. J. Bieriezina. Laureatka I nagrody w XVIII KL o Nagrodę im. K.K. Baczyńskiego i XVII OKP „Dać świadectwo” (II nagroda). Wiersze publikowała m.in. w „Tyglu Kultury”, „Frazie”, „Migotaniach, Przejaśnieniach”.

wtorek, 8 września 2009

Fiku-miku


Autor: Krzysztof Kleszcz

MGMT, "Oracular Spectacular", 2008.

Gdy chodziłem do liceum - MTV oznaczało telewizję z muzyką. Dziś nadaje żenadne teleturnieje, z kim dziewczyna X pójdzie na randkę, kto zje więcej robaków. Nie, dziękuję. MTV to dziś telewizja dla masochistów. Od jej oglądania bolą zęby. Ale od dwóch miesięcy mam możliwość oglądać MTV-HD. To coś zupełnie innego. Z przyjemnością obejrzałem koncert The Cure, krótkie, bo krótkie ale klimatyczne Placebo w Kambodży. Właściwie ciągle grane są kawałki koncertowe, które sprawiają dużo radości - rock żyje!

No i właśnie na MTV HD zwróciłem uwagę na koncert młodziaków. Klawisze niczym A-ha, głosiki Bee-Gees-owe. Radocha bijąca z każdego dźwięku godna "I'm Feel Like Dancin'" - Scissor Sisters. Zacząłem się śmiać, że kiczowate to, ale ten podrygujący jelonek z rykowiska zaczął mi się podobać. I myśl, by zapamiętać, co to za zespół była nagle najważniejsza. I zaczęły mi się przypominać plakaty z KajaGooGoo wiszące obok Smolarków i Bońków z Espana'82. Ten kawałek nazywał się "Kids", a zespół MGMT. Od pierwszego słuchania trudno nie polubić też "Time to Pretend" i "Weekend War".
Tekst tego pierwszego to jazda bez trzymanki. MTV-HD musiała użyć piknięć. "Zróbmy muzę, zaróbmy kasę, znajdźmy sobie modelki za żony" - hedonistyczne teksty gloryfikują zabawę, weekendowe picie, branie dragów i balangowanie. Niebezpiecznie brzmi "Mamy wizję, teraz zabawmy się. Tak, to jest przytłaczające, ale co jeszcze możemy zrobić?Zdobyć prace w biurach i budzić się aby do nich dojeżdżać?" Ale to nie jest żaden manifest, bo kto na poważnie weźmie fragment: "Gdy modelki będą miały dzieci, weźmie się rozwód, znajdzie się trochę więcej modelek."? Ironia z puenty jest oczywista: "Udławimy się naszymi wymiocinami i to będzie koniec. Naszym przeznaczeniem jest udawać."

To urocze znów widzieć jaką frajdę może dawać naciskanie klawiszy. Choć jest nowocześnie przenosimy się w czas lat osiemdziesiątych. Słychać, że znają Becka, trochę Oasis ("Pieces of what"), Mercury Rev. ("The Youth"), Scissor Sisters ("Electric Feel")... Ta ostatnia piosenka może być hymnem elektryków ;) ("Włóż swoje obwody do morza. To po to jest świat: tworzenie elektryczności. (...) Och dziewczyno! Poraź mnie jak elektryczny węgorz."

Najbardziej podoba mi się "Weekend War"(wokal a la Robert Plant) i "The Youth" - piękna spokojna przytulanka, z uroczo naiwnym refrenem "Młodość rozpoczyna zmiany. Czy zaczniesz zmieniać? Czy ty? Razem."
Na drugiej stronie okładki są wpatrzeni w horyzont, stoją gdzieś na plaży w samych slipach, wyglądają jak dzikusy. Fajnie jest zestawić to z okładką ostatniego albumu U2. Bono ma prawie 50 lat, zaś chłopaki z MGMT dwadzieścia parę. Inny zespół, który lubi klawisze - Depeche Mode (Dave Gahan - lat 47, Martin Gore - 48) sprzedaje nam, owszem ciekawe, ale wyłącznie mroczne obsesyjne klimaty, tymczasem chłopaki z MGMT mają w głowie fiku-miku i to jest w tym najlepsze.

Armia Don Kichotów



Autor: Piotr Gajda

Krzysiek to oddany fan Tomasza Budzyńskiego i Armii. Moja przygoda z muzyką tego zespołu rozpoczęła się wyjątkowo nie od dźwięków, a od oprawy graficznej „Legendy” z ilustracją Sawy Brodskiego na okładce płyty. Brodski był rosyjskim architektem i malarzem, który zasłynął zwłaszcza jako autor ilustracji do książek, a przede wszystkim jako autor wspaniałych grafik do „Don Kichota” Cervantesa. Zanim zmarł w 1982 roku otrzymał za autorską wizję postaci Błędnego Rycerza z La Manchy złoty medal na targach książki w Moskwie w 1975 roku. Grafika, która znalazła się na okładce płyty przedstawia Don Kichota w Barcelonie, gdy został pokonany w rycerskim pojedynku przez Rycerza Białego Księżyca. Dzieło Brodskiego pokazuje Don Kichota załamanego i smutnego, i jawi mi się jako perfekcyjne uzupełnienie nostalgii ukrytej w dźwiękach dobiegających z „Legendy”. I nieważne, że są one raczej w klimatach punkowo-metalowych, i tak to smutna i poważna muzyka. Skąd Brodski na okładce Armii? Budzyński zetknął się z jego grafikami w latach osiemdziesiątych w piśmie „Literatura na świecie”. Jakiś czas później udało mu się kupić w księgarni album malarza – droga do umieszczenia Don Kichota na okładce była otwarta. Warto wspomnieć, że Budzyński wykorzystał też na potrzeby zespołu grafikę Picassa przedstawiającą postać Don Kichota dosiadającego Rosynanta.

Podobnie jak Tomaszowi Budzyńskiemu tak i mnie postać Błękitnego Rycerza zawsze była bliska. Wciąż w sferze niespełnionych zamierzeń mam plany związane z kolekcjonowaniem poszczególnych wydań dzieła Cervantesa (im starszych tym lepiej), być może także i dla ilustracji pobudzających moją wyobraźnię (w domu mam wydanie z obrazem Honore Daumiera „Don Kichote” na okładce). Ale wróćmy do mojej historii z Armią. Właściwie, to moje pierwsze zetknięcie z Don Kichotem służącym oprawie graficznej wydawnictw grupy nastąpiło jeszcze przed „Legendą”. Do moich rąk trafił plakat reklamujący koncert Armii, który organizowała agencja impresaryjna należąca do koleżanki mojej żony. Na plakacie zespół umieścił grafikę Brodskiego, która oryginalnie znalazła się na okładce albumu z reprodukcjami jego dzieł, w tym ilustracjami do książek Gogola, Szekspira, Flauberta, Hugo i Cervantesa (zdjęcie powyżej). Oczywiście wyciąłem wspomnianą ilustrację i korzystając z usług profesjonalnego introligatora pięknie oprawiłem. Długo wisiała na honorowym miejscu w wynajmowanym przez nas mieszkaniu, niestety później zaginęła w czasie którejś z przeprowadzek.
Armia z „Legendy” nie jest moim ulubionym zespołem. Dzisiaj cenię raczej jej późniejsze, bardziej urozmaicone muzycznie płyty – „Pocałunek Mongolskiego księcia”, „Ultima Thule czy ostatni ich album „Der Prozess”, ale dzięki pomysłowi Budzyńskiemu na wykorzystanie grafik Sawy Brodskiego wciąż postrzegam ją jako grupę „legendarną” i „mistyczną”.


Koncert Armii w Piotrkowie Trybunalskim, na którym byłem z „dwoma Krzysztofami” – Kleszczem i Wieczorkiem – autorem świetnych zdjęć.

fot. Krzysztof Wieczorek

Manifestacje Poetyckie – jakie były?



Autor: Piotr Gajda

W tym roku nie mieliśmy okazji uczestniczyć w Manifestacjach Poetyckich odbywających się w dniach 4-6 września w W-wie. Ale może Wy tam byliście, może zechcielibyście o nich napisać, przesłać nam zdjęcia, podzielić się własnymi opiniami i spostrzeżeniami? Może macie jakieś przemyślenia – czy Manifestacje to ważne wydarzenie czy raczej impreza o niewielkim znaczeniu dla środowiska poetyckiego w tym kraju. To jedna z wielu tego typu imprez poetyckich, a może wydarzenie o szczególnym klimacie? Czy w czasie tegorocznych Manifestacji wydarzyło się coś interesującego, ważnego? Jeśli macie ochotę podzielić się swoimi przemyśleniami piszcie na blackpeter@autograf.pl - udostępnimy Wam łamy naszego bloga.



Manifestacje Poetyckie 2007 - na leżaczkach (z prawej Rafał Gawin).


Autor: Krzysztof Kleszcz

Piotr, ja od razu służę komentarzem:

W tym roku odpuściłem sobie Manifestacje Poetyckie. Imprezę, która wzbudza u mnie mieszane uczucia. Zanim w niej uczestniczyłem wyobrażałem ją sobie jako imprezę prestiżową o dużej randze.
Uczestniczyłem w niej dwukrotnie. Właściwie to wielkie dzięki dla organizatorów, bo za pierwszym razem byłem wyróżniony w konkursie im. Pajbosia, a za drugim razem zaproszono mnie jako gościa festiwalu; za każdym razem nocleg w klimatycznym hostelu gratis! Pierwszy raz w 2007r.: poznałem wielu poetów, po raz pierwszy widziałem i słyszałem np. Romana Honeta, Radosława Kobierskiego, integracja, możliwość kupna książek.
Przez moment uległem iluzji, że poezja to coś ważnego. Ale dominującym uczuciem było rozczarowanie: frekwencją, poziomem poetyckich spektakli, w których dominował awangardowy dadaizm, a instrumenty zagłuszały poezję.

Drugie Manifestacje były gorsze. Integracja owszem, ok., od strony towarzyskiej – wszystko w porządku. Ale i miejsce akcji – basen artystyczny mnie rozczarowały, i poziom. Gdy na scenie byli Krzysztof Bąk, Joanna Lech i Kuba Przybyłowski nie było jeszcze źle. Pamiętam też zawodową recytację Konrada Cioka na scenie w ogródku.

Nie potrafiłem się jednak odnaleźć podczas wierszy Edwarda Pasewicza (które na papierze wyglądają lepiej). Włosy mi się jeżyły na głowie w czasie koncertu Tymona Tymańskiego (którego bardzo lubię i mam wiele płyt!) – cóż – przypominało to strojenie gitary. Nie podobały mi się recytacje Krzysztofa Siwczyka i Roberta Rybickiego. Bekanie i spiętrzenie metafor dopełniaczowych – tyle pamiętam. O happeningowych pomysłach Pawła Kozła i Marcina Cecko, Tomasza Pułki i kolegów- też nie powiem nic dobrego. Po prostu wszystko to nie trafiło do mnie zupełnie. Dyskusje, alkoholowe ekscesy poety X, pocałunki męsko-męskie, „cześć co słychać”- w każdym razie pamiętam, że nie zostałem na Turnieju Jednego Wiersza.

Niby jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Ale...
W tym roku nie pojechałem – z różnych powodów, także tych, że tym razem organizator do ostatniej chwili nie podawał programu, nie było możliwości wykupienia noclegu w kultowym hostelu – chyba bałem się kolejnego rozczarowania. Manifestowania bycia poetą jakoś mi się odechciało. Czuć też, że organizator nie widzi potrzeby prezentowania różnych dykcji. Zapewne też kryzys finansowy zrobił swoje. Przez weekend nasłuchiwałem wieści w TV, radio, nieszufladzie. Nie dotarło do mnie nic.

Niech mnie ktoś przekona, że źle zrobiłem nie jadąc. (proszę o komentarz pod spodem lub mejla krzyk74@wp.pl ).

poniedziałek, 7 września 2009

Nowa Armia już jesienią



Autor: Krzysztof Kleszcz

Jeden z moich ulubionych polskich zespołów - Armia, już wkrótce powiększy swą dyskografię o płytę pt. "Freak". Poinformował o tym Tomasz Budzyński na oficjalnym forum Armii. Płyta ma się ukazać na przełomie października i listopada przy okazji trasy koncertowej.
(poprzednią płytę "Der Prozess" recenzowałem na blogu - link)

piątek, 4 września 2009

W "Toposie"


Autor: Piotr Gajda

W najnowszym numerze dwumiesięcznika literackiego „Topos” ukazały się „Iskry”- jeden z trzech moich wierszy wyróżnionych I nagrodą w V OKP im M. Kajki. W nagrodzonym zestawie znalazły się jeszcze „Ruiny, runy” i „Skorupa”. Wszystkie znajdą się w mojej nowej książce, do której ukończenia wciąż brakuje mi sił, ale nie tracę nadziei.


Ruiny, runy

Mówiłem, a mój głos zmieniał barwę, jak gdybym trzymał
w ustach farbkę. Patrzyłem na lamperię na ścianie,
na smugę cienia ukrytą we wnęce jak w martwej mątwie.

Sięgałem do światła po nasiona drobne jak okruszki ze zbitych
żarówek i noc przynosiła żniwo. Nie mogłem krzyczeć,
bo struny nie miały ani grama obcego stopu, były zrobione

z tego samego srebra, co kamień, który spadł z księżyca
na dach. Szedłem wzdłuż linii narysowanej białą kredą,
a z każdym moim krokiem cegły w ścianach puchły jak czerwone

mięso na słońcu i musiałem przeciskać się przez szczeliny
jak przez przełyk zarzynanej nutrii. Gruz był ruchomy,
ale wierzyłem tylko wodzie w płucach, dźwiękowej fali.

W "Zeszytach"


Autor: Krzysztof Kleszcz

"Zeszyty Poetyckie" opublikowały kilka moich nowych wierszy.
System, Topnienie, Schowek, Zakręcony i Dom (II). Zachęcam do lektury: