
tym razem wizualnie...
(p)
Na stronach internetowych portalu reymont.pl przeczytałem informację, że Wydział Kultury Urzędu Miasta w Łodzi ogłosił wyniki drugiej części tegorocznego konkursu na dofinansowanie – i tu uwaga, cytuję to dokładnie – „wydania niskonakładowych, niekomercyjnych publikacji związanych z Łodzią”. Wśród „wydawniczych szczęściarzy”, znalazły się niewątpliwie ciekawe i inspirujące; monografia archektoniczna, książka „o zapomnianych łódzkich bohaterach” oraz historia łódzkich browarów. Jak wieść niesie opiniującymi „wydawnicze żywoty” byli pracownicy polonistyki Uniwersytetu Łódzkiego. Nie znalazły w ich oczach uznania zgłoszone do konkursu powieści, tomiki poezji i (o dziwo!) monografia o Janie Machulskim (który z całą pewnością jest „niezapomnianym bohaterem” łódzkiego środowiska filmowego). Nie piszę o tym z kpiną, z całą pewnością to, co zostanie dzięki dotacji UMŁ wydane, na to wydanie zasługuje. Po prostu głośno zastanawiam się nad słusznością filozofii, która towarzyszy konkursowym wyborom i urzędowym priorytetom. Skoro rzecz dotyczy „niskonakładowych, niekomercyjnych publikacji związanych z Łodzią”, rozumiem, że aspekt promocyjny z samej definicji znaczenia słów „niskonakładowy” i „niekomercyjny” nie wpływa znacząco na ocenę opiniujących. Z tego też względu dopisek „związanych z Łodzią” stanowi zapis czysto formalistyczny, ponieważ ze wspomnianych powyżej względów, nie będzie w sposób znaczący promował tego miasta. Z drugiej strony, co w dzisiejszych czasach najpełniej posiada cechy niszowości, jeśli nie tomik z wierszami właśnie? Autor „portalowego newsa” zamieszczonego na „reymoncie” stawia na jego końcu retoryczne pytanie: „A może mamy za słabych autorów?”. Pytanie jest prawdopodobnie ironiczne (jeśli tak nie jest, zostało postawione fałszywie), albowiem co najmniej dwóch autorów, których projekty tomików poetyckich zostały do konkursu zgłoszone przez łódzkie SPP i odrzucone przez komisje wydawniczą, nie pochodzi z Łodzi i nie mieszka w tym mieście. Co więcej, miałem okazję poznać twórczość poety i poetki, o których akurat piszę, a których wiersze nie zdobyły niestety uznania w oczach kompetentnego „ciała polonistycznego”. To dobra poezja, nagradzana w przeszłości w rozmaitych ogólnopolskich konkursach. Cóż więc decyduje, że niskonakładowa i niekomercyjna książka o browarach Łodzi i regionu uzyskuje przewagę nad pogrążonymi w tej samej „niszowości” tomikami z poezją? W myśl powiedzenia głoszącego, iż nie trzeba kupować od razu browaru, żeby napić się piwa, możemy do woli rzecz sprowadzić do nieco histerycznej parafrazy: „nie trzeba od razu odrzucać poezji, żeby dotowane wydawnictwa nadal mogły bezpiecznie spoczywać w ciemnych zakamarkach urzędowych szuflad, lub w marzeniach o ich posiadaniu, zrodzonych w umysłach hipotetycznych ultra-koneserów”. No chyba, że profesjonalnie wydane kompendium wiedzy o browarnictwie stanie się dodatkiem do pakietów promocyjnych rozdawanych przy okazji festynów i rodzinnego grillowania, jako teoretyczna podbudowa towarzysząca stadnemu stylowi życia i rozrywce statystycznego Łodzianina. Po kilku „browarach” równie dla niego nieczytelna, jak komisyjnie odrzucone wiersze współczesnego polskiego poety.
W sierpniu mija trzecia rocznica tragicznej śmierci łódzkiego poety, mojego znajomego z Koła Młodych przy łódzkim oddziale SPP, Marciusza Moronia. Marciusz urodził się w 1969 roku i długo sądził, iż jest najstarszym wśród nas „młodym poetą”. Pamiętam, jak bardzo się ucieszył, kiedy dowiedział się, że jednak nie. Mieliśmy ze sobą dobry kontakt, choć z racji naszej zaledwie dwuletniej znajomości, nigdy nie poznaliśmy się naprawdę blisko. Z tego też powodu, prawdopodobnie nie jestem najwłaściwszą osobą, która powinna go dziś wspominać – Przemek, Agnieszka, Rafał i Michał znali Marciusza o wiele dłużej i lepiej ode mnie, ale mimo tego i w moim życiu zdążył zaznaczyć swoją obecność. Najpierw przysłał mi mailowo projekt swojej książki „Pali zalewa burzy”, która ostatecznie dzięki staraniom Przemka Owczarka ukazała się już po jego śmierci w Bibliotece ”Arterii”. Spodobała mi się od razu, zaskakiwała zupełnie odmienną formą niż wcześniejszy debiut. Pamiętam promocję „Krutkich serii” w łódzkim klubie „Jazzga”, wspólną wigilię poetycką w POS-ie, udział w audycji Joanny Sikorzanki w Radio Łódź i naszą „rywalizację” w TJW „Stachura pozostałym” w Zgierzu. Rozmowę, kiedy nad ranem po Bieriezinie w 2007 roku, podwoziliśmy go z Kleszczem moim autem z Polesia na Widzew. Ostatni raz widzieliśmy się przy okazji rozstrzygnięcia III edycji konkursu im. W. Sułkowskiego w czerwcu 2008 roku, podczas którego Marciusz zagrał akustyczny koncert. Jako jeden z laureatów, pod koniec „finałowej gali” nie byłem już w tak doskonałej kondycji jak na początku imprezy, ale trochę rozmawialiśmy. Kojarzę, że Marciusz był lekko przygnębiony słabą frekwencją na swoim występie (ze mną uczestniczyło w nim bodajże jeszcze kilka osób). Powiedziałem mu wtedy, żeby się nie przejmował, że nie pamiętam, aby na jakimkolwiek koncercie towarzyszącym imprezom poetyckim w Łodzi, nie dało się policzyć ludzi na palcach. Nazajutrz miałem wyrzuty sumienia, bo nie pogadaliśmy dłużej i trochę bardziej z sensem. Przyrzekłem sobie, że wkrótce to nadrobię. Nie złożyło się.