niedziela, 4 kwietnia 2010

Fortepian Chopina

Autor: Piotr Gajda




John Lennon skomponował na nim „Imagine”, a Paul McCartney do dnia dzisiejszego zabiera go ze sobą na koncertowe trasy. Horowitz nazywał go podobno swoim „nieodłącznym przyjacielem”. Z kolei Glenn Gould nagrał na nim większość swoich „szarlatańskich” płyt z muzyką Bacha, Schonberga i Mozarta. Ten, o którym piszę ważył 450 kg i wart był około 90 tys. złotych. Był czyimś „pracodawcą” i pozostanie nim już do śmierci.

Praca w „miejskiej kulturze” ma czasami i swoje jasne strony. Na przykład wtedy, kiedy współorganizujesz koncert Leny Ledoff* i masz okazję na własnych plecach pomagać wnieść na scenę koncertowego Steinwaya (po kilku „zaledwie” schodkach). Możesz później obserwować jak stroiciel go stroi, a Lena „rozgrzewa”, grając na próbie fortepianowe pasaże, ”żeby nabrał temperatury”, bo na zewnątrz jest zimno jak w Rosji. Możesz ni stąd, ni zowąd wspomnieć o Ray’u Manzarku i usłyszeć jak pianistka specjalnie dla ciebie wykonuje kilka rozimprowizowanych taktów „Riders On The Storm” i „Light My Fire”, chociaż w planach jest koncert „Komeda-Chopin-Komeda”. Też fajnie.

Zapamiętujesz się w muzyce, ale chyba obok niej, najbardziej kochasz instrumenty. Gitary elektryczne, organy, zestawy perkusyjne, trąbki, instrumenty smyczkowe, pokryte hebanowym lakierem fortepiany, bongosy i marakasy... To fetysze, które gdybyś miał pieniądze chciałbyś kolekcjonować, tak jak czarni raperzy kolekcjonują jubilerskie gadżety i ekskluzywne, horrendalnie drogie auta. Martwiłeś się trochę, że nikt nie pomyślał o dekoracji; są tylko czarne kotary za sceną i światła. Ale to wystarcza, bo oświetlony Steinway, nawet w brudnym i zaniedbanym kinie wygląda jak Mister Universum na oddziale chorych na gruźlicę.

Potem w garderobie, już po próbie, rozmawiasz o instrumencie z Leną, i słuchasz jak mówi, że akurat ten egzemplarz „chce z nią grać”, tak jakby fortepian mógł mieć duszę. Że szkoda go, bo wożony po całej Polsce, dźwigany, obijany, rozkładany i obracany we wszystkie strony, wkrótce przepadnie, zginie. A powinien stać w jakimś pięknym salonie, albo sali koncertowej, wyeksponowany i dotykany przez czyjeś czułe ręce. Że teraz wożony jest jak bezdomny pies, ponieważ musi zarabiać na cudze życie. Ani słowem nie zdradzasz się, że jesteś poetą, że czasem bywasz takim rozstrojonym fortepianem, chociaż ze wszystkich sił starasz się być piękny i użyteczny. Doskonały.

Kiedy publiczność oklaskuje artystkę na stojąco, wierzysz, że rzęsiste oklaski skleją jakoś to, co się rozkleiło, spowodują, że struny znów złapią właściwy naciąg, politura nabierze głębokiego blasku i nagle znikną wszystkie zadrapania i rysy. Bo przecież jeszcze przed chwilą na klawiszach z kości słoniowej grały czyjeś biegłe palce, które wiedziały, że choć dla instrumentu nie ma już ratunku, to wciąż brzmi całą swoja duszą.

Zastanawiasz się, skąd pochodził?

Z rejonu północno-zachodniego Pacyfiku pochodzi najlepszy świerk. Dąb i klon sprowadza się z północno-wschodnich, a mahoń – z centralnych obszarów Ameryki Południowej. Palisander pochodzi z południowych Indii i Sri Lanki. Do skonstruowania obudowy koncertowego fortepianu używa się zwykle 18 cienkich warstw drewna klonowego o długości 22 stóp. Kolejne warstwy są najpierw pokrywane klejem i łączone ze sobą, a później całość umieszcza się w prasie formującej z nich ramę w kształcie fortepianu. Płyta rezonansowa to drewniany element każdego fortepianu, który wibrując wzmacnia dźwięk wydawany przez struny. Bywa nazywana przeponową, z powodu działania podobnego do ludzkiej przepony. Steinway płyty rezonansowe robi ze świerku. Zewnętrzne pokrycie każdego egzemplarza stanowi fornir zrobiony z pojedynczego drzewa, by zachować jednolitość słojów i atrakcyjność wyglądu. W fornirowni fabryki drewno, zwykle klonowe, jest cięte i dopasowywane do każdego modelu fortepianu. Każdy fortepian to nie tylko instrument, ale także dzieło sztuki rzemieślniczej. Wysoko wykwalifikowani stolarze poświęcają nawet tydzień, by wyrzeźbić detale i ornamenty drewnianych elementów instrumentu. Każdy z nich zajmuje się w danym momencie tylko jednym egzemplarzem, poświęcając mu całą swoją uwagę. Kolejny etap to dopasowanie do gotowej skrzyni żeliwnej ramy, na której potem zostaną rozpięte struny. Waży ona ponad 150 kg i jest na tyle solidna, by wytrzymać napięcie strun sięgające 18 ton. Aby sprawdzić, czy rama pasuje, pokrywa się ją grafitem, w miejscach, w których ma kontakt z pudłem. Ślady, które zostawi na pudle, świadczą o niewłaściwym dopasowaniu. Spiłowuje się je, by wyeliminować przerwy między dwoma powierzchniami. Gdy już pudło i żelazna rama stanowią dobrze dopasowaną całość, przychodzi pora na struny. Struniarz umieszcza drut w otworze kołka, a następnie, przy pomocy specjalnej maszyny, obraca nim trzykrotnie, nawijając na niego strunę. Następnie kołek wraz ze struną umieszcza w jednym z ponad 200 otworów w strojnicy. By struny mogły zabrzmieć, potrzebne są młoteczki, które pobudzą je do drgań. Steinway robi je z pojedynczego paska filcu, sprasowanego do odpowiedniego kształtu. Filc robi się z wełny pochodzącej z Australii i Nowej Zelandii. Brzmienie fortepianu jest ostatecznie kształtowane w procesie zwanym udźwięcznianiem. Doświadczony pracownik reguluje sprężystość każdego młoteczka. Łagodniejszy ton uzyskuje się poprzez nakłuwanie filcu igłami, co zmniejsza jego sztywność. Aby zaś dźwięk był jaśniejszy, utwardza się filc, nakładając na niego niewielką ilość lakieru bezbarwnego.Zanim gotowe fortepiany trafią do nabywców, muszą jeszcze przejść proces dokładnego strojenia. Stroiciel słucha brzmienia każdej struny i reguluje jej napięcie, używając specjalnego klucza, którym obraca kołek stroikowy. Struny robi się ze stalowego drutu, a na każdy klawisz przypadają dwie – w niższych rejestrach, lub trzy w wyższych. Gdy już częstotliwość ich drgań zostanie idealnie wyregulowana, instrument jest gotowy i może wyruszyć w świat. Dla jednych będzie to tylko kolejny numer seryjny, dla innych mebel, a jeszcze dla innych – dzieło sztuki. Jednak nawet najwspanialszy fortepian zagra nieczysto, jeśli nie zasiądzie przy nim dobry pianista. Resztę zrobi już Steinway.”

Jest już późno, spieszysz się do domu. Pomagasz znieść instrument ze sceny, załadować go, a potem nie przejmować się tym, że odjeżdża ordynarnym busem w chłodną, marcową noc. Gasną światła, jest ciemno i zimno. Doskonale.

Jedną z tajemnic sukcesu Steinwaya jest rygorystyczny proces produkcji. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, na wyprodukowanie jednego instrumentu potrzeba niemal roku. Nie ma też miejsca na błędy. Wystarczy jedna rysa i choćby fortepian był już na końcowym etapie produkcji – idzie na zapałki” (tekst kursywą - Maciej Łukasz Gołębiowski HFM.pl – portal audiofila i melomana).

* Lena Ledoff – jest absolwentką Akademii Muzycznej w Woroneżu, była wykładowcą jazzu na Uniwersytecie w Grodnie do 1994 roku, od tego też roku na stałe zamieszkała w Polsce. Pianistka i kompozytorka, autorka wielu projektów, w których łączy utwory wielkich kompozytorów K. Szymanowskiego, D. Szostakowicza, S. Rachmaninowa, F. Chopina, K. Komedy z jazzowymi interpretacjami.

Koncert Leny Ledoff „Chopin-Komeda-Chopin” odbył się w Tomaszowie Mazowieckim 12.03.2010 roku.

sobota, 3 kwietnia 2010

Miłością oczyścić umysł



Autor: Krzysztof Kleszcz

Dorota Bachmann "Opatrunek z piasku", Wyd. Kwadratura Łódź, 2009.

W jakimś sensie każdy poeta zna zen - któż nie medytował nad pustą kartką papieru?
Jednak informacja z okładki o autorce „Praktykuje zen w szkole Kwan Um” wprawiła mnie w zakłopotanie. To chyba „not for me” – to osiąganie doskonałości, wchodzenie w odmienne stany świadomości...
Ale ponieważ wcześniej polubiłem „buddyjskie” wiersze Dariusza Adamowskiego, zatem z ciekawością sięgnąłem po książkę wydaną w „Kwadraturze”.

Z początku coś mi przeszkadzało. Wiersze przypominały mi dom w stylu zen: oszczędność kolorystyczna, ascetyczna pustka, skromne dekoracje, związek z przyrodą (wszystkie tytuły pochodzą z czasopisma „Cztery kąty”, kwiecień 2010, s.96-97). W takim pokoju nie chciałbym mieszkać. Dopiero, gdy pomyślałem, że przecież nie muszę mieszkać - mogę pobyć przez jakiś czas, przekonałem się.

Twardym orzechem do zgryzienia było oprócz buddyjskich pojęć i oszczędnej „haikupodobnej” frazy przywoływanie najróżniejszych postaci (np.: Zefirelli, Hamlet, Fellini, Celan, Tumor Mózgowicz, Dickinson, Kundera, Bacon, Simone i Jean Paul). Pozostawianie takiego mnóstwa tropów licząc, że czytelnik odnajdzie satysfakcję w podążaniu za nimi, było niekiedy ponad moje siły. Innym ryzykownym pomysłem jest spora dawka angielszczyzny (cross and pile, hate speech, powertrip, long take).

Przy pobieżnej lekturze zlekceważyłem te wiersze. Ale gdy wyobraziłem sobie, że siedzę na poduszce, wśród bambusowych dekoracji, i zaparzam liściastą herbatę... Spodobał mi się pomysł nadania rozdziałom tytułów „ja”, „mnie”, „moje”. Pierwszy rozdział, pierwszy wiersz: opis porodu i... poporodowej depresji - nieźle... Potem zaskoczyły mnie, w kontekście buddyjskich praktyk, odniesienia biblijne np. biały koń z Apokalipsy św. Jana („Widzę nieba otwarte, a oto biały rumak, i Ten, który go dosiada, odziany w szatę całą we krwi”) w wierszu „Kierat”:„Białe wierzchowce transportuje się ciężarówkami ze skrzyżowań, w cztery strony świata rozchodzi się fetor ich stłoczonych ciał” (Kierat) – czy to rozczarowanie tym, jak Bóg daje się wykorzystywać przez człowieka? Motyw z przypowieści o Samarytance posłużył do wyrażenia szczerej tęsknoty za Stwórcą: „Ja boję się podejść, choć pragnę właśnie Jego słów: Daj mi pić.”(Żywa). Ta sama - żywa woda znaczy jej drogę do domu:„Furtka sprana deszczem, śliskie schodki, wilgotna sień.” (Woda). Bóg został nazwany: „Ciężka ręka babki na ramieniu, klękaj /On jest naprawdę. A do kogo mówisz w głowie?”.

Niezwykłej urody jest wiersz „Przed burzą”, utkany z fajnych rzeczowników (skrawki, okruszki, kłaczki, strzępki, piórka, patyczki, lejek), który w jakiś sprzeczny ze sobą sposób afirmuje zwyczajne życie i jednocześnie kpi z jego małości. Zaś odkrycie „Hatifnatów świata” w starej szopie uświadamia, że „za siedmioma krokami” jest życie, nie ma śmierci (Powierzchnia).

W książce odnajduję sporo udanych erotyków. Artystka-rysownik wyznaje „Interesują mnie dłonie mężczyzn...” i tym wyznaniem kończy czas „przeglądania trocin z pociętych kukiełek”, odkrywa swą kobiecość. Na palcu lśni brylant, a mężczyzna jest królewskim gwardzistą, zaklinaczem żmij, konkwistadorem...

Duży urok ma wiersz „Cyfrowy zapis” dotyczący oleju, tłuszczu, sebum - ma on formę scenopisu filmowego - naprawdę dobra forma i styl. Niczego nie brakuje w wierszu „Tętniak” („wyrzekam się ostrożności ruchów”). Tak samo - w „Tożsamości” z „kochany, spodziewam się / śmierci” i „ach, umieram, umieram / piszczy pani i żwawo biega po scenie przez pół aktu, pamiętasz? Pękaliśmy ze śmiechu”. W wielu wierszach są frazy, które się zapamiętuje: np. „Szkoda przestrzeni na stelaż”, „Zejścia bez prób są lepsze niż śmierć w starych dekoracjach”... Jest dyscyplina, klimat, ascetyczny język.

Na marginesie: jako „Kwadraturową ciekawostkę” zauważam, że o zajęczej wardze i nartnikach pisał Robert Miniak w „Czarnym weselu”, a o „pustym polu” Maciej Robert. Z innych łódzkich skojarzeń: wiersz „W basenie jest ryba” przysiągłbym, że napisała Monika Mosiewicz.

Po swojemu interpretując zakończenie książki: „Idę z nitką cukrowej waty, po mnie potop.” ogłaszam zwycięstwo słodkiej miłości.

piątek, 2 kwietnia 2010

Buty spadają


Autor: Krzysztof Kleszcz

2Tm2,3 - "Koncert w Teatrze", 2009

W Wielki Tydzień trzeba się wyciszyć. Ale dla mnie muzycznego nałogowca, to trudne.
Odmawiam więc sobie tego i owego, ale muzyka mi towarzyszy. Po prostu wybieram 2Tm 2,3 - supergrupę z Litzą, Maleo i Budzym w składzie – zespół, który śpiewa teksty z Biblii, zgodnie z tezą, że „bycie Chrześcijaninem to nie ciepłe kluchy tylko głos burzy”.

Byłem na fantastycznym koncercie 2 Tm 2,3. Było to jakieś 3,5 roku temu, tuż przed ukazaniem się czadowej płyty „888”. Pamiętam, że w brzuchu żony dokazywał mój syn, w telewizorze Francja ogrywała Brazylię, a ja w moszczenickim kurzu ogłuszałem się boskimi decybalami.

Płyty Tymoteusza można z grubsza podzielić na czadowe: "Przyjdź” (1996), „2Tm2,3” (1999), „Pascha 2000” (2000), „888” (2006); i spokojne: koncertowa „Propaganda Dei” (2004), „dementi” (2008). Te czadowe mogą ogłuszyć nieprzygotowanego, ale słowa Pisma brzmią wśród ostrych gitar po prostu super sugestywnie. Nie potrafię ocenić, która z tych płyt jest najlepsza, znam wszystkie.
Dwupłytowy: „Koncert w Teatrze” jest świetną wizytówką, najlepszym zaproszeniem dla laika.
Może szkoda, że repertuar koncentruje się za bardzo na ostatnim „dementi”, ale stanowi dowód na niesamowite umiejętności zespołu, jest to przecież zapis koncertu na żywo. Najlepsze utwory to: przesycony bliskowschodnim klimatem
„Każda rzecz ma swój czas” (doskonale współbrzmią tu głosy wokalistów Maleo i Budzego), i zaczynający się nieziemską wokalizą „Nad rzekami Babilonu”. Nie wiem czy słuchając „Kiedy Izrael był dziecięciem” można się nawrócić, ale na pewno kto wierzy, ten uwierzy mocniej. Niczym na weselu w Anatewce ze „Skrzypka na dachu” brzmi „Nie karz mnie Panie w swym gniewie”( Aż wizualizuje mi się Tewje Mleczarz).
Wyróżniam też „Adonai Elohenu” brzmiący trochę jak Lisa Gerrard z Dead Can Dance. Brawurowo wyśpiewane przez Maleo „A głupi myśli, że nie ma Boga, nie ma nikogo, kto by czynił dobro...” to prawdziwe reggae, które ma moc wyrwania z największej beznadziei. To brzmienie saksofonu Pospieszalskiego, to echo w zakończeniu!

Płytę wręczył mi Litza mówiąc, żebym posłuchał, bo płyta brzmi, że buty spadają. I wczoraj przy zapinaniu firanki po myciu okien – stało się.

niedziela, 28 marca 2010

Mój wiersz tygodnia (15)

Autor: Piotr Gajda



Piątkowy wieczór w Radomiu jest doskonałym pretekstem do zaprezentowania kolejnego wiersza tygodnia. To właśnie tam miałem okazję publicznie przeczytać ten tekst, co zrobiłem z niekłamaną przyjemnością. Paweł Podlipniak wymyślił konwencję polegającą na tym, że w czasie wspólnego wieczoru autorskiego oprócz prezentacji własnych utworów, czytaliśmy ulubiony wiersz pozostałych „świetnych, czterdziestoletnich”. Wybrałem „Czerwień i czerwień” Tereski Radziewicz i „Szkło” Roberta Miniaka. Na koniec pozostawiłem sobie wiersz Pawła – inspirowany twórczością Randalla Jarrella, który miałem okazję poznać już na etapie jego powstawania – z inną, słabszą puentą, usuniętą przez autora w ostatecznej wersji. Czasem trzeba „ciąć”, tak jak odłamek przeciwlotniczego pocisku tnie płat statecznika, aby mógł powstać tak doskonały wiersz jak:

Ave Lancastria gratia plena!

Na wysokościach, gdzie była chwała, wywar
piliśmy z popiołu, piołunu, szaleju. My, dzieci
Gadareńczyków skryte w ptasich brzuchach.
Łapali nas w strugi światła i ściągali na dół,
a wtedy sypaliśmy iskry wprost z glinowych żagwi.

Pod nami buzowała ziemia, kiedy tak na oślep
wymierzaliśmy wyrok wrogim mrówkom.
Termit topił tysiące kopców w zwartą bryłę.
W mroku śmierć miała kolor i gładką fakturę
bursztynu. Tak krzycząc zastygały miasta.

Na ich kamienne głowy zrzucaliśmy z siebie
całą nienawiść, choć przecież ktoś inny
powołał nas do życia w szeregu i wtłoczył
w świńskie skóry z naszywkami. Szloch
wysysał tlen z masek przed powrotem do życia.

Pod spodem mieliśmy grozę, wewnątrz jedno
imię dla wszystkich. W smyczach interkomów
hulał głos wskazujący ścieżki do gniazd.
Tarliśmy brzuchami o ziemię i czasem
dawało się zasnąć bez pacierza mejdej, mejdej.



* Paweł Podlipniak, ur. 1968. W tym roku ukazała się jego debiutancka książka poetycka zatytułowana „Aubade Triste”. Mieszka w Radomiu.

sobota, 27 marca 2010

Radom, random

Autor: Piotr Gajda


MBP w Radomiu

Grupowo...

...i indywidualnie - P. Podlipniak

R. Miniak

T. Radziewicz

P. Gajda

„Świetni czterdziestoletni” – Teresa Radziewicz, Paweł Podlipniak, Robert Miniak, Piotr Gajda. Miejska Biblioteka Publiczna w Radomiu, 26.03.2010.

Trasa Tomaszów Mazowiecki - Radom wiedzie co prawda przez Potworów, ale strachu nie ma. Droga jest prosta jak strzelił i przy dobrej pogodzie można ją pokonać w nieco ponad godzinę. Do Radomia dotarłem tuż po 17.00 mając prawie trzy godziny czasu na zwiedzanie miasta. Dotąd miejsce to kojarzyło mi się jedynie z pobliskimi Pionkami (w Pionkach była słynna fabryka produkująca czarne płyty, które można było nabywać wprost z magazynu, a w dodatku w cenie producenta – po drodze przejeżdżało się przez Radom). Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że prawie dwadzieścia lat temu nabyłem w tamtejszym zakładzie m.in. longplay Kata „Oddech wymarłych światów” i Bielizny „Wiara, nadzieja, miłość i inwigilacja”.

W Radomiu dużo się dzieje. Spacerując ulicami czytałem plakaty na słupach ogłoszeniowych. 33 Radomska Wiosna Literacka była dobrze rozreklamowana, ale nie tylko ona. Dostrzegłem też zapowiedzi koncertów TSA, Dżemu, Maleńczuka i KNŻ. Niezła, koncertowa set lista!

Oczy i nogi poprowadziły mnie w kierunku Katedry Radomskiej, przed którą przytłoczeni ciężarem własnej legendy stali na cokołach, spiżowi – Papież i Kardynał. Odprawiano akurat nabożeństwo; tuż przede mną na marmurowej posadzce klęczała piękna, czarnowłosa dziewczyna, której szlachetny profil mogłem przez chwilę kontemplować jako jawny przejaw wszechobecnej boskości. Nieco później spacerowałem radomskim pasażem znajdującym się na ulicy Żeromskiego. Był ciepły, wiosenny dzień, zaczęło się ściemniać, a w wieczornych szarościach oświetlonych ulicznymi lampami dobiegały mnie obce głosy i rozmowy. Po ulicy biegał czarny doberman jak wysłannik złych mocy. Przed kolejnym kościołem przy ul. Reja odbywała się próba chóru. Wiał lekki, ciepły wietrzyk, który niósł w moim kierunku tym razem wokalne pasaże. Nagle dwóch uczestników próby, zapewne zniecierpliwionych statycznością wydarzeń, zaczęło się gonić i obrzucać kamykami podnoszonymi z chodnika. Kobieta prowadząca chór załamała ręce wobec oczywistości wzajemnego przenikania się sacrum i profanum. Tuż przed bramą Biblioteki minął mnie peleton cyklistów, taki sam jak na okładce „A Day At The Races”, z tym, że tutaj wszyscy byli kompletnie ubrani.

Nasz wspólny wieczór poetycki był ostatnim akcentem Radomskiej Wiosny Literackiej. Pięknie zapowiedziała go pani Dyrektor MBP oddając nas w ręce Pawła Podlipniaka, który występował tu w podwójnej roli – prowadzącego spotkanie, ale również jego uczestnika. Wymyślona przez Pawła formuła polegała na tym, że oprócz prezentacji własnych wierszy, będziemy mówili o wierszach pozostałych poetów obecnych na spotkaniu wskazując na te ulubione. Będziemy interpretowali. Pomysł dosyć ryzykowny, bo poetycko znamy się jak „łyse konie” i w grę wchodziło wyłącznie opowiadanie o „siedmiu zbójach”. Chyba trzykrotnie powtarzałem, że nie lubię interpretować wierszy kolegów i koleżanek „po piórze”, choć interpretacja to filologiczny „kanon”. Jak powiedział Frank Zappa – „opowiadanie o muzyce jest tym samym, co tańczenie o architekturze”. Mam tylko nadzieję, że byliśmy autentyczni. Byliśmy?

Robert i Tereska nocowali w Radomiu, Paweł to „rodowity radomiak”. Ja musiałem wracać do swoich pieleszy, gdzie czekały na mnie zapachy świeżej farby i tynku, ale przede wszystkim równe oddechy moich najbliższych pogrążonych we śnie; żony, córki i syna. Towarzyszyła mi nocna, radiowa „trójka” i muzyczne odkrycie tej nocy – Nathalie and the Loners. Rozmyślałem o Pionkach, czasowych pętlach i prawie bezwiednie powtarzałem słowa pochodzące z dwóch języków, dwóch światów: Radom, random…

piątek, 26 marca 2010

Smak tynku, zapach lizolu



Autor: Krzysztof Kleszcz

JOANNA LECH „Zapaść”, Biblioteka Arterii, POS, SPP o.Łódź, 2009.

Nagrodzona w konkursie im.Jacka Bierezina książka Joanny Lech, wciąga swoim klaustrofobicznym rytmem. Powtarzające się słowa-klucze: głód, światło, pętla, gnicie, mogą u czytelnika wywoływać konsternację (ile można o tym?), ale szybko się orientujemy, że w tym szaleństwie jest metoda.
Autorka opisała zaklęśnięcie podmiotu lirycznego w świecie, w którym „nawet słowa są ciężkie od wody”. Opisać odwrócenie się od świata, tak by uniknąć sztucznej pozy „emo” – to udało się bezwzględnie. Podmiot liryczny z każdym wierszem zapada się w podłogę, w łóżko (coś jak u The Cure w „Lullaby”) i pokazuje nam „bliznę po wewnętrznej stronie oczu”. Autentyczności jego przeżyć dodało przywołanie dzieciństwa – czasu, gdy zbuntowana małolata „rzucała się na powietrze i zaraz potem upadała na twarz, koło śmietnika”. To z niej się śmiano „będziesz tym w co się bawisz, wiedźmą z innej bajki”. Teraz wiedźma z innej bajki opisuje swój letarg, swoje „życie po życiu.” Jej czarno-czarny świat ma urok tekstów piosenek Alice in Chains. Fascynowałem się tym zespołem w czasach studenckich... Fraza Joanny przypomniała mi od razu człowieka z zaszytymi oczami w zakończeniu teledysku „Man in the Box”. Ze skojarzeń literackich: bardzo dobry tomik Katarzyny Zdanowicz-Cyganiak „deadline”.
Czym straszy nas Lech? Jakimiś narkotycznymi, szpitalnymi wizjami: „Po korytarzach chodzą umarli, zdziwieni, że jeszcze nie pora na obchód.”, „Na poligonie rodzi się dziecko, ma palce splątane drutem” (Mgnienia), „psy gubią się w trawie, ciągnąc za sobą smycze jak pętle”(Próba powietrza).
Znając fizis autorki, trudno uwierzyć, że to w jej życiu, w jej głowie lęgną się te konstatacje. Ale choć one niewesołe, to lektura tych grząskich, gnijących metafor jest zajmująca. To dobre frazy, które choć korzystają czasami z tych samych klisz (powtarzające się słowa), potrafią dać satysfakcję.
Dużo jest głodu, połykania, zjadania, przełykania... Dużo traumatycznych doświadczeń: kapsli zbliżających się do żyły, „zimny dotyk, zaplatał w nas supły”, „po jednej nocy już wszystko miało smak tynku, zapach lizolu”.
Przypomniałem sobie jednego z jurorów, który nie wytrzymał i już w kuluarach zdradził werdykt Bierezina. A potem widziałem go na widowni lekko drzemającego. Teraz wiem, że zapadał się w świat niesamowitych zwidów.

środa, 24 marca 2010

Co mam powiedzieć Spiętemu?



SPIĘTY – „ANTYSZANTY”, 2009


Autor: Krzysztof Kleszcz

Wokalista Lao Che zrealizował swój niezwykły projekt. Sam napisał teksty, sam zagrał i zaśpiewał.

Jestem wielkim fanem kultowej płyty „Powstanie Warszawskie”. Patriotyczne uniesienie, rozpacz i tragedię: „nam jedna szarża do nieba wzwyż i jeden order nad grobem krzyż”, „na prawym brzegu rzeki kucnęliście, druzja”, podano tam w sposób nie tylko przejmujący, ale i donośny. Następna płyta „Gospel” udowodniła, że jest możliwe nagranie drugiego arcydzieła.
Nie będę do Pana telefonował” – wyznanie grzesznika; czarne myśli jako „braciszkowie moje - czarne kowboje”; ludzkie chciejstwo „Tu będę miała takie te/ tu będę miała takie to” – to świetne frazy tylko z trzech pierwszych piosenek płyty, która spełniła moje oczekiwania w całości.
Spięty odpowiedzialny za teksty potwierdził, arcyciekawy styl: pełen językowych łamańców, metafor, aliteracji. Pomimo poważnej tematyki (okładkowe żarty usypane z posypki do ciasta do odczytania jako „Chrześcijanin w świecie Myszki Miki i drapieżnego kapitalizmu”) przekaz jest pełen zgrywu i żartu. Zostają w pamięci: „Zbawiciel diesel / O Bracia i Siostry, otwórzmy mu serca garaże.” czy „Utopię waszą utopię, zarządzam wielkie zanurzenie”.
Zatem po trzech płytach z zespołem dostajemy płytę solową.
To „insza inszość” niż Lao Che. Mniej przebojowa, surowa, ciemniejsza. Wyjątek - „Ma czar karma”, którą skutecznie lansowała „Trójka”, a dwa inne przebojowe utwory „Bajka o śmierci” i „Opuszczone porty” szalałyby w eterze, gdyby nie sprośne słownictwo.
To jakiś znak czasów – że płyt nie można posłuchać w obecności dziecka (podobnie jest z „Hurra” Kultu czy „Dodekafonią” Strachów na Lachy).

Spięty wymyślił koncept-album: życie to dryf po morzu. I konsekwentnie kpiąc sobie z estetyki piosenek w stylu „dżon kanaka-naka tjułajej” eksploatuje topos „morskich opowieści”. Przede wszystkim szaleje erotycznie („Nie ma to jak gorąca cipka i jeden głębszy.”, „Klawe babki macać chcem”, „Bo ja to dajmy na to lubię, gdy kobita jest obfita i taka nabita”) z odrobiną romantyzmu („Za jej śpiochy w oczach, po pół roku na morzu... no chętnie bym coś popadł”). Autor wyobraźnię ma bujną - nawet śmierć jest sexy i „cycki ma pierwszoklaśne”. Często jest to jazda „po bandzie”: „Zmierz świat tedy wzwód i wszerz”.

Skoro rejs ma być metaforą życia, jest tu setka odniesień: a to do charakterystycznej muzyki z filmu Marka Piwowskiego, a to do Ernesta Hemingwaya, czy gry w okręty. Jest mało rockowo. Czasem brzmi to jak jakieś techno ("Trafiony/ Zatopiony"), dziwnie surrealistycznie jak przez jakąś rurę ("Haba Haba i Ding Ding Dong"), czasem jak „Wesoły Romek, co miał na przedmieściu domek”...("Kalimakaka"), no ale szanty to szanty, na łajbie jest mało miejsca na cały rockowy band.

Spięty wraca do swoich obsesji z „Gospel”: czyli podejmuje „boski temat”.
Siła wyższa zwana jest Kapitanem Duże B., Wielkim O’ Rety, doktorem, słuchaczem narzekań („Widzisz pan jak idziemy w przechyle”) - generalnie „Bozia rules”.

Najważniejsze, że jest przekonująco - pomimo ryzykownych tekstów - nie jest obleśnie, tylko inteligentnie. Może trzeba było tej czapki marynarskiej (czy raczej durszlaka, hehe), by syknąć przez zęby takie śliczne zdanko:
Jak chłop nie je miętki, nie gamoń, nie pizda / To na przemijanie chłop takowy gwizda.”?
Zdanko, które daje do myślenia wielu autorom odmieniającym śmierć przez wszystkie przypadki.

Od morskich metafor można dostać choroby morskiej: „Chociaż w sednie – dziura, ja nie składam pióra”, „Płyniemy, płyniemy z Ustki, po kejdach pustki, we łbie trzy szóstki”...

Czyli czyli, co mam powiedzieć Spiętemu? (że polecę dialogiem z „Vabanku”)? Żeby się spinał dalej, bo ja te jego (w)spinaczki lubię-lubię.

Wiersz Tomasza Różyckiego nagrodzony w U.S.A.


Fot. Rafał Mielnik Agencja GAZETA


Wybrał: Krzysztof Kleszcz
Źródło: Gazeta Wyborcza


Sukces polskiej poezji. Wiersz "Spalone mapy" Tomasza Różyckiego z tomu "Kolonie" oraz wyjaśnienie jego genezy zdobyły nagrodę w prestiżowym konkursie zorganizowanym przez amerykański serwis internetowy The 3 Quarks Daily na najlepszy post literacki. Tłumaczenie wiersza i wyjaśnienie jego genezy zamieściła na blogu PEN America amerykańska poetka i tłumaczka Mira Rosenthal.


Piotr Guzik w opolskiej "Gazecie Wyborczej" przytacza słowa autora wiersza:
Wiersz powstał pięć lat temu podczas podróży na Ukrainę w 2004r.
Pomyślałem przy tym, że będąc na miejscu, skorzystam z okazji i udam się do jednej z wsi leżących w pobliżu tego miasta, gdzie przed II wojną światową mieszkała moja rodzina. Chciałem zobaczyć, czy cokolwiek zostało z rodzinnego domu mojej babci. Na poszukiwania jej domu straciłem cały dzień. Zaczynało się już ściemniać, a we mnie wzrastała frustracja i przekonanie, że cała ta wyprawa była jednym wielkim nieporozumieniem. I gdy już miałem się zbierać w drogę w powrotną do Lwowa, udało mi się spotkać starszą kobietę, która była sąsiadką mojej babci i dobrze ją pamiętała, ponieważ za młodu razem się bawiły. Wskazała mi miejsce, w którym niegdyś stał dom babci.
Po budynku nie było śladu, podobnie jak po ceglanej kapliczce z figurką Matki Boskiej, która zdaniem babci wiele razy ratowała ją i rodzinę przed śmiercią w trakcie wojny. W ogrodzie nie ostało się także żadne drzewo.
Jedynym śladem wskazującym, że stał jakiś budynek, były wystające spod ziemi resztki murowanej, przydomowej piwnicy. - To było dla mnie bardzo wzruszające. A gdy po powrocie do Polski dowiedziałem się, że Jacques Burko, francuski tłumacz moich wierszy, odbył podobną podróż do korzeni, postanowiłem napisać "Spalone mapy" i zadedykować go właśnie jemu.


Tomasz Różycki

SPALONE MAPY
Dla J.B.

Pojechałem na Ukrainę, to był czerwiec
i szedłem po kolana w trawach, zioła i pyłki
krążyły w powietrzu. Szukałem, lecz bliscy
schowali się pod ziemią, zamieszkali głębiej

niż pokolenia mrówek. Pytałem się wszędzie
o ślady po nich, ale rosły trawy, liście,
i pszczoły wirowały. Kładłem się więc blisko,
twarzą do ziemi i mówiłem to zaklęcie -

możecie wyjść, już jest po wszystkim. I ruszała
się ziemia, a w niej krety i dżdżownice, i drżała
ziemia i państwa mrówek roiły się, pszczoły
latały ponad wszystkim, mówiłem wychodźcie,

mówiłem tak do ziemi i czułem, jak rośnie
trawa ogromna, dzika wokół mojej głowy.






-----------
Z tomiku "Kolonie", wydawnictwo Znak, Kraków 2006

niedziela, 21 marca 2010

Świętujmy, celebrujmy, piszmy wiersze!




Autor: Piotr Gajda

Światowy Dzień Poezji (World Poetry Day) - Święto proklamowane przez UNESCO w 1999 roku. Międzynarodowy Dzień Poezji obchodzony jest 21 marca, a jego celem jest promocja pisania, czytania, publikowania i nauczania poezji.

Dać mi miotłę bym zamiótł publiczny plac
Albo kobietę bym ja kochał i zapładniał
Dać mi ojczyznę abym opiewał
Pejzaż lub ustrój lżył czy chwalił rząd (...)
A ostatecznie dać mi choć wódki żebym pił
I potem rzygał bo poetów należy używać.
Rafał Wojaczek

sobota, 20 marca 2010

Niedziela w piątek

Autor: Piotr Gajda


Flota zawitała do portu


Agnieszka Kowalska-Owczarek


Od lewej: Iza Kawczyńska Paweł Podlipniak, Robert Rutkowski
Michał Murowaniecki, Przemysław Owczarek


Krzysztof Kleszcz i Monika Mosiewicz


Chwila zadumy


Zrelaksowani: Kleszcz, Gawin, Bąk


Duo


Agnieszka z Paco de Lucią


Monika


Michał i ja


Wspaniała, tomaszowska frekwencja

„Łódzka Flota Poetycka”, Miejski Ośrodek Kultury w Tomaszowie Mazowieckim – 19.03.2010 r.

Bardzo trudno pogodzić rolę osoby odpowiedzialnej za organizację imprezy, a jednocześnie na niej wystąpić. Dopada Cię stres, że coś się nie uda, nie przyjdą ludzie, bo poezję mają w d…., wyłączą prąd etc., etc. Ale ludzie przyszli, a światło nie zgasło. Wczorajszy dzień był prawdziwym świętem poezji, które w moim mieście obchodziliśmy po raz pierwszy, ale mam nadzieję, że nie po raz ostatni. Już na najbliższą niedzielę przypada Międzynarodowy Dzień Poezji – w Tomaszowie Mazowieckim niedziela była w piątek…

Święto celebrowali: Agnieszka Kowalska-Owczarek, Przemysław Owczarek, Paweł Podlipniak, Iza Kawczyńska, Monika Mosiewicz, Michał Murowaniecki, Krzysztof Kleszcz, Tomasz Bąk, Robert Rutkowski i Rafał Gawin.

Jak już wspomniałem, trudno jest łączyć rolę urzędnika z dolą poety, stąd dla mnie to był kolejny, długi dzień pracy. Niemniej jednak, tego dnia zatrudniał mnie pracodawca, u którego praca jest lekka nawet wtedy, gdy jest ciężka. Na jego szyldzie widnieje napis: „Poezja Sp. z o.o.”