„Richard Cole (tour manager Led Zeppelin) zaprzyjaźnił się z jednym z goryli Elvisa (…). Postanowił odwiedzić „Króla”, załatwił więc audiencję dla Johna Paula Jonesa w willi Presleya w Bel Air. Wzięli jedną z limuzyn, a kiedy przybyli na miejsce, powiedziano im, by nie rozmawiali z „Królem” o muzyce i by rozmowa nie trwała dłużej niż 20 minut. Cole wkroczył do salonu Elvisa, trzymając w obu rękach po butelce zimnego Dom Perignon. Elvis leżał na kanapie w szlafroku i kapciach, oglądając wraz ze swoją świtą telewizję. Cole był nieco wstawiony. Co tu się, kurwa, dzieje? – spytał dobrodusznie. Ale Elvis nie lubił, by przeklinano w jego domu. Człowieku – odezwał się – co to za wulgarne przekleństwa? Cole zaczął się droczyć z Elvisem. Siedzisz tu w pieprzonych papciach, a ten kutas (jeden z pomocników Elvisa) bawi się ołówkiem – co to za pojebana impreza? Elvis nie wytrzymał. Jednym skokiem znalazł się przed Cole’em w pozycji karate. Cole zrobił dokładnie to samo. Kiedy się ze sobą zderzyli, Cole’owi spadł na podłogę złoty zegarek Tiffany’ego. Elvis podniósł go, a ponieważ lubił zegarki, zaraz założył sobie na rękę. Ładny – stwierdził „Król”. No to, kurwa, weź go! – powiedział Cole. Ofiarowanie zegarka włączyło u Elvisa mechanizm dawania prezentów. Elvis wybiegł z pokoju i wrócił z innym zegarkiem. Masz – powiedział, wręczając go Cole’owi. Możesz go, kurwa, sobie wziąć. Był to złoty zegarek udekorowany trzydziestoma dwoma diamentami. Elvis spojrzał potem na Jonesa i spytał: A ty jaki masz? Daj mi go! Jones wręczył „Królowi” swój tani zegarek z Myszką Miki. Elvis podskoczył z radości i wrócił z dwutarczowym zegarkiem marki Baume i Merzier dla dwóch stref czasowych, oprawionym w szlachetne kamienie. Ale to nie wystarczyło Elvisowi. Co jeszcze masz? – spytał. Cole dał mu brazylijski pierścień z ametystem. Elvis zdjął z ręki pierścionek i rzucając go Cole’owi, powiedział: Możesz sobie, kurwa, wziąć! Był to dwukaratowy pierścionek z diamentem i wygrawerowanym napisem „Love, Linda”. Elvis wypuścił Jonesa i Cole’a dopiero po trzech godzinach. Odprowadził ich do limuzyny w piżamie i otworzył im drzwi do samochodu. Kierowca i cała reszta towarzystwa omal nie padli trupem. Elvis bardzo rzadko wychodził z domu, nie mówiąc już o otwieraniu drzwi do samochodu swoim gościom”.
Stephen Davies, „Młot Bogów – Saga Led Zeppelin” (w przekładzie Marty Szelichowskiej-Kiziniewicz). Wydawnictwo “In Rock”, Poznań 2006.
Stephen Davies, „Młot Bogów – Saga Led Zeppelin” (w przekładzie Marty Szelichowskiej-Kiziniewicz). Wydawnictwo “In Rock”, Poznań 2006.
(p)
czemu tyle kur? czy to zachęta do książki?
OdpowiedzUsuńElvis to był hoży Ambroży ;))
OdpowiedzUsuńAnonimowy - mnie akurat to nie zraziło. a w książce sa jeszcze "gorsze" rzeczy, na przykład historia z rekinem. it's only rock'n' roll jak przypuszczam :)
OdpowiedzUsuńAnonimowy 2 - he,he. osobiście jednak Elvis jest mi najbliższy jako "facio" z widoczną nadwagą, szczeciniastymi bokobrodami, ubrany w białe wdzianka z cekinami. no i już "po czterdziestce" :))))
piotr