niedziela, 4 stycznia 2009

Jak kobieta po fuszerce



Publikacja w czasopiśmie ARTERIE nr 2/ październik 2008
Autorzy: Piotr Gajda, Krzysztof Kleszcz

1

Dworce mają w sobie coś poetyckiego, prawda? To twarda poezja egzystencjonalna, gdzie serce to czarny skrzep, zapchana pompa. Ten tomaszowski, położony z dala od centrum, to ponoć "dzieło przekupnej i złośliwej biurokracji rosyjskiej". Prowincjonalny dworzec z filmu "Jan Serce", plener pod melodię "Uciekaj skoro świt, bo potem będzie wstyd". Tło: wistomowskie kominy, popękany asfalt, ostrzeżenia o zagrożeniu życia, gdy dotkniemy trakcji. Dworzec od lat pustoszeje, coraz mniej połączeń, więcej wspomnień.
Odjazd 6.30, by zdążyć na 8.15 na zajęcia. Poszukiwanie przedziałów - i jest, jest, kumpel, który jedzie z Końskich, zaraz zacznie się streszczenie ostatniej balangi, z dużą ilością przecinków. Przyjazd, zapach siarki z Wistomu ustąpił zapachowi nadziewanych rogalików. Dworzec zmienił kolor, dziś jest zielony, kiedyś był pomarszczony jak staruszek urodzony w 1884 r. Druga młodość, lifting, naciąganie skóry za uszami.
Do wewnątrz lepiej nie zapraszać turystów, obrotowe drzwi jak ze starych westernów, dziki zachód wewnątrz. Stary piec z zamurowanymi drzwiczkami nie ogrzewa już oczekujących na połączenie z Żaganiem. Kim są pasażerowie? Wiadomo, że ci którzy mają flamastry to fascynaci Orange Ekstraklasy, dbający o czystość rasy kumple Adolfa i pospolici idioci, dysgraficy i dysortograficy. Co myślą Ci, którzy zwykle nie noszą przy sobie flamastrów? O czym myślał Tuwim, gdy przyjeżdżał tu do Tomaszowa? I dlaczego proponował tylko JEDEN dzień?

2

Leniwie spacerujemy po peronie. Jest południe, i w głowie kiełkuje dziwne pytanie? Czy ten dworzec istnieje naprawdę, czy to fantom? Widzę pracownika kolei, który próbuje mi odpowiedzieć. Ma specjalny młotek o długim trzonku i opukuje żelazne elementy pociągu. Każde puknięcie potwierdza spojrzeniem mi w oczy.
A ja przypominam sobie przyjaciół, znajomych, którzy wyjechali. Próbuję wyobrazić sobie ich odjazd. Wpakowali walizy do przedziału. Pani w kasie oferowała im bilet w obie strony sugerując, że się opłaca. Ich "dziękuję", było suche, pewne siebie, może chamskie? Gdy pociąg ruszył odsunęli okno. Może palili papierosy, może pili wodę, żuli miętową gumę? Patrzyli jak ta dziwna konstrukcja, trzeszcząc i pękając zmniejsza się, jak robi się mniejsza i mniejsza, staje się punktem, znika.


3

W podróży do domu mijałem setki, tysiące ludzi, zapatrzonych przed siebie, mocno ściskających w dłoniach bilety, walizki, gazety i plany miast. Nawet popiół spadający z papierosa budził we mnie świadomość przemijania, podobnie jak nagle przesuwająca się wskazówka elektrycznych zegarów na dworcach. Miałem na sumieniu złamanie kilku punktów wojskowego regulaminu, bo oprawa graficzna longów Siekiery, Tiltu, The Fotoness, Republiki, Jana Kowalskiego odstawała w sposób znaczący od munduru w stylu „evergreen”. Jakże współgrała klaustrobofobiczna muzyka wszystkich tych grup z tym, co miałem w głowie: poczuciem izolacji, obsadzeniem własnej osoby w niewłaściwej roli, przerwą w niespełnionym dotąd życiorysie.
Witał mnie tomaszowski dworzec, sam pogrążony w swoich własnych fobiach i przez to, tak mi bliski. Nie pamiętam, czy to właśnie wówczas „zrzucał skórę” po fuszerce, jaką wykonała firma remontowa, która miała położyć zewnętrzną elewację? W każdym razie już na pierwszy rzut oka wyglądał jak kobieta, której wynajęty chirurg „spieprzył” operację plastyczną twarzy. I chociaż oprócz bezdomnych nie skrywał pod swoim dachem żadnej legendy (to nie tu Zbigniew Cybulski ginął pod kołami pociągu, nie tu Edward Stachura stawał na drodze „białej lokomotywy”, ani nie tutaj Kazik Staszewski układał słowa do swojej piosenki pt. „Polska”) był „czwartym wymiarem” miasta, bramą prowadzącą do świata wymyślonego, opisanego w wierszach, wibrującego w głowie - zawsze w stereo.
Wasze były kamienice, wasze ulice, a moje: ciemne kąty poczekalni, mieniące się srebrem szyny, które gdzieś za miastem, za żelaznym mostem rozchodziły się we wszystkich kierunkach, tak jak i moje myśli, dla których semafory świeciły swoimi czerwonymi światłami. Tu trwało życie, które było towarowym pociągiem, wznoszącymi się do nieba kominami upadłej fabryki sąsiadującej z dworcem. Godziłem się z nim idąc o pierwszej w nocy ze stacji do domu, wymarłą ulicą Spalską (tak samo martwą i w południe), albo wracając alternatywną drogą - ulicą Chopina (gdyby Chopin przy niej mieszkał i komponował, tu powstałyby jego najsmutniejsze kawałki). I tak docierałem do Placu Kopernika, i czasem spoglądałem w gwiazdy, a czasem patrzyłem na mur cmentarza, i nie mogłem się już w życiu zgubić mając przed sobą takie drogowskazy. Z mroku nagle wyłaniał się obelisk wieżowca przy ulicy Warszawskiej i nieraz paliło się światło w kilku jego oknach, które z daleka wyglądało jak świętojańskie robaczki. Wyobrażałem sobie wtedy, że jest tak jasne jak włosy dziewczyny, która na mnie czeka przez całą noc, i że rozświetla jej zielone oczy. Nigdy jej nie spotkałem.
Dziś dworzec ma spokojny zielonkawy kolor. Wysiadając z pociągu, słysząc zapowiedź z głośników pamięć wraca. Znów czuję, że w ręku mam magiczną muzykę.
Muszę tylko uważać na patrol.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz