piątek, 16 stycznia 2009

Baby, I'm Gonna Leave You

Nie będzie trasy Led Zeppelin. Ani z Robertem Plantem ani bez niego.
Led Zeppelin to rozdział zakończony.

1.
Autor: Krzysztof Kleszcz

Jeśli są na świecie ludzie nie znający muzyki Led Zeppelin, powinni bić się w pierś i w ramach pokuty klęczeć na grochu.
Sprzedali 300 milionów płyt. Kiedy byli na topie - byłem jeszcze małym bobo. Poznałem ich, gdy już zdobyli status zespołu nr 1. Podstawa zespołu to: Jimi Page- wirtuoz gitary, Robert Plant - wokal. Schody do nieba czyli "Stairway to Heaven" to był obowiązkowy motyw przy nauce gry na gitarze. Ja uwielbiam zakończenie utworu - tak pięknej cody nie ma żaden utwór rockowy. Podobno w USA jest radio, które nadaje ciągle ten jeden kawałek jako 'power play'.
Płyty "Led Zeppelin" - "I" (z przecudownym "Baby, Baby, I'm Gonna Leave You", albo seksualnie zabarwionym bluesiorem "You Shock Me Baby"czy histerycznym "Dazed and Confused"), "II" (z niezapomnianym "Whole Lotta Love") i "IV" ("Rock'n Roll", "Stairway To Heaven", "Black Dog", "When the Levee Breaks"- niesamowity motyw perkusji) to dla mnie absolutna kwintesencja muzyki rockowej. Zatem nie będzie reaktywacji, zarabiania na legendzie. U Planta głos już nie ten. Może to i dobrze?

2.
Autor: Piotr Gajda

Są błędy, które ciężko się wybacza. Takim błędem było, że ostatecznie nie pojechałem na koncert Page’a i Planta do katowickiego Spodka, a wszystko wskazywało na to, że mógłbym – pieniądze na bilet, transport i towarzystwo kumpli. Było, minęło i jak się okazuje - już nie spełni (jak spełnił się inny mój sen – koncert Black Sabbath z Ozzym we wspomnianym już Spodku).
Mój pierwszy kontakt z geniuszem Planta, Page’a, Jonesa i Bonhama nastąpił podczas pewnego popołudnia, kiedy to w radiowej „Trójce” usłyszałem utwór „Your Time Is Gonna Come”. Wydał mi się cokolwiek dziwny (byłem świeżo zainfekowany Purplami i Sabsami, słyszałem już, co nieco o Rainbow, Iron Maiden i Judas Priest), i być może dlatego, nie wzbudził we mnie jakichś mocniejszych wzruszeń. Wkrótce jednak z nieocenionego w tamtych czasach radia nagrałem na szpulę mojej „Arii” „Jedynkę” z płonącym sterowcem na okładce. I zaczęło się coś, co trwa do dzisiaj, co wciąż odnajduję we wszystkich solowych projektach żyjących do dziś muzyków tego zespołu. Kult, szacunek i sentyment do dokonań tych ludzi, do ich muzyki. „Babe I’m Gonna Leave You” (mam bootlega, na którym Plant przebija wersję z oficjalnej płyty, co wydaje się prawie niemożliwe), „Dazed And Confused” (ciary, Jon Paul Jones swoim basem podnosi dramaturgię tego utworu na dziesiąte piętro), „How Many More Times” (znam wykonania trwające prawie 20 minut). Tego po prostu nie da się zapomnieć. Pamiętam jeszcze, że kilka lat później w tomaszowskim MOK-u puściliśmy z kasety VHS (sprzęt video wtedy był jeszcze rzadkością) ich koncert „The Song Remains The Same”. Pamiętam z niego niejakiego Mariana, który wówczas był „zapowiadającym się” wokalistą lokalnego zespołu, który w trakcie muzycznej ekstazy wywracał stoliki wyśpiewując całą track listę razem z Plantem. Z głębin pamięci wyławiam także okropnie trzeszczące płyty analogowe z ruskimi wydaniami płyt grupy, które miały okładki z podłego papieru, a w dodatku dźwięk płaski jak średniowieczne opinie na temat kształtu Ziemi. Dziś płyty cd eksponuję na swej półce z prawdziwą dumą.
Myślę, że dobrze trafiłem – od razu stykając się z absolutnym kanonem muzyki rockowej, dziełem debiutantów, którzy zaczęli zapisywać historię muzyki rockowej od początku. Każdy chce mieć swoją legendę, żeby móc do niej wzdychać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz