wtorek, 15 lutego 2022

Sieć WiFi nadal rozsyła swoją nazwę

 Paweł Biliński "Bezsynność", Fundacja Duży Format, Warszawa 2021



Oto strofy o żałobie. Takie, które wytrącają nas z codziennego komfortu podwójnego espresso, ciepłego fotela i kontemplowania cudu życia. Bo oto przyszła śmierć i zabrała jakikolwiek sens. Zrobiła koniec świata.
Każdy czytał utkane z rozpaczy "Treny" Kochanowskiego - "Pełno nas, a jakoby nikogo nie było", albo Baczyńskiego: "Las nocą rośnie. Otchłań otwiera / usta ogromne, chłonie i ssie. / To tak jak dziecko kiedy umiera / i tak jak ojciec, który żyć musi. / Przeszli, przepadli; dym tylko dusi / i krzyk wysoki we mgle, we mgle." I to są też takie wiersze, które wywloką na bezdroże, prosto w bezradność. 

Na co komu czyjaś trauma?” - takie pytanie może zadać ktoś kąśliwy, któremu obca empatia. Może po to, by modlitwy, które wznosimy, były gorliwsze? Przeczytaj o bólu. On istnieje i błagaj, by podobny cię ominął. Żyj, promieniej, nie trap się z powodu pękniętego paznokcia.  

Syn. Krew z krwi. Wyczekany, kochany. Miał na imię Andrzej i 24 lata. Był m.in. malarzem-samoukiem (w książce możemy zobaczyć jego prace plastyczne), był poetą, czasami raperem, animatorem kultury. Jak pogodzić się z losem, który go zabrał? Ojciec próbuje żyć z dziurą w sercu. Ułożył proste wersy o dużej sile oddziaływania. Opisał swą miłość i odczuwanie wielkiej pustki. Dzięki tym wierszom, ci, którzy przesadzili w pretensjach, oczekiwaniach, własnych projekcjach i wizualizacjach, mogą sobie uświadomić, co jest najważniejsze. 

Czytając czuję się jakbym rozchylał trzciny, którymi zarosło czyste jezioro. Rozmywa się jasny widok. Przecież sam napisałem książkę, której nadałem tytuły podrozdziałów: "drzewo, dom, syn", a tu czytam: "ściąłem drzewo / pochowałem syna // tylko dom jeszcze stoi". 
A tu: "kamizelka ratunkowa nie ocali mnie od życia". 
Czytam o odbiciu się z własną poezją od machiny Biura Literackiego: "ministerstwo dobrych wierszy / odrzuciło zgłoszenie (...) radzą spróbować znowu / za jakiś czas / po śmierci / a jeszcze lepiej - wcale". Każda z tych fraz godzi celnie i trafia.

"Padałby czarny deszcz / ptaki zatrzymałyby się w locie // a tu (...) w mieszkaniu sieć WiFi / nadal rozsyła swoją nazwę: Amnesty Internet / hasło: zuziajestsuper" - tu się popłakałem, i pomyślałem, że żaden film nie umiałby mnie tak przekłuć, żadna piosenka Radiohead.

"Nie machaj do mnie z okna / (...) wraz ze mną przyjechała rozpacz" - pisze Biliński – przejmująco; o zapachu (świetny wiersz "czterdzieści stopni"), o zmarnowanych przedmiotach. 
Odrętwiały ojciec pyta "czy to już naprawdę wszystko" w tonie Świetlickiego z "Korespondencji pośmiertnej "albo udziela rad jak płakać - "można ocierać łzy nad arkuszem Excela". Przeinacza modlitwę ("jam jest pan ból twój..."), odwraca "wiarę, miłość i nadzieję" na "miejsca, przedmioty, zapach". Cieszy go neologizm, który wymyślił kiedyś syn, ciągle próbuje pokochać "puste miejsca po nim", widzi go w słowach.

To są proste frazy bez górnolotnych metafor. Właśnie taka forma, najlepiej uświadamia tragizm sytuacji autora, np. w wierszu zaczynającym się od "ładna dziewczyno z Kłodzka / poznana kiedyś nad morzem / co u ciebie słychać", gdy czytamy jego krótkie wyznanie.

Najmocniejszy jest wiersz "koniec sierpnia" - przeczytajcie, koniecznie na głos i usłyszcie swój złamany głos. Kurtyny zapadają. A teraz doceń, że zapalają się światła i możesz wstać.






czwartek, 10 lutego 2022

Oto świrnięta płyta na czas pandemii

 Art.Budyń & Chango "Ukrytedowiadomości", Mystic Production, 2021.




Artysta Budyń jest dla mnie pozytywnym wariatem - serce na wierzchu, głos jak dzwon, śpiewanie całym sobą, taniec i fruwanie nad publiką. Na koncertach chce wyleźć z siebie, odlatuje na jakieś orbity niedostępne innym. Oto świrnięta płyta, taka, jaką potrzebuję na czas pandemii, do wywalenia języka w stronę chorego świata.

Zaczyna się od utworu, którym można zaspokoić pragnienie jednocześnie krztusząc się prawie do uduszenia. 
("Przeminie wszystko / tusk i kaczyński / i ulży wszystkim", "za sto lat nie będzie nikogo / kto słucha tej piosenki / kto szczerzy zęby warczy / lub wdzięczy dźwięki / umrzemy w pizdu / i bogu dzięki"). Pieśń "Czas" rozprawia się z ludzkim konsumpcjonizmem i jej głupim przeświadczeniem o wielkości. Te obrazki wyludnionych miejskich przestrzeni na teledysku -  chwytają za szyję i każą się ogarnąć. Dostajemy po oczach zabijanymi taśmowo zwierzętami, tresurą zwierząt. Puste korty tenisowe, poczekalnie na lotnisku, baseny, puste ruchome schody, wywołują przeświadczenie, że "ludzkość dostała, o co się prosiła". Otwarty na oścież wychodek i syf złomowisk, a potem ta blond grzywa konia i wielki jaszczur wpatrzony w przestwór czasu. Ciary i załamka. Ten tekst momentami patetyczny, momentami prześmiewczy ("wiary w niewiary w boga / ta żabka dalej i ten carrefour bliski"), doprawiony do smaku wulgaryzmami, naprawdę wstrząsa, a przy cytacie z Turnaua staję się lepszy i obiecuję poprawę, płaczę i cieszę się z cudu-życia.  
Tekst oswaja śmierć, ból i przemijanie, każe się zmierzyć z cierpieniem. Zostawia mgłę przeświadczenia, że z covidowej pustki i izolacji, coś mądrego wyniknie, że nawet w beznadziei jest nadzieja.


To jak Budyń śpiewa, jak szepcze, cedzi słowa, jak akcentuje, jest znakomite. Muzycznie - pyszne, rytm  kołysze i koi. Można zanurzać się po wielokroć, jak w świętej wodzie.

"Mówisz" to piosenka zamulonego, którego ratuje miłość. Człowiek przytłoczony, włóczony końmi, rozdeptany i przygwożdżony, który nie ma już nic do powiedzenia światu, nagle cedzi słowa podziwu do swojej wybranki: "jesteś ładna, jesteś fajna, jesteś zajebista".

"Grawitacja" to piękne apostrofy, egzaltowane westchnienia zakochanego - trochę napalonego, trochę zniecierpliwionego. Ach, jak przemawia do wyobraźni - szalik z kaszmiru i moherowe ponczo. Ach, westchnienia do kwiatka, wrzucanie monety uznania! Pięknie to powymyślane! Pięknie zaśpiewane! Tak trzeba kochać!
 

"Kiedyś" jest równie popisowy. Piękny pomysł na tekst, ze słowem "kiedyś" (ech, od razu mi się kojarzy Tom Waits wyciągający swoje "Somedays, somewhere") rozciągniętym między czasem przeszłym, a przyszłym, z wnioskiem: "w zasadzie teraz to kiedyś już"... Te wyciągane wysokie dźwięki każą nam tańczyć na paluszkach, wdzięczyć się do świata w dziękczynnym miłosnym pląsie.

"O smokach" koi flecikiem, bajkowym klimatem. "Mamy te kilka sekund bo w okamgnieniu wszystko się zmieni". "Latanie na smokach, duchach rzek i jezior" jest w zasięgu ręki. Piękne kojące "trąbowe dżezy", polecam się poddać im bez reszty, "bez ochraniaczy i podopiecznych".

"Wianki" - pean o krzątaniu się po kuchni z własną żoną. Budyń osiąga wyżyny żarliwości tańcząc o poranku. Jest w tej piosence więcej prawdziwej miłości niż we wszystkich "Always Love You" Whitney Houston. W tekście topole, ślimaki i gęsie skórki - "porzuć strach na falującej wodzie / rób czego chcesz / tak chce topola / kochaj rób co chcesz / i tylko kochaj". 

Rockowe, jakby RedHoci nażarli się szpinaku, "Geniusze" zadziwiają połamanym refrenem. Jest szaleństwo, jest machanie długimi rękawami! 

Przekonująco brzmi pieśń o wyrzeczeniu się ciśnienia: "Będę nie wierzyć" na przyczajonym rytmie i kosmicznej gitarce: "Niewiary gorejącej naręcze sam sobie wręczę".

"Ej" to radosny tan, hymn do życia, na przekór temu co oczy widzą. Wzywanie sił witalnych i życiodajnych: "Erekcjo ejakulacjo prokreacjo!"

Numer 10 - artysta wzdycha do szklanki whisky jak do żony (coś jak pastisz piosenki Dżemu). Pijackie wzdychy, pełne halucynacji i suchego gardła, z fajną wstawką chórku a la Pogodno: "i co ja robię?". Z kulminacją spokoju, odlotu, snu po Labelu-5.

"Dzikie sady" to wyśpiewana tęsknota za dzieciństwem z kluczem na szyi, za wakacjami na wsi. Kto ma słodkie dzieciństwo w pamięci, śni je, za nic ma połyskującą bylejakość dorosłości. "Szliśmy przez dzikie sady i morze nawłoci".

I jeszcze jedna pościelówka na koniec, "wpis na forum >>piękna i bestia<<"
Wziąć tę płytę, wcisnąć play i zwariować, unieść się w miłość, widzieć jak łuska smoków lśni w słońcu. I lekko zmrużyć oczy.



wtorek, 4 stycznia 2022

Wieszczenie katastrofy nowocześnie i ze smakiem

 STEVEN WILSON "THE FUTURE BITES", 2021



Przyszłość pokaże nam ząbki? A któż, by chciał jej dzisiaj śpiewać laurki? Trzeba grać gorzkie piosenki, wizje końca. Setki artystów tłoczą się na rogach ulic, wrzeszcząc: "apokalipsa! koniec świata! żegnajcie się z nadzieją!" i sprzedają swoje klocki i kredki. Poza tym jak mówił Świetlicki: "smutne piosenki lepiej się sprzedają". Przyszłość ma gryźć! Najlepiej szarpać jak pitbull.

Piosenka pierwsza zatem obwieszcza koniec miłości, "bo miłość to piekło". Złamana piosenka - łkający Wilson w stylu Thoma Yorka. I nagle, bach. Koniec pieśni, koniec balu.

Lecimy z tą dystopią, z chorą diagnozą i wizją. "Self" jest o samouwielbieniu, o byciu pieprzonym klaunem. Ma niezły teledysk ze zmianami twarzy. Jaźń kocha tylko siebie i swój obraz w lustrze i w mediach społecznościowych. Egoiści i introwertycy, wycofańcy, płochliwi krótkowidze, złamani i przeświadczeni o rychłym końcu - kuśtykający w katastrofę. Śledzący swój profil, liczący wyświetlenia i lajki. Oto my, cała ludzkość, zdewastowana przez "internety", "instagramy" i "netflixy".

"Król Duch" - King Ghost", w którym wielkie wrażenie robi bajkowy falset - jest dziwną historią, z tajemniczymi zaklęciami (no właśnie, co to jest skaoka?). Na teledysku bohater po zażyciu tabletki unosi się i świat wydaje mu się piękny, a zorze polarne boskie. Niestety jego lot ku byciu Bogiem, kończy się zjazdem i bolesnym upadkiem. Na szczęście wśród przepięknych falsetów śpiewających Alleluję, przychodzi spokój i ukojenie. Utwór ma mocarne brzmienie. Zapewnia mistyczne katharsis i potrafi unieść.

"12 Things I Forgot" przypomina brzmieniem i nastrojem - "Jupiter", przebój zespołu Blackfield, który Steven tworzył z izraelskim kompozytorem Awiwem Gefenem. Nostalgiczny hicior - może zbyt gładki? może zbyt popowy? Wilson wypomina sobie, że zapomniał, kim był, i że tylko grymasi i narzeka.

"Eminent Sleave", w którym słychać to, za co kocha się późny Pink Floyd, no i świetną szaloną gitarę (programowo na albumie zignorowaną). Utwór ma niezły bit, bas i zapadające w pamięć chórki sławiące jakiegoś gogusia, który ma nas w garści; gogusia, który powie żarcik i oddamy mu całą naszą kasę. Bo rządzą światem szuje, grube ryby, cyniczne, zdemoralizowane i grzeszne. 

"Man of The People" ma spokojny klimat. Ciekawie przetworzony jest głos Wilsona. Smutek bije z gorzkich słów o odtrąceniu. 

Wydaje mi się, że "Personal Shopper" jest najciekawszy na płycie. Ta ostra krytyka bycia zakupoholikiem, ma przebojową, nowoczesną formę. "Kupuj dla komfortu, kup dla kopniaków ; Kupuj i kupuj, aż do wymiocin (...), Kupuj gówno, o którym nigdy nie wiedziałeś, że ci go brak". Świetny pomysł, by to Elton John (totalnie uzależniony od gadżetów, które musi mieć) czytał listę absurdalnych rzeczy w promocji: "Mydło z pyłem wulkanicznym", "Słuchawki wyciszające" itd... Jeszcze lepszy, by na tej liście znalazły się "wersje deluxe albumów" - piękna autoironia Wilsona. Tak. Ten utwór, w połączeniu z surrealistycznym teledyskiem (krok głównego bohatera - rządzi!) jest majstersztykiem.

Z lekka dyskotekowy "Follower" o obsesji bycia w mediach społecznościowych, ma podobny power. To tu pada zdanko o tym, że przyszłość gryzie.

Krótki "Count of Unease" zwalnia tempo. Przypomina nieśpieszne, wyciszone płyty Talk Talk. 

Mnie ta płyta przekonała. Jest nowoczesna, pełna smaczków. Wilson odszedł od progresywnego rocka w stronę brzmień elektronicznych. Po wielu miesiącach słuchania płyta wciąż mnie intryguje i wciąż nie umiem jej odłożyć na półkę. Czekam na nowe wcielenie Stevena, ponoć tym razem z Porcupine Tree.


 


niedziela, 26 grudnia 2021

"Kocham", które zmienia głos i świat

AGNELLUS - "KOCHAM, WIĘC JESTEM", Stowarzyszenie Obszary Kultury, 2021

Gdy zabrzmiały pierwsze takty "Mimo wszystko chcemy się bawić. Może świat potrwa do jutra.", poczułem, że moje nogi tupią, a jego świata już nie ma. I, że śmiesznie żałosne są nasze dzisiejsze smutki. Nasza depresja to Raczki Elbląskie. Żyjemy w dobrych czasach dostatku.

Lutek Orenbach był dziewiętnastoletnim młodzieńcem z Tomaszowa, zakochanym w gdańszczance Edith, którą poznał w Bydgoszczy. Tymczasem wybuchła wojna i młodym zostało pisać do siebie listy. Stąd wzięte są teksty piosenek na płycie.

Lutek, jak 15 tysięcy innych Żydów, trafił do tomaszowskiego getta. Być w getcie - w wojennym potrzasku, a robić teatr, rysować karykatury (okładkę płyty zdobią karykatury członków zespołu, zrobione w jego stylu) i żyć romansem na odległość! I wierzyć w miłość. Tak trzeba być człowiekiem! Jaka czułość, jaka wrażliwość kipi w jego słowach! 


Ulica Zgorzelicka 15 - pusty plac, naprzeciwko jest tam nowy blok mieszkalny, ulica Lewa 8, czasem przejeżdżam tędy z pracy. Tu żył Lutek, mój ziom z Tomaszowa, który "sens swojego życia widział tylko w miłości i sztuce". To wzrusza i buduje. Moim zdaniem zasługuje na pamięć wszystkich tomaszowian. Wielka chwała Justynie Biernat z fundacji "Pasaże Pamięci" za opublikowanie znalezionych w Waszyngtonie listów. 

Łódzki zespół Agnellus grał w gatunku "poetycki rock" wykorzystując wiersze Leśmiana, Tuwima, Wojaczka albo Białoszewskiego... Słuchając wcześniej ich piosenek czułem, że potrzebują jeszcze czegoś, co podniesie ich przekaz poziom wyżej! I jest! Ten autentyzm słów, powyjmowanych z listów pisanych z getta, czyni przekaz wyraźniejszym, wyjątkowym! O ile odkrycie tekstów Stanisława Staszewskiego przez Kazika na płytach "Tata Kazika" pozwalało nam odkrywać specyficzną rzeczywistość PRL-u, tu wchodzimy w świat młodego zakochanego chłopaka, pełnego nadziei wśród beznadziei wojny. 

 
I to muzycznie jest arcypiękne! Typowo rockowy skład (gitara - Daniel Machoś) plus klawisze i puzon. To wokalnie jest mistrzowskie. Agnieszka dysponuje charakterystycznym głosem. W najlepszym na płycie "Kocham" śpiewa genialnie - raz surowo i mocno, raz delikatnie, i to daje efekt - powstał utwór, który brzmi jak hymn, pean ku czci miłości. Choćby i świat trafił szlag, właśnie próżnię rozświetliło światło!
Utwór doskonały. Z pięknym basowym intro. Z długimi plamami klawiszy budzącymi dalekie skojarzenie ze "Streets of Filadelfia" Bruce'a Springsteena. Narastający z każdym słowem.  
Zaczynający się piękną frustratynką: "Co ja robię, nic kompletnie nic. Bąki zbijam, czas marnuję, wiersze recytuję. Wódkę piję. Wódkę, likier, wino, koniak, alasz... Palę dużo papierosów, kaszlę, strasznie kaszlę...
Doświadczamy zwątpienia i totalnego zgniotu duszy ("Marzę, dużo marzę, a nic nie myślę. Czekam, czekam, ale nic nie wyczekam"), później słyszymy szyderstwo z siebie przy "Rosnę, jestem coraz starszy i coraz większy idiota", a potem kulminacja - trzykrotne "Kocham" - takie "Kocham", które zmienia głos i świat. 
 
Utwór nr 2 - "Pragnienie" to kreskowanie czarną grubą krechą białej kartki papieru. Agnieszka wspina się tu wokalnie wysoko, jak na palce. Jakby ponad podłość świata - "Radość poszła gdzieś do diabła."

Tak dużo jest piosenek o deszczu, że już zobojętniałem na tę metaforę smutku, a tu słuchając piosenki nr 3 przemokłem. Bezradnością, piętnem, biedą, jednym tylko zdaniem: "piękno - tylko w książkach". A potem jeszcze jednym: "Dopóki człowiek o kim myśleć ma, dopóty sens w tym życiu jest." Obracajmy to zdanie w palcach, rozcierajmy je.

"Fantazja" jest trochę z innej bajki. Radość w męskim głosie Daniela Machosia i dźwięk akordeonu - ciekawie przenosi nas w inny świat. Porusza (wobec śmierci, która rzeczywiście przyszła) absurd frazeologii "zatracenia się na śmierć". Podobnie się czuję przy słowach "Jak fantazją jest to, że zaraz przyjdziesz, powiesz parę słów.". Taką pustkę-"puchę" i rozpacz, poczułem kiedyś przy tekście Nosowskiej "Dosyć poważnie" ("Wczoraj znów płakałam / Że nie umiem na skrzypcach grać / I że wszyscy umrzemy, wszyscy").

"Fantazja II" zaczyna się pięknie funkującym basem à la RHChP (świetna robota Tomasza Kowalskiego), puzonem à la Kult z "Taty Kazika"(Grzegorz Rogala - respect!) i świetnym - oryginalnie! - wokalem Agnieszki. Jesteśmy wysoko, chichoczemy, by dostać najczarniejszą czerń i szpilę: "Będzie już zawsze Tomaszów", która kłuje mnie - z wiadomych powodów - mocno. 

Następny utwór - lekka piosnka z pianinkiem, w jakimś przedwojennym stylu, przynosi np. takie zdanie: "Niczem się już nie przejmuję - jest za dużo smutnych rzeczy - kroczę sobie wesoło po ulicy i uśmiecham się w duszy."

W "Płaczu I" jest zwątpienie, w "Future" jakbyś czytali czyjś ostatni list, pełny wyrzutów: "Nie warto żyć." i  "W pewnych chwilach przeczuwam, widzę jutro. Ciemne czarne jutro.". Są niskie dźwięki kontrabasu i wypowiedziany po francusku strach, w obcym języku, by brzmiał jeszcze bardziej obco.

"Amo ergo sum" jest pełny radości. Na domowym teledysku tańczą dzieci i trudno nie poddać się urokowi tego przekazu. "Bo ja sens mojego życia widzę tylko w miłości i w sztuce", genialne "piszę jakieś epistoły, pełne sentymentu, jakieś gwiazdy, Venusy." A Edith - imię wybranki serce, wpada w łacińską sentencję.

Patetyczny "Płacz II" brzmi jak z zaświatów.

Na koniec - "Gdzie jesteś", który przypomina utwory zespołu Firebirds - (z charakternym wokalem Joanny Prykowskiej). Idealne zakończenie: liryczny refren, błaganie, by zdarzył się cud, prośba o niemożliwe: "Przyjdź na jeden wieczór - będzie trochę poezji... Poezji...". 

Gdy w podpisach pod piosenkami widzę adnotacje np. "Tomaszów Maz. 16.2.1940", w wyobraźni wjeżdżam na wiadukt nad S8 tuż przed wsią Niebrów, gdzie mam widok na moje rodzinne miasto, z wieżą telewizyjną, wieżą kościoła, blokami... i mażę się. Rozmazany próbuję na nowo być wyraźny.






niedziela, 14 listopada 2021

Wypasione chaty rzędem

MICHAŁ DOMAGALSKI "za lasem/", SPP Oddział w Łodzi / Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2021.

Suburbanizacja prosiła się o książkę. Oto Zalasewo - wieś pod Poznaniem, która wsią jest tylko z nazwy. Miejska wieś. Zamiast „chat rzędem na piaszczystych wzgórkach” jak u Kasprowicza - Żabka, asfaltowe rondo i biegacze. Nowoczesna zabudowa z widokiem na łany i kłosy. 

W lekkiej luźnej formie Domagalski podaje słowa mieszkańca bloku na wsi. A te notatki, refleksje, którym nadano formę wierszy bez tytułów, są zastanawiająco gorzkie. Wszędzie jakoweś fata zamiast rzeki miodu. Piętno zamiast piękna.

Pisane jest to ze swadą, zmyślnie, niby żartobliwie, ale na serio. „Chcę, żeby widzieli, że mnie stać” prawi posiadacz i chce się chichotać „z kasków w oczojebnych kolorach”, albo „nie jest różowo – nie licząc ścian dziewczyńskich pokojów”.

Przez ścianę u sąsiada słychać mord, a więc tło nie jest wymarzone. Czy to przez to nie chce się włączyć tryb szczęścia? Zamiast tego wciąż działa tryb „neowieśniak” w dodatku „pozbawiony roli” (tu podwójne znaczenie słowa „rola”), „postwieśniak”, który „obrasta w tłuszcz przedmiotów”.

Zwiedzamy osiedle w rytmie bicia się w pierś przy „mea culpa”. Tu, gdzie rządzi zły konsumpcjonizm, tu, gdzie ciąży bolesna świadomość tego, że w posiadaniu jest zło, a w dodatku to posiadanie na krechę jest. Bo ciąży kredyt, „Ten kredyt”.

Oto nieswoi „uchodźcy z małych miast” okupują Zalasewo. Czują smród wiejskich szamb, widzą autochtonicznych meneli i izolują się na placach zabaw, w mieszkaniach na dwa zamki. Kawosze, pijący kawę z nowoczesnych ekspresów, mają rozterki, bo nie umieją tej kawy osłodzić: „pijemy kawę zamkniętą w kapsułki, więzioną z daleka, zza gór tylu, zza wód tylu, że trudno uwierzyć w istnienie tych miejsc”. I szare to wszystko, domy „sadzone w poprzek. Szeregi szare jak człowiek”. Niby wszystko roście – ponad sto firm! - lecz wszystko roście oprócz serca, bo wszędzie „pozory domów, domy pozorów”. Wizualizacja kapuścianych głów. Kiedyś "Księga ubogich", a dziś "ubodzy duchem", żyjący zakupami albo YouTubem, Facebookiem.

Tej rzeczywistości należy się wulgaryzm, więc „i na Zalasewie można już wjebać kebaba”.

I śmieszne jest to, że tu gdzie kiedyś był sad, dziś można kupić syrop wiśniowy ze śladowymi ilościami owoców oraz orzechów arachidowych, że zamiast kluczy żurawi, są mieszkania pod klucz.

Autor zdaje się być cyniczny w sprawach miłości i wiary. Sens życia wklęsł i z tej kotliny teraz genialnie puentuje: „Nie przyjeżdżaj. (…) Nie dotarliśmy do niczego, co byłoby czymś bardziej. Mniej więcej jeszcze sześć lasów. Góry i morza.” Śmieje się z nazw ulic, które są tylko projekcją: „Świat przedstawiony, został poprzestawiany.” i ze swojej erotycznej przygody z udostępnianiem ekranu. Dreszcz, który przechodzi przy sugestii podobieństw do Auschwitz, jest bolesny: „Staramy się wierzyć w posiadanie, samochody w dieslu, PKB, pracę przez dekady (...)” 

Te historie, które skądś znam, bo sam mieszkam w Zaborowie, co brzmi jak Zalasewo, przypadek? Zalasewo może być metaforą każdego przedmieścia. Koniecznie więc, przeczytajcie,  o tym, co za rogiem, zachęcam.


środa, 25 sierpnia 2021

Co nas nie zabije, będzie czekać w ukryciu. Dirty Dancing nad przepaścią

 Marzena Orczyk-Wiczkowska "Ranne pieśni", Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2020.



Są wiersze, które szukają poklasku. Występują w imieniu. I wierzy się czasem takim wierszom, choć widzi się autora spragnionego spiżu lub chociaż splendoru. Przyznam, że częściej urzekają mnie wiersze intymne, prywatne, własne, które na nic wielkim zbiorowościom, a potrzebne są człowiekowi szukającemu sposobu na uporządkowanie świata.

Wiersze z „Rannych pieśni” są jak muzyka grana dla wtajemniczonych w jakimś ustronnym pięknym miejscu, do którego nie trafia się przypadkowo. Wyobrażam sobie, że to nie stadion, lecz sala koncertowa z dobrą akustyką. Ten koncert grany jest - tak jak tytuły rozdziałów – najpierw w „con tristezza”(przetłumaczę: „ze smutkiem”), potem w „allegro, ma non troppo” (umiarkowanie szybko), potem przechodzi w „tenuto” (wytrzymując) i kończy się „delicato” (delikatnie). Wszystko z inspiracji spojrzeniem przez ramię, na dzieciństwo, młodość oraz z perspektywy spełnionej dorosłości i dojrzałości życiowej.

Tytułowa gra słowem „ranne” sugeruje ranę, i jest tu dół, ale nie - chwalmy Pana! - żadnych egzaltacji, najwyżej złość, że wszystko na opak - taka rozumna złość.

Muzyka! Ona najlepiej tłumaczy świat! Dlatego piękna jest - taka w sedno - fraza: „lód skuł nasze serca, lecz nie dosięgnął ust // więc śpiewaj, nie ustawaj.” (Thom Yorke w „No Surprises”mi się wyświetlił). Bo czy w muzyce (życiu) chodzi o to, kto szybciej, kto głośniej? („a może to cichsze jest niż oddech, bledsze niż śnieg?”). A może dopiero jakaś utrata otwiera nam wrażliwość? („wykreśl wszystkie czasowniki, rzeczowniki, / przymiotniki, zaimki, / całą zbędną resztę. /niech płyną wolno / migotliwe ławice - / kropki, wykrzykniki, / znaki zapytania.”; „gdy wody opadły, / wziął te drzwi i wsadził w ziemię. / teraz tu jest mój dom, mój kościół. / ponoć nadal śpiewa / i przestać nie może. / da pan wiarę, / panie?”).

Ta muzyczna fiksacja mi odpowiada. Czytam/słucham i rozumiem: „śpiewam / kołysanki i obracam zimne słowa w czerwiec.”

Majstersztykiem jest wiersz „tango mnemosyne” o historii stworzenia jako o koncercie, w którym pękają struny. To nie jest wesoły wiersz, pełno w nim grozy: „kiedy trzasnęła czwarta struna, piąte królestwo / przejęło władzę. nastała histeria las rąk w górze. / w rękach noże, karabiny. nad głowami / sztandary i rozkazy. panie proszą panów. / proszę państwa do gazu.”

Podoba mi się to, jak z „przeżytego” poetka tworzy tkankę wiersza. Nie ma tu żadnych banialuk, tylko słowa takie jak sól, śnieg, spazm”, które znaczą własne przejścia. Rozczarowanie znane mi z piosenki Budka Suflera „To nie tak miało być”, tutaj ma taki wyraz: „język drętwieje od znaczeń zabeczkowanych / dawno temu, za lasami, za górami powolnego / rozkładu. jeden mały łyk, jeden kiszony ogórek / – tyle zostało. a tak wielkie były zmyślenia, / zmierzchy, bóle, miłości, nakładane jak tipsy, / cięte na słowa, wrzucane w coraz cichszą ciszę.Pisze więc wobec swobodnego dryfu i szarzyzny.

Udane są w "Rannych pieśniach" opisy podziałów w społeczeństwie: „papier, kredę i trias? Tu i teraz jest tam, w okienku telewizora, / gestem kciuka obdarza, odbiera i dzieli” i to, jak los i przypadek dzieli i rządzi naszymi sprawami (wiersz „holy casino”). Wybija się też świadomość własnego farta (wiersz „pętla”: „pukamy i zostaje nam otworzone”).

Marzena Orczyk-Wiczkowska umie być zarówno lakoniczna jak chiński mędrzec: „pod każdym drzewem śpi robak. pod każdym drzewem leży owoc. staram się pamiętać.” i spiętrzać własne wspomnienia jak w wierszu „terapie”.

Świetnie, że w „rew/play” wspominając licealne czasy i dawne przeboje, używa czasu teraźniejszego. Ten taniec z "Dirty Dancing" trwa - choć teraz nad przepaścią - „z piskiem opon skręcamy w mercy street. Co nas nie zabije, będzie czekać w ukryciu (...)”.

Interesujące zdało mi się wykorzystanie w kilku wierszach róży, mgły i motyla – klisz z pozoru ogranych przez tysiące poetów (plus przywołanie Rilke'ego).

Obrachunkowy ton: „tak mijają lata. dni wpuszczone w tygodnie / jak koszula w dżinsy.”, „kiedyś stanę się naturaleza muerta” jest gorzki, ale wizja potopu: „nad wieżą kościoła przepływa statek” wydaje się tylko sennym koszmarem.

W wierszu „gołota przegrywa” jest bolesna świadomość klęski. Bo tak: „tracisz siły, miasta w tobie przesuwają się, gps zawodzi.” A jeszcze bardziej boli w wierszu „pangea proxima”, gdy patrzymy na historie świata z perspektywy śniadania: „ledwie wczoraj miała miejsce zagłada notozaurów, dzisiaj – gorąca kawa, rogalik i kosmos, obserwowany z balkonu przez starą lornetkę.” Poeta jest bajkopisarzem, „wojny, miłości zastygają warstwa po warstwie”, kontynenty dryfują, a wiersz, muzyka, śpiew jak brzęk kosmicznej, jednodniowej jętki, jak tytuł starego przeboju Europe.

Jedziemy pociągiem, „nasze twarze jak hologram, nakładany na krajobraz.” i to ma sens.


sobota, 14 sierpnia 2021

Końce antropocenu i Pan wśród błyskawic

BECK "HYPERSPACE", 2019.


Beck to dla mnie gość. Marudzi coś tą swoją manierą, jakby go zęby bolały. Kreuje się w teledyskach na kowboja wyciętego z komiksu o dzikim zachodzie. Gdy jego "Loser", leciał co godzinę w MTV nie pomyślałem nawet, choć piosenka zacna, że będę go słuchał 27 lat później z taką atencją.

Jego płyty podzieliłbym na "odjechane", np. "Odelay" czy "Midnite Voltures" - pozlepiane przez geniusza-wariata muzyczne kolaże i "spokojne". W tych "spokojnych" np. na "Mutations", "Sea Change" czy "Morning Phase" jawi mi się jako bard-mistrz ktoś w stylu Boba Dylana. "Hyperspace" jest jakimś złotym środkiem. 

Płyta zaczyna się spokojnie od intymnego wyznania - są jakieś klawiszowe plamy w stylu kultowej płyty Air "Moon Safari", które wywołują lekką konfuzję. Ale od drugiej piosenki ("Uneventful days") gada już w spodziewanym języku nowoczesnego popu. Czuć, że maczali tu palce pewnie jacyś spece w białych garniturach i cadillacach. Ten utwór lśni. Smutkiem ("Uneventful days"), bo niebo się zepsuło, i rozstaniem. Beck międli "I know, i know, i know, i know", jakby cała wiedza, zdała się niczym wobec nieodwzajemnionego uczucia.

Utwór o zobaczeniu błyskawicy ("Saw Lighting"), przypomina światowy hicior "Happy" z 2013 roku - pomagał w jego napisaniu rzeczony Pharrell Williams. Autorowi objawił się Pan wśród błyskawic, niczym Zacheuszowi na sykomorze. Tak! Te wszystkie potopy, zwiastuny końca antropocenu, doły i nosy na kwintę można pokonać! Tylko więcej wiary, mniej syczenia! Jakaż tu radość w tym "Hi hi hi i ha ha ha", jakaś wielka chwalba! Daję się unosić tej melodii, daję się jej powalić na ziemię, a poziomki kiełkują na moich śladach. Gospel, panie!

"Die Waiting" zaczyna się jak jakiś U2. Beck wyznaje miłość, bezradność, wierność, sypią się ziarna ryżu, serpentyny skręcają. Wizualizuję sobie jak trzyma rękę na sercu i śpiewa ten swój wdzięczny pean wśród kwiatów magnolii.

W "Chemistry" wyśpiewuje, że jest ujarany uczuciem, gada w jakimś dziwnym języku: "Whoa-whoa-whoa, whoa-whoa-whoa". I piękne to jak bieganie po rzepaku, niezwykłe jak wynalezienie jakiegoś nowego pierwiastka chemicznego. Beck odkrywa Amerykę, wysyła wszystkich do liceum z rozszerzoną chemią. I ja też tam chcę, chcę umieć cedzić te magiczne formuły!

W "See Through" Beck przedawkował wokoder, rozmodlił się. Piękny jest spokój tej piosenki, pokora i pragnienie. 

Tytułowa piosenka podobnie. Jak modlitwa, jak medytacja. 

W "Stratospere" możemy polewitować gdzieś wysoko, a w "Dark Places" Beck rozpracowuje odejście ukochanej, jakby sklejał rozbite naczynie. "Star" fajnie uspokaja .

No i wreszcie jest pieśń brzmiąca jak jakiś nostalgiczny hymn za czasem młodości "Everlasting Nothing", bez zbędnego dźwięku, z mnóstwem smaczków, z wzruszającym teledyskiem, w którym ludzie odnajdują coś w bagażniku - coś co może być nadzieją. Bo bez nadziei jesteśmy beznadziejni!

wtorek, 13 lipca 2021

Ćwierćszympans bez szans i kosmaty kosmos

 SPIĘTY - "BLACK MENTAL", Mystic Production, 2021.

"Obywatel Republiki Dobaczewskiej" zaszalał na maksa. Poddał mi takie dźwięki, że pląsam z kawą wśród chaszcz, tańczący z frazami. Muzycznie jest to wielgaśne i pierwszoklaśne. Wiwat język polski i jego możliwości - zestawianie słów, rozbijanie ich na miazgę! Plątanie, dobitnie, z genialnym bitem!

Promocja płyty rozpoczęła się od "Trybuny małpoludu". Spięty tańcuje i się giba w trzypaskowym dresie. To jest mocne, proste i mocne, a ręka kamery drży jak neon. Ha! Bo przecież człowiek nie brzmi już dumnie. Wypomniana jest mu wpisana w geny wredność. Ten "Ćwierćszympans bez szans na gatunkowy awans" włazi na kark i "króluje nad zwierzęciem w udręce", zatem już czas, by wegetarianie wszystkich krajów pomściły Łajkę. Ludzkie dzieła - akwedukty, freski i symfonie - nagle są takie koślawe, wypłowiałe albo kakofoniczne. Człowieki, hańba wam! Możecie, pisać święte księgi! I tak będą miały zapach skinheada, nie Robin Hooda! Oto sprytna logika, oto szach-mat lewą ręką. Czy ten tekst to ironia, czy prawda między oczy? Czy to lewicująca agitka, czy z niej kpina, skundlony słuchaczu, sam sobie oceń!

Niemniej genialny jest drugi singiel - "Narodowy socjalizm kosmosu". Widzę tu Lema, jak macha słuchaczowi, gdzieś, skądś. ("Cyprian cyberotoman, cynik, ceniąc czule"). Wyrzucenie faszyzmu gdzieś w kosmos, oznacza przecież, że on się tam szerzy! Skoro jest próżnia, musi być i Świrer oklaskiwany na tle mgławic i warkoczów komet. "Sokiści kolei losu, krzyżują zwrotnice kosmosu." - piękny to koncept, by wykpić dyktat. Uwielbiam frazkę: "Uiszczę szyją za moją kpinę" - podśpiewuję ją sobie i w innych okolicznościach, bardziej domowych i mniej międzyplanetarnych.

"Kopciuszko" to autobiograficzny opis ucieczki od patriotycznego etosu. Zdaje się, że wspaniałą płytę "Powstanie Warszawskie" wykorzystywano do niecnych celów, od których Spiętemu zrobiło się mdło. To koszulkowo z kotwicami i husarią, i to tatuażowo, śmierdzi kopciuchem, jak każda dewocja. Za pomysł, że pies po zmianie fizis w kota, zagryza samego siebie - chapeau bas! Ironia jaką się tu posługuje Spięty, jest cięta jak bat, aż "Puchatek się stoczył i odwrócił Krzyś". Cudna coda tej płyty zaczynająca się od "Reprezentuję sobą istotę zła, I Laurę Palmer zabiłem ja.", to wzięcie na swoje barki wszystkich win tego świata. W świecie podziałów na plemiona, zamiast czekać na krytykę z drugiej strony, lepiej od razu wyznać "jestem wstrętny, zmienny, ambiwalentny, dziwny zbyt relatywny.", wyprzedzić cios. 

Fajny jest "Wanted", o "smudze cienia" o konstatacjach w związku ze starzeniem się. Hmm, momentami fekalne... Ale sprytne. Aż gapię się inaczej na wiszącą na ścianie rozpiskę lipca - "Kalendarz jak gończy list". I "Superstaruch od Marvela" krąży nad moją głową.

"Bitwa o CO2" to świetne rozpoczęcie płyty. Same piękne surreale: "W koleinach Droga Mleczna, szadź a guma ziemska letnia" , "Błękitna Planeta - żółte ma papiery", "Przyszłość zębów nie myje, wyje mi kiss me!", "Kryje nam szyję, dzwon bije, Znikąd rady, Lem nie żyje". Ważki temat poddany próbie nieważkości przy dźwiękach z "Gwiezdnych wojen".

"Zwiezdę śmierci" puściłbym zespołowi Rage Against The Machine. Gdy grały, zmyślne chłopaki, w tych koszulkach z napisem C.C.C.P., to choć wierzę im szlachetnym intencjom, to ich najpiękniejsze riffy brzmiały dokładnie tak, jak śpiewa Spięty: "Bara, bara, bara, bara, dzikie węże." I znów wyjmę frazy-rodzynki: "Zwiezda Śmierci jest z klocków ego.", "Pierdzi megafon Zwiezdy Śmierci, Słowom bez końca powiększa piersi.". Fajna jest ta nadzieja, że "Zwiezda..." (Haineken) "...i tak wyląduje w rowie, Jak ta pucha po Harnasiu."

"Nie marudź #MeToo" o relacjach męsko-damskich z cokolwiek tandetnym bitem, jest frywolne, figlarne. "Chłopczyk-harcerzyk" macha tam finką, i różne tam są tematy nie-dla-dzieci.

"Lejce, które leczą" leci już całkiem po bandzie dyskoteką. Co ciekawe najpierw wyśmiałem ten bit, a potem uznałem go za wyśmienity. Spięty szydzi z każdej ideologii: "Idea to suka zdechła. Żywi tu jesteśmy my - Tylko ja i ty. Bo czujemy - póki mu żyjemy." Ciekawy jest fragment zachęty do "robienia kuku z mózgu": "Nie ma Boga? To go zrób. Nie ma wroga? To go zrób. Zrób coś nad sobą, Coś u stóp. Boże drogi, Samo się nie zrobi". Człowiek religijny tak jak ja, ma tu niemałą zachwostkę, ale interpretuję sobie ten tekst, że Boga wpina się w różne miejsca, gdzie nie powinien być wpinany. 

"Okudżaba" to opowiastka - wyobrażenie, jak to byłoby zostać dyktatorem i urządzić bandycko świat. Kończy się to dezhubertyzacją i gołębim sraniem na pomniki. "Całonocna Korea" to mogło powstać tylko w głowie ex-Kim Dzong Lao Che :D To jest fantastycznie, kosmicznie kosmate, jak cała ta płyta!

"Homo Sapiens Erection" pod umpa-umpa, jest pojechane na maxa, jest tu Pani Bóg, frywolny striptiz zła i niezwykłe pogodzenie się ze światem: "To łzawi cię królewno, Nie bawi królewiczu? Pisz donos i ślij na Berdyczów."

"Karate Kit" wydaje mi się najsłabszy na płycie, zanadto zakręcony. "Archiwum XXX" zaś to jakaś miniaturka-fujarka, wszeteczna i zbyteczna.

Ech, "Black Mental" wydaje mi się czarną dziurą, która wszystkich pochłonie!


Przeczytaj też recenzję płyty: Spięty "Szanty"

Przeczytaj też recenzję płyty: Lao Che "Wiedza o społeczeństwie"

Przeczytaj też recenzję płyty Lao Che "Soundtrack"

Przeczytaj też recenzję płyty Voo Voo z gościnnym udziałem Spiętego


piątek, 4 czerwca 2021

Dobra chemia

 KARAŚ / ROGUCKI "Ostatni bastion romantyzmu", 2020



Nowy singiel - świetny "Bezpieczny lot" - song duetu Karaś/Rogucki kazał mi napisać parę słów o płycie, która swoją premierę miała dawno dawno, bo w lutym zeszłego roku. Ale przyznam, że gdy się ukazała, zachowałem się wobec niej jak typowy fan Comy. Nie ma rocka, golę wąs Roguca. Ja mam wspierać disco? No way! Minęło z pół roku jak sięgnąłem po nią i powolutku chłonąłem, aż dziś jest już dla mnie klasyką. Dziś wieczorem pod nowo skręconym tarasem, obiecuję sobie taniec przy tej płycie.

Pierwszy numer o "ostatecznym kataklizmie, o końcu wszystkiego", mieszanka alternatywnego rocka i syntezatorowego popu, to dla mnie utwór idealny. Do upustu energii, do szaleńczego tańca, do wygłupu. Idealne przy luzowaniu obostrzeń! Kulminacja miłosnego spotkania opisana z pewną przesadą. Niech żyją takie przesady! Fajna metafora odcięcia rozumu: "Alarm Doliny Krzemowej". Podoba mi się każde słowo, a najbardziej "cisza, która wynika z Twoich bioder", "nagłówki szmatławych portali". Po "Lajkach" z płyty Comy, Rogucki znowu udanie posługuje się internetową nowomową: "trzykropek, wykrzyknik, hasztag, koniec". Natrętny refren puka łyżeczką w czubek głowy jajogłowych, spragnionych mocnych rockowych riffów. 

Podobnie jest w drugim numerze "Bolesne strzały w serce", znów w tej konwencji: "dodaj mnie do swoich znajomych", "oznacz mnie na swojej linii czasu, na linii swojego życia". Te piosenki rozsadza taneczna energia. Świetnie się je śpiewa. Charyzma Roguckiego jest wielka jak cysterna, a ja leję pełny bak.

"Mała śmierć" z prostym refrenem, brzmi jak pastisz. Rogucki kuca tu, mruga okiem. Kto nie kuma konwencji lub komu Coma przysłoniła świat - temu przyklejony foch. W sierpniowym skwarze, podmiot liryczny - uchodźca, błaga o zgodę na miłość. 

Te muzyczne erotyki są pełne surrealnych skojarzeń, np. klimatyczna zbrodnia ma być przyczyną erotycznego uniesienia, a pustynny wiatr, kontroluje terytorium państwa. Piosenka "Na zakręcie" ma kapitalny werw, mami jakąś wielką obietnicą. A może to po prostu, dobry pop, który bawi: "Letnia przecena w niemieckich drogeriach. Dobra chemia"?

"Świecę we wszystkich kierunkach" to fajna balladka, rozmaz z rozterek zakochanego. Piękna jest ta rozpacz, wykrzyczana na tafli przezroczystego jeziora, że miłość, to koniec alternatywnych światów.

Przekonujące są "Witaminy", o tym, że miłość tłumi potrzebę zmieniania świata. Ryzykowny, bo o zakazanej miłości do nieletniej - "Ciociosan" ma uroczą frazkę "O, o, tu mam ranę!". No i jeszcze "Katrina" - super przebojowa, ze świetnym teledyskiem. Ech, czym jest spustoszenie Nowego Orleanu, wobec żywiołu miłosnego wzlotu? Wobec głodu i pożądania, gdy wyje w głowie jak huragan: "Chciałbym coś wreszcie poczuć / Do skóry, do kości, do kosteczek / Do ości, do osteczek, do chrząstek/ Chciałbym poczuć Ciebie"?

I jeszcze "Taka ilość słońca", o miłości, przez którą "wszystko do wymiany", reanimacja, kapiąca kroplówka, ciężki stan i oczekiwanie na dawcę. I jako bonus cover T.Love "1996", od którego chyba wszystko się zaczęło. 







wtorek, 6 kwietnia 2021

Zapisuję wszystko suchym ziarnem piasku

Tomasz Mielcarek "Przejazdem", Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Dom Literatury, Łódź 2020.



Ten tom ma nas przeszyć smutkiem, odurzyć odmętem. Wręcza nam cierniową gałązkę i każe zacisnąć dłoń jak na powitanie. Wyobrażam sobie zamysł: żadnego wystawiania twarzy ku słońcu, tylko smaganie wiatrem. Wyobrażam sobie obraz - płótno z pietyzmem zamalowane na czarno. Albo kamienie, ciężkie balasty, które odpowiednio dociążają łatwo wywrotną łajbę. 

Zwraca uwagę okładka (projekt Jakuba Pszoniaka). Ktoś łka na karminowym tle. I tytuł: "Przejazdem". Pierwsze skojarzenie: jesteśmy tu na chwilę, nasze miejsce jest gdzie indziej.  

To druga książka mieszkającego w Londynie Tomasza Mielcarka, zwycięzcy Konkursu Literackiego im. Jacka Bierezina z 2013 roku, a później zdobywcy I nagrody w konkursie Złoty Środek Poezji im. Artura Fryza. Tamta jego książka - "Obecność" kłuła ostami, strzępiła bólem. No i nie inaczej jest z tą. 

Pisanie Mielcarka od razu kojarzy mi się z wierszami Łukasza Jarosza. Obydwaj zestawiają obserwację przyrody: na przykład widoku nieba (chłodnym okiem drona) z losem człowieka - gorzkim, zawiłym, trudnym do oceny. Jakby w naszych żyłach płynęła krew Hioba, którego każdy dzień doświadcza znojem i udręką.

Emocje w "Przejazdem" są powściągnięte. Jest chłodno. Żadnych wyrzutów, pokora pariasa, pewność, że tak być musi.

Oto miejsce - zwyczajne, peryferyjne, odludne. Przyroda ma cechy ludzkie "Potem styczniowe słońce długo pastwiło się nad światem - było ostre niczym płacz dziecka.", jest okrutna jak człowiek "Wiatr łamie ptakom skrzydła", "Zimny wiatr kaleczy drzewa.". 
W zmrużonych oczach, w zmęczeniu, sensy się nakładają, obserwujemy jakiś przedziwny porządek, teatr, misterium: "Słońce (...) węszy z nosem przy ziemi." W każdym razie opis jest gorzki i cierpki: "Rzeka toczyła się ciężko jak kamień (...)".

Co te opisy beznadziei, trzeszczących podłóg, zdzierania skóry z palców, mogą z nami zrobić? Toniemy w ich bezmiarze, ledwo utrzymujemy się na powierzchni i nawet nie przychodzi nam do głowy, że może się to skończyć czymś innym niż katastrofa. Czarny gruby flamaster wypisuje takie frazy: "Szarość, nie można odróżnić nieba od ziemi, dobra od zła". Zaprowadził mnie do Czesława Miłosza i jego "Piosenki": "Jakakolwiek jest boleść, będzie więcej boleści. Noc jest czarna, ale będzie czarniejsza." Dostajemy razy tymi wierszami, kuksańce.

Obrazy zostają w pamięci: "Długo wpatrywała się w swoją niegdyś najlepsza uczennicę, w nadziei, że tamta ją rozpozna." Albo takie zdanie w  "Niedzieli" obok suchego opisu śmierci mężczyzny - "Jego matka jeszcze nie wie. Wstała wcześnie, żeby zdążyć na nabożeństwo.(...) Miasto milczy. Udaje, że nic się nie stało."  Autor hartuje nas zimną wodą, leczy nas ze złudzeń. Jak wymagający trener na siłowni, każe nam ćwiczyć się w... chłodnym patrzeniu na świat.

Tym trenerem słowa mógł być wspomniany wcześniej Czesław Miłosz. "Ten mur nie ustąpi żadnym waszym błaganiom" pisał przecież noblista w tomie "To". Ileż razy pochylał się, by zrozumieć "wielką mordownię", pełną zgryzot i makabry. Potrafił napisać: "Zapomnij o cierpieniach, które sam zadałeś. Zapomnij o cierpieniach, które tobie zadano", potrafił znaleźć ukojenie w słowach przyjaciółki: "Nie miałam czasu ni ochoty na zmartwienia (...) Po prostu dlatego, że skarga nie przyda się na nic (...)". Próbował rozumieć "Prawo udręki wszystkiego co żywe", próbował wizualizować sobie chodząc po cmentarzu, że "Wstaje tysiąc za tysiącem Baś, Katarzyn, Bartłomiejów, / Maryś, Agat, Bronisławów, / Żeby wreszcie wiedzieli / Dlaczego to było i po co."

Mielcarkowa ciemna metaforyka ma nas znieczulić. Oferuje wtajemniczenie: w zło - "Wieczór rozerwał niebo, wypatroszył, a potem poukładał obok siebie na pozór kompletnie różne kolory, jak lekarz bawiący się w prosektorium kawałkami ciał.", w tragedię - "To jest Ćma - przedstawił mi niewidomego syna, bezradnie odbijającego się od ścian i mebli." Tu roztrząsa się przeszłe - zwykłe, nieszczęśliwe i niepełne, szare i powtarzalne: "Wkrótce stara kobieta będzie wołała rudego kota, (...)"  Tu wprawia  się w wytrzymałości, zapisuje wszystko "suchym ziarnkiem piasku".

Autor zna inną metodę spojrzenia na świat: "Zostań i zacznij odkrywać. Nadawaj rzeczom nazwy, które nosiły od dawna. Patrz jak zmieniają kształty, wysypując się jedna od drugiej z pękających obłoków (...)". Pewnie wie jak zachwycał się mistrz-Miłosz kształtem liści "lancetowatych, mieczykowatych, sercowatych, łopatowatych, językowatych, pierzastych, karbowanych, ząbkowanych, piłkowanych",  ale  autor chyba nie wierzy w jej skuteczność. 
Każda kolejna strona to różne tragedie: chichoty losu, doświadczenia czyjejś nagłej śmierci, szydercze słowa od nieznajomej. A gdy w ostatnim wierszu pisze: "Pod stopami czuję chłód starej piwnicy, w której trzymaliśmy kilka starych krzeseł na wypadek, gdyby ktoś nas odwiedził. Wczoraj pojechałem do miasta i sprzedałem wszystko za parę groszy.", czuję się jakby zapraszał mnie do dźwigania ciężkich sztang. Proponował żmudne, długie ćwiczenia.