środa, 16 września 2009

Starsi mogą lepiej


Bob
Autor: Piotr Gajda
"Love Sick" na You Tube:

Dojrzali rock’n’rollowcy są jak stare wino za 1000 euro za flaszkę. Im starsi, im więcej na ich ciałach i duszy blizn i zmarszczek, tym ich głos staje się bardziej doniosły i czystszy choć spatynowany i chropawy. Kolejni pretendenci do panteonu rocka stroszą piórka, prężą muskuły, krzyczą do swoich fanów, że teraz jest ich kolej. Jasne, ale na własną legendę będą musieli jeszcze kapkę poczekać. Tymczasem ja wybieram „rockowych dziadów”, bo męczy mnie widok pryszczy.

Bob Dylan (rocznik 1941) i jego „młodszy brat” Bruce Springsteen (rocznik 1949) to autorzy, którzy ostatnio ponownie doprowadzili mój sprzęt hi –fi do potężnego wstrząsu, nie wspominając już o człowieku naciskającym na klawisz „play”, czyli o mnie. Oczywiście, twórczość obu Panów znam doskonale, i z ich dorobku wybieram dla siebie poszczególne płyty – „Oh Mercy”, „Slow Train Coming”, „Desire” i cały renesans Dylana, począwszy od „Time Out of Mind”, „Love And Theft” i „Modern Times”, a także Springsteenowskie „Born In The USA”, „Devils And Dust” i „Born To Run”. Ale ostatnio krew znowu pociekła mi z ucha, kiedy wrzuciłem do odtwarzacza ostatnie dzieło Bruce’a „Working On a Dream”, i wróciłem do tego nieco starszego – „Time Out of Mind”. Tak się składa, że „killery” z wymienionych płyt, to w obu przypadkach utwory je otwierające – „Outlaw Pete” i „Love Sick”. Słuchając tego pierwszego, pomyślałem, że wcale mnie nie dziwi to, iż fani „szefa” nie mogli się doczekać oficjalnej premiery nowego albumu i już 12 stycznia 2009 roku znalazł się on nielegalnie w sieci. Myślałem też o tym, że „Love Sick” był rzeczywiście doskonałym utworem do wykorzystania w reklamie, w której producent bielizny reklamował majtki, a w dodatku Dylan „jęczał” w trakcie utraty „dziewictwa” w przemyśle reklamowym.

To wyłącznie jednak „okoliczności”, bo sedno tkwi w tym, że to naprawdę jedne z najlepszych kompozycji jakie kiedykolwiek znalazły się w repertuarze obydwu panów. Pamiętam, że „Time Out of Mind” odkupiłem od kolegi, który próbował „ugryźć” Dylana, ale do dziś pozostał w sferze oddziaływania muzyki pop (Eurythmics to już czad). Kiedy z cd rozległ się jego głos, który brzmiał tak jakby wokalista powstał z martwych – „I'm walking, / through streets that are dead /Walking, walking with you in my head / My feet are so tired / My brain is so wired / And the clouds are weeping…” – zacząłem gwałtownie drżeć, bo oto obcowałem ze Świętą Trójcą Rocka – prawdą, prawdą, prawdą. Wyobraziłem sobie Dylana spacerującego ulicami, które dla niego były martwe, ponieważ w jego głowie mieściły się wyłącznie myśli o niej; na nic innego nie było już tam miejsca. Na pewno jest od niego dużo młodsza, ale on wciąż jest mężczyzną, który kocha i pragnie kobiety, nawet jeśli ta mogłaby być jego córką, a może i wnuczką. Dręczony wyrzutami sumienia i świadomością, że taki związek jest dla niego niebezpieczny „choruje z miłości” i w tym błogosławionym dla każdego artysty stanie nagrywa „Love Sick”, które trwa pięć minut z okładem, a ja chcę krzyczeć: „Kochane maturzystki, najlepszymi kochankami są sześćdziesięciolatkowie!”. Podobno.


Bruce
"Outlaw Pete" na You Tube:
http://www.youtube.com/watch?v=IrsB1b3M9r4&feature=fvw

„Outlaw Pete” to zupełnie inna historia, w którą Springsteen wprowadza nas za pomocą pierwszych słów piosenki: „He was born a little baby on the Appalachian Trail / At six months old he'd done three months in jail / Here at the bank in his diapers and his little bare baby feet / All he said was "Folks, my name is Outlaw Pete" . To mocna rockowa ballada oparta na legendzie „dzikiego zachodu”. To przypowieść o Bandziorze Pete, który w wieku sześciu miesięcy ma już za sobą trzy miesięczny wyrok za obrabowanie banku „boso i w pieluchach”, a w wieku lat dwudziestu pięciu kradnie mustanga stając się w międzyczasie złodziejem i mordercą pozostawiającym za sobą „szlak łez”. Aż wreszcie poślubia piękną Indiankę z plemienia Navajo, z którą ma piękną i kochaną córkę. Lecz jego bandycka przeszłość przypomina mu o sobie w chwili przybycia do rezerwatu Navajów łowcy nagród, który nim ginie z rąk Pete’a, mówi mu, że „nie możemy cofnąć tego, co już zrobiliśmy”. „Outlaw Pete” to smutna opowieść o przeznaczeniu i o wyborach, które determinują nasze życie:

Przez czterdzieści dni i nocy Pete jechał nie zatrzymując się
Aż w końcu usiadł wysoko na szczycie lodowatej góry
Obserwował jastrzębia na pustyni jak się wznosi i opada
Przysunął się do krawędzi i wbił mocno ostrogi w konia

Jedni mówią, że Pete ze swoim koniem zniknęli za granią szczytu
Inni mówią, że zamarzli tam wysoko na lodowatej półce skalnej
Młoda dziewczyna z plemienia Navajo myje się w rzece, jej skóra jest taka ładna
I wplata sobie we włosy kawałek skórzanych spodni Pete'a”

W odbiorze „Outlaw Pete” nic mi nie przeszkadzało, nawet myśl, że wszystko zatacza koło – ćwierć wieku temu podczas gigantycznego sukcesu „Born In The USA” Bruce stanowczo odmówił poparcia ówczesnemu kandydatowi Republikanów na prezydenta Ronaldowi Reaganowi, po to, żeby w 2008 roku stać się głównym agitatorem na rzecz Demokraty Baracka Obamy. Ja jednak wolę jak przejmująco wyśpiewuje, zazwyczaj nieszczęśliwe historie opisujące życie przeciętnych Amerykanów, bo wtedy mam świadomość, że na wszystkich kontynentach łączą nas te same uczucia, dotykają te same problemy.

poniedziałek, 14 września 2009

Pedro's




Autor: Krzysztof Kleszcz

Gadżet gadżetem, ale prawdą jest, że jestem zaprzysięgłym kawoszem. Marcin Świetlicki marzył, by zasponsorowała go firma Camel, a gdyby tak we mnie uwierzyła firma Strauss Cafe Poland Sp. z o.o.... - producent kawy Pedro's. Czyż nie wiedzą, że w moich wierszach jest idealny slogan reklamowy? (fragment mojego wiersza pt. "USG")

DRUGA KAWA JEST PIERWSZA
NA LIŚCIE NAJWAŻNIEJSZYCH RZECZY

Inspektor Gadżet prezentuje


Autor: Piotr Gajda

Okazuje się, że Krzysztof Kleszcz, to zatwardziały gadżeciarz i człowiek lubiący robić swoim przyjaciołom niespodzianki. Szeroko otwierałem oczy ze zdumienia, kiedy wręczył mi kubek z logiem naszego bloga. Fajny pomysł, na który ja bym nigdy nie wpadł. Podobno Krzysztof ma teraz w planach baner ciągnięty przez samolot i tatuaż (wciąż prowadzi negocjacje z żoną w którym miejscu).

piątek, 11 września 2009

Manifestacje Poetyckie – Wasze relacje


Autor: Kacper Płusa

Przybyłem do Warszawy ok. godz. 17:00 a więc do rozpoczęcia imprezy pozostało jeszcze sporo czasu. Postanowiłem na miejsce Manifestacji przejść się piechotą z Dworca Centralnego. Sama ulica Nowy Świat mimo usytuowania w samym sercu Warszawy jest trochę mniej ruchliwa, prezentuje się imponująco z klasycystycznymi kamienicami i wieloma kawiarniami. Wydaje się dobrym miejscem na organizację imprez literackich. Trzeba też zauważyć, że widziałem kilka afiszy informujących o Manifestacjach.

Trochę większe rozczarowanie spotkało mnie na miejscu. Otóż już na samym kiermaszu literackim można było zobaczyć bardzo ograniczony wybór. Niemal w całości były to zbiory autorów związanych z SDK. Doszło nawet do takiego paradoksu, iż jedynym wydawnictwem Romana Honeta był starszy tomik, podczas gdy o ,,Baw się” tego samego poety można było zapomnieć. Zamknięcie zemściło się na organizatorach, ponieważ, przynajmniej w pierwszym dniu zauważyłem na Sali głównie poetów warszawskich.

Prezentacje autorskie rozpoczynał Konrad Góra wraz z Tomaszem Świtalskim i Jackiem Mazurkiewiczem. Wiersze trzeba przyznać były bardzo dobre. Moim zdaniem wszystkie komplementy, które w ostatnim czasie zbiera Konrad Góra są zasłużone. Moją uwagę jako debiutanta na tego typu imprezie zwróciła niezwykła dbałość o jakość recytacji, czy też melorecytacji, bo wykorzystano tu także kontrabas. Wydawało mi się, iż instrument basowy kojarzony głównie z jazzem nie będzie pasował do wyrafinowanej formy literackiej. Okazało się jednak, że autor poprzez „mantrowy” sposób recytacji znakomicie współgra. Szkoda, że nagłośnienie nie zawsze pozwalało się cieszyć pełnią wrażeń estetycznych.

Później przyszła kolej na ,,Naive symphony” Edwarda Pasewicza i emisję TV. I tutaj na uwagę zasługuje głównie całkiem niezłe nieme kino niezależne zaprezentowane przez warszawskich performerów. Wnioskuję, że Pasewicz muzykę uprawia raczej hobbystycznie i jako taką trudno ją oceniać.

Następnie na scenie pojawił się Tomasz Pułka. Postanowił do swojego występu zaangażować beatboxera. Odczytuję takie próby jako kolejny kompromis kultury niskiej czy wręcz ulicznej z wysoką, aby zainteresować nią młodego odbiorcę. Nie raz już widziałem jak z tego typu przedsięwzięć rodzą się rzeczy wielkie. Bliski jest również kicz. Pułkę sytuował bym gdzieś pośrodku, ale z tendencją wznoszącą.

,,Sexy Armpit” to dwie kobiety (wokal + instrumenty klawiszowe) prezentujące projekt niszowy. Składały się na niego wyraziste kreacje sceniczne, eksperymentalna muzyka elektroniczna i wokalizy przypominające język nieartykułowany. Sztuka trudna w odbiorze, lecz jak sądzę warta uwagi. Prawdopodobnie inaczej odebrało to większość gości, gdyż centrum kultury zaczęło pustoszeć i tylko kilka osób pozostało już do końca.

,,Przestrzeń zdarzeń” Rafała Nowakowskiego uważam za pomysł zupełnie chybiony. To fragmenty prozy ( trudnej do interpretacji muzycznej z założenia) często przydługie i mało ciekawe. Odwrotnie jak u Pułki i Góry podkład muzyczny nie pozostawał na najwyższym poziomie, a ze sceny powiało nudą. Nie neguję problematyki powieści jednak z prezentowanych fragmentów nie była ona czytelna.

Edward Pasewicz z Jackiem Mazurkiewiczem rozpoczęli swój jam session od obiecującej improwizacji na pianino i kontrabas. Niestety nie było mi dane zobaczyć jak rozwinie się dalsza jej akcja. Musiałem opuścić Warszawę jeszcze tej samej nocy.

Zrobiło mi się miło kiedy nazajutrz otworzyłem rozdawane na Manifestacjach arkusze: ,,Kredens” i ,,Masz ognia?”. Oba są wynikiem pracy grupy młodych poetów z SDK. Są to jedni z nielicznych piszących licealistów, których jak do tej pory spotkałem na swojej drodze i należy pochwalić przynajmniej niektóre wzloty ich młodego, nierównego jeszcze warsztatu. Choćby ze względu na te kilka strof być może jeszcze kiedyś odwiedzę Staromiejski Dom Kultury.

środa, 9 września 2009

Wreszcie debiut


Autor: Piotr Gajda

Z prawdziwą przyjemnością zapowiadam debiutancką książkę Teresy Radziewicz, która najprawdopodobniej ukaże się we wrześniu b.r. nakładem Stowarzyszenia Literackiego im. K.K. Baczyńskiego z Łodzi. Tomik poetki nosi tytuł „Lewa strona” i jest już w druku. Wiersz, który za zgodą autorki zamieszczam na blogu pochodzi z zapowiadanego debiutu.


Piaskownica

Z daleka wyglądała jak Żółte Morze. Armia chińska
miałaby problemy z przedarciem, mogłaby zatonąć
już w zatoce. Tam, gdzie starsi chłopcy rozpinali siatkę,
a dziewczęta mogły tylko przynosić autowe piłki. Może dziś

wierność wpisze się w krew? Słońce poprawia ramiączka,
podpisuje się na twarzach, plecach, smukłych udach. I wiatr:
zapowiedź samych jasnych przyszłości. Kto się spodziewał,
że lewa strona będzie ćmić od niespełnionych

obietnic? Armio, maleńka chińska armio z terakoty, ceglasty wzorku
na piaskowym tle, gdzie jesteś? Co z każdym szczegółem, sercem
wyciętym na starym jesionie, wyrysowanym na wilgotnej ziemi?
Schodzą się cienie, piaskowe burze krążą coraz niżej.


* Teresa Radziewicz – ur. w 1970 roku. Debiutowała drukiem w antologii wierszy nagrodzonych w XXIX OKP im. H. Poświatowskiej (I nagroda). Trzykrotnie nominowana do nagrody głównej w konkursie im. J. Bieriezina. Laureatka I nagrody w XVIII KL o Nagrodę im. K.K. Baczyńskiego i XVII OKP „Dać świadectwo” (II nagroda). Wiersze publikowała m.in. w „Tyglu Kultury”, „Frazie”, „Migotaniach, Przejaśnieniach”.

wtorek, 8 września 2009

Fiku-miku


Autor: Krzysztof Kleszcz

MGMT, "Oracular Spectacular", 2008.

Gdy chodziłem do liceum - MTV oznaczało telewizję z muzyką. Dziś nadaje żenadne teleturnieje, z kim dziewczyna X pójdzie na randkę, kto zje więcej robaków. Nie, dziękuję. MTV to dziś telewizja dla masochistów. Od jej oglądania bolą zęby. Ale od dwóch miesięcy mam możliwość oglądać MTV-HD. To coś zupełnie innego. Z przyjemnością obejrzałem koncert The Cure, krótkie, bo krótkie ale klimatyczne Placebo w Kambodży. Właściwie ciągle grane są kawałki koncertowe, które sprawiają dużo radości - rock żyje!

No i właśnie na MTV HD zwróciłem uwagę na koncert młodziaków. Klawisze niczym A-ha, głosiki Bee-Gees-owe. Radocha bijąca z każdego dźwięku godna "I'm Feel Like Dancin'" - Scissor Sisters. Zacząłem się śmiać, że kiczowate to, ale ten podrygujący jelonek z rykowiska zaczął mi się podobać. I myśl, by zapamiętać, co to za zespół była nagle najważniejsza. I zaczęły mi się przypominać plakaty z KajaGooGoo wiszące obok Smolarków i Bońków z Espana'82. Ten kawałek nazywał się "Kids", a zespół MGMT. Od pierwszego słuchania trudno nie polubić też "Time to Pretend" i "Weekend War".
Tekst tego pierwszego to jazda bez trzymanki. MTV-HD musiała użyć piknięć. "Zróbmy muzę, zaróbmy kasę, znajdźmy sobie modelki za żony" - hedonistyczne teksty gloryfikują zabawę, weekendowe picie, branie dragów i balangowanie. Niebezpiecznie brzmi "Mamy wizję, teraz zabawmy się. Tak, to jest przytłaczające, ale co jeszcze możemy zrobić?Zdobyć prace w biurach i budzić się aby do nich dojeżdżać?" Ale to nie jest żaden manifest, bo kto na poważnie weźmie fragment: "Gdy modelki będą miały dzieci, weźmie się rozwód, znajdzie się trochę więcej modelek."? Ironia z puenty jest oczywista: "Udławimy się naszymi wymiocinami i to będzie koniec. Naszym przeznaczeniem jest udawać."

To urocze znów widzieć jaką frajdę może dawać naciskanie klawiszy. Choć jest nowocześnie przenosimy się w czas lat osiemdziesiątych. Słychać, że znają Becka, trochę Oasis ("Pieces of what"), Mercury Rev. ("The Youth"), Scissor Sisters ("Electric Feel")... Ta ostatnia piosenka może być hymnem elektryków ;) ("Włóż swoje obwody do morza. To po to jest świat: tworzenie elektryczności. (...) Och dziewczyno! Poraź mnie jak elektryczny węgorz."

Najbardziej podoba mi się "Weekend War"(wokal a la Robert Plant) i "The Youth" - piękna spokojna przytulanka, z uroczo naiwnym refrenem "Młodość rozpoczyna zmiany. Czy zaczniesz zmieniać? Czy ty? Razem."
Na drugiej stronie okładki są wpatrzeni w horyzont, stoją gdzieś na plaży w samych slipach, wyglądają jak dzikusy. Fajnie jest zestawić to z okładką ostatniego albumu U2. Bono ma prawie 50 lat, zaś chłopaki z MGMT dwadzieścia parę. Inny zespół, który lubi klawisze - Depeche Mode (Dave Gahan - lat 47, Martin Gore - 48) sprzedaje nam, owszem ciekawe, ale wyłącznie mroczne obsesyjne klimaty, tymczasem chłopaki z MGMT mają w głowie fiku-miku i to jest w tym najlepsze.

Armia Don Kichotów



Autor: Piotr Gajda

Krzysiek to oddany fan Tomasza Budzyńskiego i Armii. Moja przygoda z muzyką tego zespołu rozpoczęła się wyjątkowo nie od dźwięków, a od oprawy graficznej „Legendy” z ilustracją Sawy Brodskiego na okładce płyty. Brodski był rosyjskim architektem i malarzem, który zasłynął zwłaszcza jako autor ilustracji do książek, a przede wszystkim jako autor wspaniałych grafik do „Don Kichota” Cervantesa. Zanim zmarł w 1982 roku otrzymał za autorską wizję postaci Błędnego Rycerza z La Manchy złoty medal na targach książki w Moskwie w 1975 roku. Grafika, która znalazła się na okładce płyty przedstawia Don Kichota w Barcelonie, gdy został pokonany w rycerskim pojedynku przez Rycerza Białego Księżyca. Dzieło Brodskiego pokazuje Don Kichota załamanego i smutnego, i jawi mi się jako perfekcyjne uzupełnienie nostalgii ukrytej w dźwiękach dobiegających z „Legendy”. I nieważne, że są one raczej w klimatach punkowo-metalowych, i tak to smutna i poważna muzyka. Skąd Brodski na okładce Armii? Budzyński zetknął się z jego grafikami w latach osiemdziesiątych w piśmie „Literatura na świecie”. Jakiś czas później udało mu się kupić w księgarni album malarza – droga do umieszczenia Don Kichota na okładce była otwarta. Warto wspomnieć, że Budzyński wykorzystał też na potrzeby zespołu grafikę Picassa przedstawiającą postać Don Kichota dosiadającego Rosynanta.

Podobnie jak Tomaszowi Budzyńskiemu tak i mnie postać Błękitnego Rycerza zawsze była bliska. Wciąż w sferze niespełnionych zamierzeń mam plany związane z kolekcjonowaniem poszczególnych wydań dzieła Cervantesa (im starszych tym lepiej), być może także i dla ilustracji pobudzających moją wyobraźnię (w domu mam wydanie z obrazem Honore Daumiera „Don Kichote” na okładce). Ale wróćmy do mojej historii z Armią. Właściwie, to moje pierwsze zetknięcie z Don Kichotem służącym oprawie graficznej wydawnictw grupy nastąpiło jeszcze przed „Legendą”. Do moich rąk trafił plakat reklamujący koncert Armii, który organizowała agencja impresaryjna należąca do koleżanki mojej żony. Na plakacie zespół umieścił grafikę Brodskiego, która oryginalnie znalazła się na okładce albumu z reprodukcjami jego dzieł, w tym ilustracjami do książek Gogola, Szekspira, Flauberta, Hugo i Cervantesa (zdjęcie powyżej). Oczywiście wyciąłem wspomnianą ilustrację i korzystając z usług profesjonalnego introligatora pięknie oprawiłem. Długo wisiała na honorowym miejscu w wynajmowanym przez nas mieszkaniu, niestety później zaginęła w czasie którejś z przeprowadzek.
Armia z „Legendy” nie jest moim ulubionym zespołem. Dzisiaj cenię raczej jej późniejsze, bardziej urozmaicone muzycznie płyty – „Pocałunek Mongolskiego księcia”, „Ultima Thule czy ostatni ich album „Der Prozess”, ale dzięki pomysłowi Budzyńskiemu na wykorzystanie grafik Sawy Brodskiego wciąż postrzegam ją jako grupę „legendarną” i „mistyczną”.


Koncert Armii w Piotrkowie Trybunalskim, na którym byłem z „dwoma Krzysztofami” – Kleszczem i Wieczorkiem – autorem świetnych zdjęć.

fot. Krzysztof Wieczorek

Manifestacje Poetyckie – jakie były?



Autor: Piotr Gajda

W tym roku nie mieliśmy okazji uczestniczyć w Manifestacjach Poetyckich odbywających się w dniach 4-6 września w W-wie. Ale może Wy tam byliście, może zechcielibyście o nich napisać, przesłać nam zdjęcia, podzielić się własnymi opiniami i spostrzeżeniami? Może macie jakieś przemyślenia – czy Manifestacje to ważne wydarzenie czy raczej impreza o niewielkim znaczeniu dla środowiska poetyckiego w tym kraju. To jedna z wielu tego typu imprez poetyckich, a może wydarzenie o szczególnym klimacie? Czy w czasie tegorocznych Manifestacji wydarzyło się coś interesującego, ważnego? Jeśli macie ochotę podzielić się swoimi przemyśleniami piszcie na blackpeter@autograf.pl - udostępnimy Wam łamy naszego bloga.



Manifestacje Poetyckie 2007 - na leżaczkach (z prawej Rafał Gawin).


Autor: Krzysztof Kleszcz

Piotr, ja od razu służę komentarzem:

W tym roku odpuściłem sobie Manifestacje Poetyckie. Imprezę, która wzbudza u mnie mieszane uczucia. Zanim w niej uczestniczyłem wyobrażałem ją sobie jako imprezę prestiżową o dużej randze.
Uczestniczyłem w niej dwukrotnie. Właściwie to wielkie dzięki dla organizatorów, bo za pierwszym razem byłem wyróżniony w konkursie im. Pajbosia, a za drugim razem zaproszono mnie jako gościa festiwalu; za każdym razem nocleg w klimatycznym hostelu gratis! Pierwszy raz w 2007r.: poznałem wielu poetów, po raz pierwszy widziałem i słyszałem np. Romana Honeta, Radosława Kobierskiego, integracja, możliwość kupna książek.
Przez moment uległem iluzji, że poezja to coś ważnego. Ale dominującym uczuciem było rozczarowanie: frekwencją, poziomem poetyckich spektakli, w których dominował awangardowy dadaizm, a instrumenty zagłuszały poezję.

Drugie Manifestacje były gorsze. Integracja owszem, ok., od strony towarzyskiej – wszystko w porządku. Ale i miejsce akcji – basen artystyczny mnie rozczarowały, i poziom. Gdy na scenie byli Krzysztof Bąk, Joanna Lech i Kuba Przybyłowski nie było jeszcze źle. Pamiętam też zawodową recytację Konrada Cioka na scenie w ogródku.

Nie potrafiłem się jednak odnaleźć podczas wierszy Edwarda Pasewicza (które na papierze wyglądają lepiej). Włosy mi się jeżyły na głowie w czasie koncertu Tymona Tymańskiego (którego bardzo lubię i mam wiele płyt!) – cóż – przypominało to strojenie gitary. Nie podobały mi się recytacje Krzysztofa Siwczyka i Roberta Rybickiego. Bekanie i spiętrzenie metafor dopełniaczowych – tyle pamiętam. O happeningowych pomysłach Pawła Kozła i Marcina Cecko, Tomasza Pułki i kolegów- też nie powiem nic dobrego. Po prostu wszystko to nie trafiło do mnie zupełnie. Dyskusje, alkoholowe ekscesy poety X, pocałunki męsko-męskie, „cześć co słychać”- w każdym razie pamiętam, że nie zostałem na Turnieju Jednego Wiersza.

Niby jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Ale...
W tym roku nie pojechałem – z różnych powodów, także tych, że tym razem organizator do ostatniej chwili nie podawał programu, nie było możliwości wykupienia noclegu w kultowym hostelu – chyba bałem się kolejnego rozczarowania. Manifestowania bycia poetą jakoś mi się odechciało. Czuć też, że organizator nie widzi potrzeby prezentowania różnych dykcji. Zapewne też kryzys finansowy zrobił swoje. Przez weekend nasłuchiwałem wieści w TV, radio, nieszufladzie. Nie dotarło do mnie nic.

Niech mnie ktoś przekona, że źle zrobiłem nie jadąc. (proszę o komentarz pod spodem lub mejla krzyk74@wp.pl ).

poniedziałek, 7 września 2009

Nowa Armia już jesienią



Autor: Krzysztof Kleszcz

Jeden z moich ulubionych polskich zespołów - Armia, już wkrótce powiększy swą dyskografię o płytę pt. "Freak". Poinformował o tym Tomasz Budzyński na oficjalnym forum Armii. Płyta ma się ukazać na przełomie października i listopada przy okazji trasy koncertowej.
(poprzednią płytę "Der Prozess" recenzowałem na blogu - link)

piątek, 4 września 2009

W "Toposie"


Autor: Piotr Gajda

W najnowszym numerze dwumiesięcznika literackiego „Topos” ukazały się „Iskry”- jeden z trzech moich wierszy wyróżnionych I nagrodą w V OKP im M. Kajki. W nagrodzonym zestawie znalazły się jeszcze „Ruiny, runy” i „Skorupa”. Wszystkie znajdą się w mojej nowej książce, do której ukończenia wciąż brakuje mi sił, ale nie tracę nadziei.


Ruiny, runy

Mówiłem, a mój głos zmieniał barwę, jak gdybym trzymał
w ustach farbkę. Patrzyłem na lamperię na ścianie,
na smugę cienia ukrytą we wnęce jak w martwej mątwie.

Sięgałem do światła po nasiona drobne jak okruszki ze zbitych
żarówek i noc przynosiła żniwo. Nie mogłem krzyczeć,
bo struny nie miały ani grama obcego stopu, były zrobione

z tego samego srebra, co kamień, który spadł z księżyca
na dach. Szedłem wzdłuż linii narysowanej białą kredą,
a z każdym moim krokiem cegły w ścianach puchły jak czerwone

mięso na słońcu i musiałem przeciskać się przez szczeliny
jak przez przełyk zarzynanej nutrii. Gruz był ruchomy,
ale wierzyłem tylko wodzie w płucach, dźwiękowej fali.