niedziela, 11 stycznia 2009

Mam zegarek

Autor: Piotr Gajda
MACIEJ WOŹNIAK, "ILUZJON", Wyd.Literackie, 2008.
Macieja Woźniaka nie znam i nigdy go nie spotkałem, tym bardziej cieszę się, że w końcu dotarłem do jego wierszy, a więc pośrednio mogłem poznać i jego. I wnioskuję; Maciej Woźniak to fajny gość, a w dodatku pasjonuje się muzyką (pisze felietony i recenzje muzyczne w „Tygodniku Powszechnym” i na jazzie na pewno zna się lepiej ode mnie, ale już o takim rocku moglibyśmy podyskutować), a w dodatku jest poetą „generacyjnie” mi bliskim. To poeta „osobny”, przebywający na uboczu głównego życia poetyckiego. Lata odosobnienia, a być może braku szczęścia, właściwej promocji, itp., którym towarzyszyło hasło „róbmy swoje” paradoksalnie przyniosły w końcu spodziewane owoce – Maciej Woźniak wydał swój najnowszy tomik w Wydawnictwie Literackim, które poziom swoich publikacji wyniosło do takich nazwisk jak Zagajewski i Miłosz, a to dobra rekomendacja. Po uważnej lekturze wierszy składających się na „Iluzjon” śmiało można dodać do niej kilka zdań od siebie.
Wiersze Woźniaka rozgrywają się zgodnie z rytmem natury, zarówno w jej podstawowym wymiarze (tu i teraz) jak i tym historyczno - metafizycznym (poeta cofając się w czasie zaludnia swoje wiersze m. in. postaciami Kierkegaarda i Chopina). Tytuły poszczególnych tekstów („Luty, spacer na Kępę”, „Wiersz przed Wielkanocą”, „Grudzień, szron na ścieżkach”) świadczą, że autor uważnie śledzi zmieniające się – „sezonowe” oblicze świata. Poezja Macieja Woźniaka bywa najciekawsza, gdy mówi wprost, w imieniu jego jednostkowej, bardzo oryginalnej wyobraźni, która jest nieustannie angażowana do przewidywania skutków przemijania – dni, miesięcy, a także każdego nas z osobna. "Sczerniałe gałązki, / numery telefonów, grzbiety książek na półce / jak rybi szkielet przy burcie, rachunki za światło / i za brak światła, ostry brzęk, kiedy śmieciarze / opróżniają pojemnik, i trąbki u Mahlera, / stalowoszare wahadło oceanu, któremu obojętne / daje czy zabiera" („Marzec, wyjście na brzeg”). Nasz rozkład; rozkład teraźniejszości, przeszłości, a wkrótce i przyszłości, powodują mijające sekundy – zdaje się mówić poeta. "Ale gdy rozkładasz / poprzecieraną mapę, nie ma na niej tylu / miejsc, po których zostały niedomknięte rany, / sny i widoki z okien. / Ciało, ambasada, / która politycznego odmawia azylu. / Lecz jeden urzędnik jest skorumpowany" („Azyl”). Mijają w sposób nieuchronny, i bez znaczenia jest, gdzie wtedy będziemy; w podróży czy w domu. Na naszych oczach zmieniają się obrazy i miejsca, które dotąd sąsiadowały z nami. Wystarczy to dostrzec, dotrzeć do uniwersum, odnaleźć w tym wszystkim sens i miejsce dla siebie. Tę metafizykę / określa skrzyżowanie drogi do Białej, / w którą skręca autobus, i tej ze sklepikiem, / gdzie „żołądkowa” zmienia korpuskuły w fale, / i wprawia w ruch błyszczące śniegiem uniwersum, / dzwonnicę przy kościele i wiatę na przystanku, / aż przelotowy czasu lub pośpieszny sensu / zabierze dokądkolwiek" („Proboszewice”).
Gdyby równolegle do wierszy, które znalazły się w „Iluzjonie” M. W. pisał kolejną recenzję muzyczną na pewno dotyczyłaby twórcy, którego muzyka bywa skomplikowana formalnie i jest porywająco smutna. Gdybym miał to sobie wyobrazić, postawiłbym na Scotta Walkera. I tego właśnie po lekturze książki Woźniaka pragnę się domyślać.

sobota, 10 stycznia 2009

Niosę na rękach Ciebie

Autor: Krzysztof Kleszcz
RADOSŁAW KOBIERSKI "LACRIMOSA", Wyd. Zielona Sowa, 2008


Gdy przypominam sobie powieść "Harar" natychmiast wyświetlają mi niesamowite obrazy: dziecko, które za Bozię brało kawałek otynkowanej rury ("Może ciotka wskazała mi drewniany krzyż, a ja spojrzałem odrobinę wyżej, i tak już zostało?"); schulzowa maligna, gdy miasto wizualizuje się jako makieta; schizofreniczna scena zamknięcia w przedszkolu. O tak! To jedna z wyjątkowych książek. Lubię też wiersze Kobierskiego, choć są często bardzo smutne, wręcz przygnębiające. Na swój sposób piękne, szlachetne, boskie. Czuć w nich serce, całe życie, prawdę - nie są grą z czytelnikiem, jak to bywa we współczesnej poezji. Autor dzieli się objawieniem, bólem. Do takich wierszy przystępuje się jak do ołtarza, czyta się je na przydechu. Lacrimosa to książka o wielkiej miłości do ojca, który odszedł, o bólu, gdy nie można pogodzić się z utratą, o pustce jaka zostaje gdy ból już mija. Tęsknota, utrata pewności, oswajanie się ze śmiercią, próba wytłumaczenia jej sensu; daremne przekonywanie się, że miłość przecież już wygrała - monotematyczność książki pozornie może zniechęcać. Autor potrafi nas jednak zadziwiać, kreśli tak niezwykłe frazy, że nie tylko ja, zaglądałem do książki wielokrotnie, próbując na nowo coś odczytać, zinterpetować. Kobierski stosuje mocne obrazowanie - oto ojciec we śnie topi się w kałuży "kapelusz jak lilia pływał po powierzchni wody"; albo: nawet po śmierci każe walczyć konkurentom ojca o rękę matki. Nie sposób np. nie przestraszyć się puenty wiersza "L'inassouvissement" o tym, jak poeta buduje dom (oczywiście to metafora tego, że zbudowanie spokoju dla nadwrażliwców jest niemożliwe). W wierszach pełno jest zapachów "cała drogeria poranków", najczęściej przypominają "dawne", przywołują też klimat biblijny. W wierszu "Anastasis" ojciec pokonuje śmierć, gdy "w kobiecie zostawia list". W innym wierszu ("Naan") jest wygnany na czterdzieści lat na pustynię. Najpiękniejszym fragmentem, który chciałbym przywołać jest fraza z wiersza "Teologika I": "Niosę na rękach Ciebie/ A ty we śnie moim niesiesz mnie umarły/ Pod nowy dom, który kiedyś będzie stary(...)". Nie mogę wciąż czytać tego na spokojnie; wzrusza, chwyta.

Dużo jest ogrodowych precjozów: najróżniejszego robactwa - niesamowity jest fragment, w którym mszczą się one na człowieku-swoim królu, niczym rewolucja francuska("Motyw z Baki"), warzywa, przyprawy, zioła. Studium rozkładu (kurz, "pracująca podłoga", jemioła, huba) wdziera się nawet do ulubionego ciasta (pleśniak). Lacrimosa jest pełna oryginalnej metaforyki, różnorodnych środków poetyckiego wyrazu: PL wyobraża sobie własną starość "W oknie będę czekał, aż wróci z miasta. Pojawi się na zakręcie, potem trzaśnie furtką. Położy siatkę i znów zapyta, jak mam na imię." ("Anno Domini 2050"), "nietakt zegara" ("Vanitas II"), "trupy pszczół, trupy siedmiu pokoleń" ("Villa dei Misteri"). Autor przywołuje wyrzutka społecznego nierozumianego malarza z Krynicy : "wszystko nieczynne z powodu snu", "stacja, święta jak wszystkie cerkwie, kryta gontem" ("Nikifor" na moście"). Zastanawia się, a może cierpienie jest nam dane niczym obrazkowa wersja Biblii (tzw. Biblia pauperum), bo same słowo, by nie wystarczyło, nam, niewiernym? Słuchając wołania poety: "Odezwij się, musi być jakiś wolny kanał, niezajęta częstotliwość".("Kropka, kreska, kropka, stukam ołówkiem") jestem poruszony do granic.

Wieczór autorski


Autor: Krzysztof Kleszcz

Ę się rozkręca. Spotkania autorskie (zorganizowane dzięki Wydawnictwu Kwadratura w Łodzi i MBP w Tomaszowie Maz.) promujące moją książkę odbędą się: w Łodzi: w niedzielę 18 stycznia 2009 roku w STUDIU 102 na ul.Piotrkowskiej 102, o godz.16 oraz w Tomaszowie Maz. w sobotę 24 stycznia 2009 roku w SCh TOMY na ul. Jerozolimskiej 1; w dawnym kinie Mazowsze, o godzinie 17. Zapraszam. W Tomaszowie będzie można obejrzeć prace plastyczne Marzeny Łukaszuk, której ilustracje upiększyły moją książkę.

Ray lubi pyry

Autor: Krzysztof Kleszcz

RAY WILSON, PROPAGANDA MAN, 2008


Pamiętam, kiedyś, sto lat temu, przeczytałem, że Nick Cave i PJ Harvey są razem. A ja będąc wtedy zauroczony płytami „The Boatman’s Call”, „Henry’s Dream”, “Let Love In”, „To Bring You My Love”, “Dry” poczułem niesamowitą empatię – cieszyłem się ich szczęściem, prawie jak swoim.
Podobnego wrażenia doznałem po lekturze styczniowego Teraz Rocka – otóż Ray Wilson zakochał się w uroczej poznaniance i zamieszkał w Polsce. Nagrał właśnie płytę, która od razu trafiła w moje ręce, uszy i w splot.
„Propaganda Man” to płyta tradycyjna, bez niespodzianek, raczej jako przypominacz starych dobrych czasów. Zapewne więc dla kogoś co najmniej trzydziestoletniego, niż nastolatka. Bo to dojrzała płyta jak dojrzała miłość.
Ray Wilson wzbudza mą sympatię od kiedy świetnie odśpiewał hity Genesis na trasie w Polsce. Kibicowałem płycie „Calling All Station” – choć poległa komercyjnie, była – taka jak lubię – swego rodzaju romantyczna, pełna wiary w życie. Zapadły mi w pamięć teledyski – szczególnie „Shipwrecked” i „Not About Us” to są utwory, które wywołują zawsze ciarki na plecach. Ray od zawieszenia Genesis w 1999r. nagrywał płyty solowe i z zespołem Stiltskin. Ale zainteresował mnie naprawdę dopiero tą płytą.
Oczekiwania się spełniły, to piękna płyta, którą polecam wszystkim dojrzałym ludziom. Jeśli lubią rockowe przypominacze to tym lepiej, bo Ray brzmi momentami jak Peter Gabriel (we „Frequence”), momentami jak Dave Matthews (najpiękniejszy utwór na płycie - „Cosmic Baby” szczególnie w refrenie przypomina wokalizy z piosenki „American Baby” z płyty „Stand Up”). Gitary rzewnie łkają jak u Pink Floyd (warto np. posłuchać solo w utworze "Things Don't Stop" od 3’ 30), w ostatnim kawałku jest szczególnie lirycznie - czuć szczerość, autentyzm uczucia.
Wypada życzyć by Rayowi w Poznaniu się poszczęściło lepiej niż Nickowi Cave'owi i PJ Harvey (ich romans prędko się rozpadł) żył długo i szczęśliwie - nagrywał równie dobre płyty.

Egzystencjaliści

Autor: Piotr Gajda
COMA, HIPERTROFIA, 2008

Jedno wiem na pewno – zespół Coma ostatnio bardzo się napracował wydając swój najnowszy, podwójny CD, na którym znalazło się prawie dwie godziny muzyki i aż trzydzieści pięć utworów! Na dodatek według zapowiedzi muzyków to concept-album, co w epoce skrótu myślowego bywa odbierane jako rzadki i nieuzasadniony przypadek nadmiernego konceptualizmu. Zachowajmy jednak spokój - z owych trzydziestu pięciu utworów, aż osiemnaście to w zasadzie „dźwiękowe łączniki” pomiędzy właściwymi utworami z track listy, które jednak swoją „wymową” scalają filozoficzne przesłanie „Hipertrofii”, za pomocą którego zespół opowiada o „ludzkim życiu, które jest szeroko pojętą wolą istnienia”. Prawda, że to idealny temat na rozbudowaną, progresywną płytę? I taka jest najnowsza propozycja. To wciąż ta sama Coma, znana z poprzednich płyt, ale jednak nieco trudniejsza w odbiorze, a to przez swą „długość”, jak i również przez dosyć skomplikowaną, trudną w odbiorze historię – żeby dobrze ją poznać, trzeba co najmniej kilku dokładnych przesłuchań. Wokalista i jednocześnie autor tekstów Piotr Rogucki manifestuje swoją niezgodę na otaczającą go rzeczywistość i nieustannie atakuje nas mocnymi frazami – "nim zdecydujesz pamiętaj, że jałowe życie, jałowa śmierć". Pierwsza część podwójnego albumu (nieprzypadkowo oznaczona kolorem czarnym) jest dosyć mroczna, z mocnymi punktami w postaci utworów takich jak „Trujące rośliny” czy „Świadkowie schyłku królestwa wiecznych chłopców” (swoją drogą, to niezwykle udany tytuł, ale akurat w tej materii Rogucki nigdy nie miał problemów). Ale jest tu też nu-metalowa „Transfuzja”, a także „Emigracja”, która wprowadza nieco powietrza do pierwszej części za pomocą swojej swingującej (tak,tak!) formy. Druga, tym razem oznaczona kolorem „żółtym” odsłona „Hipertrofii” wypełniają przenikające się bez przerwy stany emocjonalne – od uczucia depresji, aż po nadzieję (być może wszystko się jeszcze ułoży po myśli bohatera tej historii), stany ukojenia i satysfakcji („Widokówka”, „Nowe tereny migreny”). W tym kontekście znamienne są słowa wokalisty: „poczuć na sobie tę ciszę i ową się ciszą dokarmić”. Czyżby bunt się ustateczniał? Mocnym akcentem tej części są progresywne „Popołudnia bezkarnie cytrynowe”. Najnowsza płyta podzieli fanów „starej” Comy na tych, którzy dostrzegą w „Hipertrofii” nową odsłonę mistrzostwa i geniuszu tej formacji, i na tych, którzy odbiorą jako deformację wypracowanego stylu i zaburzenie homeostazy. Dla mnie osobiście, to dalsza, świadoma kontynuacja obranej drogi twórczej, w której muzyka i tekst tworzą zwarty przekaz - rockowej poezji egzystencjalnej.

piątek, 9 stycznia 2009

Muzyka klasy średniej

Autor: Piotr Gajda
THE VERVE, "FORTH", 2008

Gdyby nie kolejne rozpady (pierwszy nastąpił jeszcze przed legendarną „Urban Hymns”), jedenaście lat przerwy i Radiohead, The Verve byłby najważniejszym niezależnym brytyjskim zespołem rockowym. Prawdopodobnie nieco na wyrost, co skutecznie udowadnia zarówno solowa kariera Richarda Ashcrofta jak i ostatnie dokonanie grupy. Rzadko udaje się reaktywacja i istnieją na to liczne dowody nie tylko w przemyśle muzycznym, bo to z reguły odcinanie kuponów od swej dawnej świetności i prosta droga do „upadku legendy”. Najlepszym tego przykładem są ubiegłoroczne dokonania grupy Queen i ich album „Cosmic Rock” z nowym, skądinąd markowym wokalistą. A jak jest w tym przypadku? Podobnie. Część krytyki nie zostawiła na płycie suchej nitki wytaczając przeciw niej najcięższe działa w postaci takich sformułowań jak „klęska” czy „wątpliwe dokonanie zblazowanych dżentelmenów”. Nie jest tak źle, chociaż faktycznie nie jest to produkt na miarę wcześniejszych kompozycji zespołu. To płyta do bólu przewidywalna, eksplorująca wciąż te same brit – popowe motywy. Z pewnością na muzyce swoje piętno odcisnął lider zespołu, który na swoich solowych albumach umieszczał piosenki w tonacji raczej molowej, nasączone przestrzennymi motywami, ale też smętne i zwyczajnie smutne. „Forth” to płyta, której brakuje energii, jakiejś podskórnej złości, a chociażby i desperacji. Ale jednocześnie to materiał, który pozytywnie oddziałuje na słuchacza za pomocą swojej onirycznej, nieco zblazowanej atmosfery. A więc „Forth” to muzyka dla tatusiów, urzędników – nudziarzy, zblazowanych właścicieli kantorów ze złotym łańcuchem na przegubie? Nie, mimo wszystko nie podpiszę się pod tym.

czwartek, 8 stycznia 2009

Ę się rozkręca


Autor: Krzysztof Kleszcz



Wysyłanie książek, wpisywanie dedykacji, poczta zarabia. Pierwsze promocje książki - wywiad na MMŁódź http://www.tinyurl.pl/?arqVOKmI A także coś bardzo przyjemne: młodzież z mojego gimnazjum z kółka polonistycznego prowadzonego przez Joannę Dróżdż-Domalik interpretowała teksty z książki "Ę". Bardzo miła rzecz stanąć oko w oko z dociekliwymi interpretatorami. Małe piwo, Jakoś, Ornitochoria, Proszę i parę innych tekstów zostało poddane prześwietleniu, przegadaniu. Autorowi było miło. Szczególnie fajne były interpretacje okładki "ę" ;)

Zbyszek Cybulski



Autor: Piotr Gajda


8 stycznia mija 42 rocznica tragicznej śmierci najlepszego aktora w powojennym kinie polskim – Zbigniewa Cybulskiego. „Polski James Dean, człowiek łamiący konwenanse, żyjący na krawędzi” – mówili krytycy o Zbigniewie Cybulskim. Na planie filmowym „Popiołu i diamentu” pojawiał się w jeansach i kurtce z wojskowego demobilu oraz w nieodłącznych, ciemnych okularach. Andrzej Wajda protestował – „Ne możesz grać tak ubrany, nikt tak się przecież nie ubiera!”. W końcu poddał się, a Cybulski na kanwie jego filmu stworzy swój nieśmiertelny mit, który podparł umiejętnością niemal całkowitego utożsamienia się z bohaterem, którego grał. W jego rolach można z łatwością dostrzec wewnętrzne rozdarcie, bezradność, szamotaninę. Prezentował niepowtarzalny talent aktorski; w tamtych czasach był w Polsce jedynym godnym partnerem największych artystów światowego kina; Jamesa Deana i Marlona Brando. Było w nim coś takiego, że nie mógł dożyć spokojnej starości. Był postacią jakby poza normalnym biegiem życia, żyjącą w nieustannym pośpiechu, poza czasem. Był „poetą ekranu”, poetą na swój sposób przeklętym, bo jego sztuki film polski nie potrafił do końca wykorzystać.8 stycznia 1967 roku po raz ostatni, bynajmniej nie po raz pierwszy próbował wskoczyć na schodki odjeżdżającego z wrocławskiego Dworca Głównego pociągu…

środa, 7 stycznia 2009

Killery z hostelu

Autor: Krzysztof Kleszcz

Dobra poezja to taka, z której możesz wycinać frazy i te frazy osobno działają. Zabijają jak killery.
Tak jak system surround - kilka liter może Cię zaatakować z każdej strony; sznurek czarnego na białym, a człowiek jest przeszyty jeszcze wewnątrz, czyta jeszcze raz, jeszcze raz. I ciągle działa. Autorem takich fraz jest Piotr Gajda.
Dlatego Hostel to tak dobry tomik. Mówię to z zazdrością. Wybrałem te najlepsze:
oto najlepsze piętnaście fraz z Hostelu wg Kleszcza zazdrośnika:

15. Chcę żyć, jeść sól, zapełniać piwnice kartoflami i węglem (...)
Świetne krótkie zdanko. Słowo kartofffle czytam ze szczególnym ściśnięciem szczęki. Moc.

14. Równowaga jest wymysłem horyzontu, blefem języczka u wagi.
Jedna fraza, czasem rozwala cały świat.

13. Nie ma nic na sumieniu ten, kto się nie boi listów poleconych.
Aż mi się przypominają wezwania do wojska.

12. Przyglądam się narzucie, która przykrywa łóżko i wiem, że ktoś szył ją z miłością, chociaż dziś jest zimna.
Smutek "Gajda Original". Manekiny i ludzie.

11. Kiedy za oknem przelatuje ptak, trwa to cały miesiąc.
Przekonujący obrazek. Jakby świat się kończył.

10. Jeżeli zakwitł przebiśnieg, wyglądał jak guz mózgu.
Widzę to. I przechodzi mnie dreszcz, prąd - nie wiem co to, ale to boli.

9. Ciała wydobyto z wody; pod powieką miała rzęsę, w dłoni róg chusteczki.
Plastyczny, filmowy, na taśmie przedwojennego filmu.

8. Dratwa wbita w żyłę, dojdzie pod serce. I będzie szyć.
To mi się z teledyskami Tool-a kojarzy.

7. Wzeszło słońce, ale nic nie schło.
A tutaj jakaś apokalipsa straszliwa. Dzień po końcu świata.

6. Brakuje mi odwagi, żeby wymyślić plażę; i tak nie mógł bym się z niej wzbijać – ptak wykluty z sadzonego jajka.
Ironia - cierpka i swędząca jak dzika róża roztarta na plecach.

5. Z naszych ciał ulatnia się ciepło. Kto za nie zapłaci?
Maklakiewicz!

4. Odwiedza nas sąsiad i chociaż pociesza: a jednak żyjecie państwo, na wszelki wypadek dotyka mnie palcem.
Michał Anioł! Stworzenie Adama wersja 2.0.

3. Świt jest inspektorem, który wszczyna sprawę z urzędu: szuka, pyta, błądzi.
To musiało być napisane wśród biurek, monitorów starego typu, może na maszynie do pisania?

2. Jądro jest głębiej, głębiej.
Uwielbiam ten fragment wiersza "HP", wg mnie najlepszego wiersza z Hostelu, słusznie nagrodzonego Czekanem Bierezina.
Ten wieczny zgryz poety-górnika.

A na miejscu pierwszym fraza:
1. Wodomierz odlicza czas, a gdy się myli – traszki, rzęsę i trzcinę.
Hostelowe rekwizyty pięknie grają, ale to co zagrał wodomierz jest po prostu wysokim C. Pokłon.
--------------------------------------------------
5 minut później na GG:
PG 20:50:11 (...) krzychu - tak się nie robi. bez przesady. to ma byc blog literacki, czy nachalna promocja nas samych?
KK 20:50:23 (...) to - pisze co chcę; to jest blog - ja tu ustalam reguły
KK 20:51:14 nie zmyśliłem niczego - tak czuję
PG 20:51:22 nie rozumiesz, że teraz jak ja wybiorę 15 fraz Kleszcza (the best) to z nas bedą drzeć łacha? to taniec na lodzie, brachu. mogeś mi to powiedzieć na ucho, ale na blog?

Crisis? What Crisis?

Autor: Piotr Gajda

To skończy się źle/ Udusimy tu się, nie ma szans/ Zamknięci pod kluczem w kartonowych pudełkach bez dziur/ Nie tak miało być / Nie ma końca ten stan /Nie zasypia się nam byle gdzie/ Ścianom bliżej do ścian/ Sufit niżej niż gdzie wczoraj był/ Nie mogę dziś wstać

PUSTKI - KONIEC KRYZYSU, AGORA S.A. W-wa 2008

Po raz kolejny potwierdza się powiedzenie, że nie ma ludzi niezastąpionych. Na kolejnej płycie zespołu Pustki „dziurę” po wokaliście Janku Piętce wypełnia niemal tak doskonale jak silikon z atestem tandem Wrońska – Łukaszewicz. Przy tej okazji możemy skonfrontować z rzeczywistością jeszcze jedno przysłowie – kobieta zmienną jest – i może dlatego Barbara Wrońska, obecny „pierwszy głos” zespołu wzbogaciła jego muzykę o skomplikowane formalnie linie melodyczne zachowując jednocześnie ich piosenkowy charakter – nie mylić z kategorią pod nazwą „przebój radiowy”. Owszem, płyta może stać się hitem, ale skierowana jest do osób o raczej wyrobionych gustach muzycznych. Wydaje mi się, że płytą „Koniec kryzysu” grupa po raz kolejny wydostanie się z szuflady, w której umieścili ją „domowego chowu” krytycy, bo obecny skład, to zupełnie nowy zespół. Jaki? Myślę, że na dzień dzisiejszy doskonale skrojony i dopasowany do muzycznego emploi, które aktualnie prezentuje.
Pomimo, że nie ma w tym nowym/starym graniu jakiejś kompletnej rewolucji, a muzyka wypełniająca nową płytę przenosi nas w surowe rejony jesienno – zimowe, to jednak otrzymaliśmy do przetestowania dźwiękowy monolit (surogat wzorca z Sewr?) zbudowany na akordach absolutnie niezbędnych dla grania alternatywnego („Jesień – przyszło mi zwariować”). W kontekście „filozoficznym” takie podejście wykonawcze zbliżone jest do tego, co prezentuje Lao Che, w kontekście muzycznym to echa tego, co robi np. P.J. Harvey. Na otwarcie płyty otrzymujemy dwa doskonałe, klimatyczne „antykillery” w postaci „Senty mentów” i „Parzydełka”, które pozwalają w spokoju się ogolić, a i łazienka robi się nagle bardzo przytulna. Dalej jest równie komfortowo, kolejne utwory z tracklisty bezpiecznie przeprowadzą nas przez tę subtelną płytę, która jednak doskonale sprawdzi się także podczas wykonań koncertowych, ponieważ jej repertuar jest wyraźną progresją w stosunku do tego, co zespół prezentował dotychczas.
Więc to rzeczywiście koniec kryzysu? Tak, jeśli kiedykolwiek taki dotknął Pustki. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, nigdy nie był to kryzys artystyczny, a ten personalny na szczęście mają już za sobą.