czwartek, 25 sierpnia 2022

Wiecie, dziewczyny, że serce węża krąży po całym ciele?

 Robert Feszak "Osoba prywatna", Wyd. Fundacja Kultury Afront, Bukowno 2020.


"Jesteśmy wyjątkowi. Tak nam się zdaje." - zauważa podmiot liryczny jednego z wierszy. Możemy pisać. Nie przejmować się, że nie piszą się nam wielkie eposy. Że piszą się tylko migawki, przebłyski myśli, dla wielu - nieznaczące zbyt wiele. 

W duszny dzień, w pełnym słońcu albo w czasie burzowego armagedonu, w powietrzu gęstym, jak od fraz. Właśnie wtedy, gdy wyłączyłem prąd, bojąc się przepięcia i cały dom utonął w czerni - wróciłem myślami do książki Feszaka.

Stary człowiek szepcze do rzeki. "Kiedy stanąłem na jego miejscu, (...) niczego nie zobaczyłem prócz fal, kamieni i śmieci." Fale, kamienie i śmieci - mogą być metaforą. Fale - codzienność, powtarzalność gestów i póz. Kamienie - wszystko co ciężkie: miłość, śmierć. Śmieci - to, na co tracimy czas, rzeczy, którymi wypełniamy czas, a które są bez znaczenia. Należałoby je szybko wyzbierać.

To często wiersze z olśnień, gdy jakaś sytuacja coś nam w głowie układa - np. spotkanie Ukraińców w autobusie: "ukraińscy mężczyźni, którzy zamykają w objęciach swoje kobiety - kraj, który tu z sobą przywieźli".
 
Feszak pisze o przeżytym, np. gdy otwiera pojemnik na szczycie góry, by zapisać swoje imię i nazwisko. Ale umie nadać przeżytemu uniwersalne znaczenie. Myślę, że to o pisaniu: wierszy, recenzji, pamiętnika, tekstów piosenek. "Niektórzy twierdzą, że to nic nie znaczy" - brzmi puenta, ale to "niektórzy" nas pociesza. Znaczy, że jesteśmy większością, dla których to jest ważne. "Od teraz jest coś, co nas łączy" - chcę w to wierzyć.

Świetny jest wiersz o sercu węża. Z racji sięgnięcia po niesamowitość ze świata przyrody: "Wiecie, dziewczyny, że / serce węża krąży po całym ciele?". Prawdę tę obwieszcza "demiurg" opowiadający o swoich chorobach. "(...) w sztruksowej marynarce w kolorze gnijących liści.

Wiersze-kamienie - tak myślę o "Wiecznej zmarzlinie", gdzie mowa jest o jakimś odkryciu na skalę europejską, którego nie dane jest zobaczyć, z puentą o miłości: "Tej nocy, chcę już tylko się kochać"; tak myślę o "Głębokiej wodzie", gdzie czytam o bezradności - zestawiona jest tu niemożliwa miłość i chłopięce wspomnienie utraty łódki z kory; i podobnie - "Utrata" z dedykacją "Ł.J." (łatwo rozpoznać, że chodzi o Łukasza Jarosza, w którym wyczuwam poetyckiego patrona tej poezji) o końcu "wyspy szczęśliwości".

W "Pstryk, pstryk" jest opisana poetycka metoda Feszaka. Obrazek, zdjęcie. Obserwacja, zastygnięcie i złapanie myśli, która tłumaczy ten akurat widok. Pomyślmy, co może oznaczać potrząsanie przewodami wysokiego napięcia przez wiatr? 

Zapamiętuje się "Zeszyt" - z refleksją na temat sensu. Gdzieś na końcu świata autor odnalazł zeszyt z rysunkami - "Widać, że twórca włożył w swoje dzieło dużo pracy i czasu. A jednak z jakiegoś powodu, którego nigdy nie poznam, pozostawił je, by tutaj się rozpadło." Tu mógłby do tych wersów przygrywać jakiś islandzki zespół, np. Sigur Ros.

Czasem myślę o potrzebie zapisywania tego, co nas spotyka. Wiersz o upadku drzewa - "w gałęziach wciąż świergocze ptactwo" zapewne wynika z takiej sytuacji. Tak jak skojarzenie gitary zawieszonej na ścianie z wypchanym zwierzęciem, które nigdy nie pobiegnie przez las. Jak zobaczenie dedykacji na bardzo starej książce, z datą sprzed swojego urodzenia: "Jeszcze nie istnieje mój świat. Nic nie zależy ode mnie. Moje serce bije w pustce."

Czy to nie jest niesamowite? Mistyka wywoływania zdjęć: "Szczeliny w drzwiach zapchane szmatami.", "Nasze palce dotykają się, kiedy przekładamy kliszę z aparatu fotograficznego do koreksu. Taka radość, jakby udało nam się niemożliwe." Albo mistyka starych kadrów: "Kochałem ją. Teraz jest dla mnie nikim."; "Patrzę na ścianę. Czekam kiedy do mnie przemówi."

Rozbawił mnie wiersz o serialach SF, wzruszył - wiersz o liście miłosnym, gdzie słowa porównuje się do widoku na morze lub ze szczytu góry. 

W wierszu "Świat równoległy" autor opisuje złomiarzy, bezdomnego, wariata, ludzi z rudym psem, którzy nagle się zatrzymują - przygląda się dziwnościom. A następny wiersz jest o młodości, z której została "barwa głosu, wyraz twarzy i długi pisk hamującego pociągu." Plus taki szczegół "mieliśmy długie włosy, rzemyki na nadgarstkach i szyi oraz wielkie, ciężkie plecaki. Ziemia należała do nas."
 






środa, 17 sierpnia 2022

Nas nie obchodzą odważniki, które nosisz w słowach

 Łukasz Barys "Kości, które nosisz w kieszeni", Cyranka, Warszawa 2021.




Łukasz wydał swego czasu książkę poetycką "Wysokie słońce" w SPPO w Łodzi/Domu Literatury czyli jak to mówi się popularnie "U Gawina", jest pabianiczaninem, skromnym - jak mówi o sobie - nieśmiałym młodym człowiekiem (rocznik 1997). Niespodziewanie (obstawiano zdaje się Uzdańskiego) zdobył Paszport Polityki za swą debiutancką powieść. Absolutnie zasłużenie. Książka jest fantastyczna!
Barys jej bohaterką uczynił Ulę, mieszkającą w biednej rodzinie w Pabianicach, odtrąconej przez rówieśników. Poznajemy okrutny świat z jakim musi się mierzyć: opieka nad chorą na raka babcią, widok zmieniających się "kochasiów" mamy, opieka nad siostrą. Ileż to razy o takich ludziach słyszeliśmy: "patologia". Nie mamy dla nich zrozumienia. Łukasz przedstawił ten świat z poetyckim sznytem. Zanurzył go w groteskę (w ten sposób stał się atrakcyjny dla czytelnika), niemniej po uśmiechu zostaje gorzki posmak i poczucie podłości świata.

Motyw kościany rozpoczyna książkę, a potem przewija się w niej. Główna bohaterka znajduje na podwórku kości. "Zaczęłam po prostu płakać, tak po prostu i nie mogłam tego powstrzymać. Po prostu płakałam, a leżące w pobliżu kości cichutko wibrowały." Metafora marnej egzystencji, dla której świat nie ma litości. 


Język Barysa bywa wulgarnie dosadny (w tej dosadności przypomina prozę Masłowskiej, skojarzył mi się też z książką "Toksymia" Małgorzaty Rejmer), dlatego odradzam lekturę młodemu czytelnikowi, ale w wypisanych tu fragmentach łatwo dostrzec rękę mistrza, świadomego wagi słowa.

Ula nie ma ojca. Babcia podsuwa jej "dżdżownicę wiadomości" o nim: "Tata wasz zmienił się w ptaka i odleciał, po prostu zniknął w niebie, hopsasa." Traktowaliśmy te wszystkie opowieści bardzo poważnie. Po niebie szukaliśmy odpowiedniego ptaka, wypartego z naszej pamięci uchodźcę przestworzy, który krąży nad domem i skrzeczy, ilekroć do mamy przychodzi kolejny napalony kochanek. I chociaż czasami zdawało mi się, że widzę na niebie tatę, że to on błąka się po nieboskłonie i zaraz do mnie zleci - to nigdy do tego nie doszło."

Życie, w którym "Dni ciągnęły się, nudne i rozlazłe, pełne żalu, że nie są pełne." urozmaica nagle historia samobójstwa Fabiana, chłopca z bogatego domu (syna lekarza), który płynnie mówił po angielsku i hiszpańsku. "Potrafiłam się z nim utożsamić, choć z angielskiego i hiszpańskiego nic nie umiałam. Jak myślałam o przyszłości, to widziałam straszną ciemność. Potworne nic, zupełnie podobne do tego nic, które towarzyszyły mi teraz. Dlaczego on się zabił? Przecież mógł jechać na narty. Dlaczego się zabił, przecież mógł wybrać białe szaleństwo. Wiedziałam dobrze, że nigdy nie pojadę na narty. Zresztą nie kręciło mnie to za bardzo - zjechać po to, żeby wjechać ponownie. Zjechać - wjechać, zjechać - wjechać. Jaki to ma sens? I ten straszny tłum na stoku. Pewnie bym się w kogoś wpierdoliła i musiała płacić odszkodowanie. Nie miałam na to kości (...)."

Tak, tu autor przesuwa dźwignię groteski na full. Otóż nasza bohaterka zakochuje się w zmarłym. Jego ojciec - lekarz, jak mówi Wacia - koleżanka babci: "Taki mądry, a rozeznawał się w "Barwach szczęścia!"" Zatem Ula wycina jego zdjęcie z pabianickiej gazetki i wkleja go w zeszyt do religii. "Śmierć, w która ubrał się Baranowski Fabian, rozpaliła mnie od środka, kazała mi płakać i marzyć, tęsknić i śnić o śniegu, łabędziach i marmurze."
W rozpaczy szukając jego domu, łażąc po ulicy Tuwima czekając na jakieś objawienie, zdaje się bredzić w malignie: "Co tu robię? Kradnę, szwendam się, nie kradnę, może sprzedaję? (...) Bo dla mnie to takie ferie, prawie szusowanie po stoku, oglądanie bogactwa z bliska nie zdarza mi się za często. Głównie siedzę w domu  i się smucę, patrzę przez okno i czekam na księżyc, któremu na imię Lukoil.", co brzmi jak wyrzut w stronę nas wszystkich, których nie dotyka nigdy empatia.

"Bałam się, ale to wszystko było takie ciężkie - ta śmierć, która musiałam odnieść do siebie i do siebie do domu i do siebie do zeszytu, te domy, te biedne, ale bogate dzieci, ci troskliwi, kochający rodzice, te wille (...) chciałam umrzeć dla Fabiana, utonąć, spodziewałem się, że tak będzie dobrze - bo przecież wiedziałam, że ocieplenie i w ogóle, lód się załamie i cześć, z pewnością wpadnę w ciemności. // Jednak się nie załamał. I nosił mnie, taką całkowicie załamaną, (...)".

W jej życiu ważne okazuje się wizytowanie cmentarza, fantasmagorie związane z pabianickimi fabrykantami z cmentarnych portretów, z Marianną Kindler (1920-1935)...

Pabianice są tłem dla tej historii, ale może to też cichy bohater tej powieści. Ma swoje mroczne (chore) legendy, chorą fizjonomię (niczym plugawy pysk księżniczki Fabianki), chory świat pełny mroku i potworności. "Centrum miało kupę na każdym kroku, kocie łby, rozgrzany do czerwoności asfalt i obrzydliwy odór dochodzący ze wszystkich podwórek bez kanalizacji, ale za to ze śmierdzącymi kałużami w okolicach trzepaków, na których wisiały podobne do nas biedne dzieci."

W tym bieda-świecie, w którym trzeba bać się o los ciuchów z lumpeksu zostawionych na plaży, pojawiają się widma zmarłych. Kiedy ich poszukuje, daremnie prosi o pomoc świat przyrody: "Gdy ptak albo mrówka oddawały się epifanii z powodu obcowania ze śmiercią za życia, wrzeszczałam, by wskazały mi babcię, prababcię, bo muszę je odprowadzić na cmentarz, zwrócić przyrodzie równowagę. Jednak te zielone skurwysyny tak mi szczebiotały: "Dziwko Hadesu, nas nie obchodzą odważniki, które nosisz w słowach".


Miłość do matki, której życie to jakieś pasmo przegrywu jest osobliwie trudna. Gdy matka pyta: "Naprawdę tak wam źle z Tomkiem, Witoldem, Stasiem?" (...) Ja po prostu kocham Bartka, Maćka, Ryśka. Rozumiesz to?", parskamy śmiechem, ale jest to przecież smutne. Obserwacja kochanków mamy, kolejnych mężczyzn, ich szorstkich podbródków, wywołuje u Uli tylko obrzydzenie. Jeden z nich - Pawełek - namiastka ojca, jego awatar, fan obstawiania meczów i starych filmów, otrzymuje zresztą pogardę i od matki, gdy wraca wyczerpany z pracy usłyszy: "Roślina! Roślina! - śmiała się, kiedy stękał przy wchodzeniu na górę. "Chrabąszcz, chrabąszcz" - rechotała, bo nie mógł wstać z łóżka."

Dosadnie wybrzmiewają tu zdania o profilu humanistycznym w liceum ("rozszerzenie dla debili"), o tym, że "Cmentarze to kina dla biedaków (...) Spacerowanie po cmentarzu musiało nam wystarczyć za historię, literaturę, biologię i języki obce.

Jest tu historia o Teresce (bohaterce głośnego filmu "Cześć, Tereska"), historia kontuzji matki ("Mama wiedziała, że złamana noga to nie powód, by rzucić wszystko i sobie leżeć (...)". Zastanawiając się nad depilacją, Ula usłyszy, że "tylko kurwy golą nogi". 

Fajnie wiedzieć, jak przystają do jej problemów szkolne lektury: "Wszystkie książki mi się tak samo podobały - wsuwałam po kolei każdą, jaka akurat się nawinęła. Gdy w domu zrobiło się głośno, szłam na łąki za domem, kładłam się na trawie i czytałam Kamienie na szaniec, aż sama stawałam się szańcem - zdobytą przez mrówki redutką.", albo jak śmiesznie brzmią symptomy zbliżającej się światowej apokalipsy w ustach kogoś z biednej rodziny (jakby były czymś śmiesznie nieistotnym, wobec trwania w apokalipsie po pachy).

W tej historii trudno wyobrazić sobie happy end, jest natomiast jakaś kakofonia, swąd i piętno. Jej lektura otwiera oczy, dołuje i wywołuje katharsis, zachwyca tym cmentarnym turpizmem, przenika do szpiku kości. 

Opis tego, co lepi z plasteliny Sonia - młodsza siostra - to poezja najwyższej próby! Niczym jakiś demiurg tworzyła "(...) kotogołębia, psowęża albo dżdżownicoorzełka. (...) a gdy brakowało plasteliny, brała w palce któreś ze swoich dziwacznych zwierząt i miażdżyła je, zmieniając we fluorescencyjny walec. (...) Lepiła zwierzęta, walcowała zwierzęta." Ha!, czuję, że Barys napisze jeszcze niejedno! Czuję w kościach.

piątek, 12 sierpnia 2022

Już idę w śmiertelne popioły

 POLSKIE ZNAKI "Rzeczy ostatnie", ADULT CONTEMPORARY, AGORA S.A. 2022.



Pomysł, by z żałobnych pieśni śpiewanych nad trumną zmarłych, zrobić nowocześnie zaaranżowane songi, był ryzykowny. Czy media zechcą go zauważyć? Czy ludzie tego potrzebują?

W dzisiejszych czasach mam wrażenie, wszystko, co odnosi się do chrześcijaństwa, w agresywnych mediach może doczekać się tylko wyśmiania i pogardy. A i ludzie bezrefleksyjnie wtórują tubom, które coraz głośniej atakują duchowość, ba! jakąkolwiek refleksję. Ma być wulgarnie, głośno, prowokacyjnie. 
Religijność oznacza wszak dla nich rezygnację ze swobody i luzu, oznacza poświęcenie. Dziś na okładki i piedestały wystawia się osoby, które szydzą z Boga, rodziny. Sacrum przydaje im się jako wycieraczka do butów, a wszystko to w imię nowoczesności i rozwoju.

Tymczasem trzech jegomościów: Radek Łukasiewicz - z zespołu Pustki (ostatnio w projekcie z Biszem - Bisz i Radex), Jarek Ważny i Janusz Zdunek z Kultu, zaryzykowali i zmierzyli się z tym tematem.
Te religijne pieśni pełne są dziękczynienia Bogu, opisują ludzką słabość. Bóg jest ojcem, mędrcem i wszystko, co się dzieje jest przemyślane i sensowne. Trzeszczą podłogi górskich kapliczek, otwiera się nowa perspektywa życia wiecznego.

Gdy przedwczoraj koło mojego domu przechodziła warszawska pielgrzymka niepełnosprawnych na Jasną Górę, gdy widziałem uśmiechy pielgrzymów na wózkach, przyjmowałem ich pozdrowienia, grały we mnie wszystkie te nuty uwielbienia. 

Ceremoniał opłakiwania zmarłego jest sposobem na pogodzenie się z dramatem śmierci. Śpiew pozwala zmierzyć się z tajemnicą, przyjąć cios bez utraty wiary w sens życia.

Los chciał, by w czasie nagrywania zmarły dwie osoby, które brały istotny udział jej w tworzeniu: Bart Sosnowski - młody (38 lat) muzyk, obdarzony niezwykłym głosem, "polski Waits" (posłuchajcie piosenki "Pył", posłuchajcie "Run On") i Mark Lanegan (57 lat) - mroczny bard z Seattle, wokalista na płytach Mad Season, lider zespołu Screaming Trees, autor wielu świetnych płyt solowych, którymi zachwycałem się i tu na blogu.

No dobrze, dobrze... I jak ta płyta? Zacznę od piosenki "Żegnam cię mój świecie wesoły" w wykonaniu Michała Szpaka. Nie, nie odmawiałem mu nigdy talentu, ale jego image, zwyczajnie mnie zniesmaczał (np. wykonanie "Nie pytaj o Polskę" w jakimś dziwnym woalu). Tymczasem to, co tu zrobił, jest doskonałe. Pod każdym względem, bez jednej fałszywej nuty. Ten utwór jest majstersztykiem!   Muzycznie - klimat robi i sekcja dęta i różne ciekawe przeszkadzajki. Drżący, śpiewny głos Michała Szpaka - genialnie z nimi współgra. "Drabinkowy" tekst, w którym słyszymy dwanaście razy formułę pożegnania. Pożegnania - świata, dzieci, przyjaciół, królów, sług, pokoi, strojów, przyrody, planet, zabaw i zwyczajnej codzienności. Pieśń wywołuje ciarki: te wszystkie "już idę w śmiertelne popioły, / rwie się życia przędza", "idę w śmierci ślady, bez waszej porady" czy "już czas mej żałobie, dał gabinet w grobie", "robak kołdrą (się) stanie". Przez swą monotonność, powtarzalność drąży w nas totalne katharsis. Może być, że inaczej spojrzymy na świat, inaczej popatrzymy na starszych ludzi, no i swój los. Może pogrzebiemy jakąś swoją nędzę. Ja tam się spłakałem do cna.

Mocny jest teledysk do tej pieśni: ze śmiertelnymi plamami na twarzach, z nagą śmiercią-kusicielką. Dawno nie widziałem czegoś takiego!

Utwór w wykonaniu Marka Lanegana (jedyny z angielskim tekstem) "Oh Angel" (inspirowany pieśnią tradycyjną, w tłumaczeniu Oli Bilińskiej i Radka Łukasiewicza) jest wybitny. Czułe błaganie anioła o wsparcie i obawa przed ogniem czyśćcowym, wyśpiewane są tym jedynym głosem mistrza.

W ogóle, to od początku. Najpierw jest instrumentalny trupi mazurek, trochę ludowy, trochę taki waitsowski. Plus piękny odgłos trąby. 

Potem pieśń "O jak fałszywe wszystko", która brzmi - z pozoru - jak zwyczajna piosenka. Czystym głosem, charakternym. "Bóg to wszystko tak zrządził, mądrze rozporządził". Nagle, w trzeciej zwrotce orientujemy się, że śpiewa... zmarła. "Żegnam cię mój małżonku przejęty żałobą, już z boskiego rozkazu rozłączam się z tobą". 

"Cokolwiek w świecie" zaczyna się (prawie, bo jakaś maleńka grzechotka grzechocze) a capella, wszak głos Barta wystarcza, by robiło się wow. Stopniowo pojawiają się instrumenty, w tym żałobnym łkaniu o marności. Przez użycie archaizmów ("ich sława przykład dawa") kojarzy mi to się od razu z płytą "Uwagi Józefa Baki" Trupiej Czaszki, do słów księdza Baki, zakonnika żyjącego w XVIII wieku, który pisał brutalnie o śmierci: "Nic po stroju, człek wór gnoju"...

Zaskoczeniem jest "Przyjdzie panie zaginąć" - ze świetnym(!) głosem Sanah. Piękne jest to głuche pianinko na początku, klaski w środku i sposób śpiewania trochę w stylu Kapeli ze Wsi Warszawa. Bardzo udany utwór, pięknie płynący!

"Jest drabina do nieba" śpiewa Małgorzata Sobczyk - zupełnie inny to song, taki żwawy, mocarny. Przy okazji: kto nie zna płyt Jak Wolność to Wolność albo płyty Los Trabantos, niech nadrobi! Podobają mi się nieoczywiste dźwięki w tle.

"Niech monarchowie" ze specyficznym wokalem Vito Bambino, przypomina piosenkę zespołu Pustki. Są tu odgłosy burzy, piski na pile. Kawał songu!

"Już idę do grobu" - spokojne jak tafla wody na jeziorze, melorecytuje Radek Łukasiewicz. A kończy płytę "Anielski orszak" - kojący głos Matyldy Damięckiej - śmierć nie jest tu, niczym strasznym, a spotkaniem z Bogiem. Jest jeszcze przekonująca wizyjna instrumentalna coda, przejmujące zakończenie, jak spotkanie z wiecznością.

Wziąłem tę płytę w ciemno, nic nie oczekiwałem. Dostałem coś, co mrozi krew w żyłach, co jest czyste piękne i wyjątkowe, 10/10! 

czwartek, 11 sierpnia 2022

Trzymamy się za ręce

 TOMASZ BUDZYŃSKI "Pod wulkanem", METAL MIND PRODUCTIONS, 2022.



Gdy przedobrzę z przeglądaniem Internetu, szczególnie jakichś migających obrazków, które przewija się kciukiem, obcowanie z muzyką Budzyńskiego odczuwam jak strumień czystej wody. Ten kontrast instagramowych póz, z pięknem muzyki jest jak otrzeźwienie.

Możliwe, że jest to subiektywne. Gadam tak, bo z poezją Budzyńskiego jestem zaprzyjaźniony od dawna (potrafię np. doskonale sobie przypomnieć pierwszy odsłuch "Ducha" - zgniot czadową muzyką dwudziestoparolatka, albo gdy przy dźwiękach Armii na Juwenaliach na Lumumbowie poznałem się z moim przyjacielem, albo gdy na jakiejś eksperymentalnej sztuce teatralnej popłynęła nieziemska muzyka i było to "Triodante"...). Szczególnie lubię nie tylko kultowe płyty Armii, ale i solową "Lunę" i "Taniec szkieletów". Możliwe więc, że jakoś inaczej - nadwrażliwie, ją odbieram. Zobaczcie, więc sami, oceńcie.

To poetycka, spokojna - wyczuwam tu inspirację Dead Can Dance, wyciszona muzyka, świetnie się sprawdzająca na wieczór. Ma jakąś dostojność, urodę mędrca. Wciśnijmy play.

"Bezsenność". Możliwe, że to utwór z tych chwil, gdy nie może przyjść sen, a mózg przetwarza, to, co się zdarzyło. "Moje piękno" i "Moje dobro" - to z pewnością z poematu Arthura Rimbaud (znam tę frazę z płyty "Męskie Granie 2014", gdzie brzmiało to dziwnie intrygująco). Przyznam się, że nie potrafię się w tym poemacie odnaleźć, jednakowoż w piosence Budzyńskiego, czuję się jak w domu. Prośba "Otwórz mi, moja siostro..., Otwórz mi duszo ma... Otwórz mi moje serce..." - wyraża pragnienie silniejszej odpowiedzi Bogu/światu. Nawet gdy pojawia się świadomość, że jest piękno, dobro, to nie umie się/nie chce się, na to wezwanie skutecznie odpowiedzieć. Na koniec utworu jest jeszcze pieśń w wymyślonym języku.

Aha: dlaczego Budzy śpiewa "ę" na końcu słów "Potrafię" zamiast "Potrafie", albo "Cię" zamiast "cie" - nie wiem. Brzmi to teatralnie jakoś. 

W "Komecie Nr 8" zachwycają dźwięki waltorni. Dla mnie, dla wszystkich fanów płyt "Legenda" czy "Triodante" to dźwięki mistyczne - rosną katedry! A głos Tomasza brzmi jak dzwon! Dzwon, który wzywa: "Idź, już idź, nie zwlekaj, nie zwlekaj"... Konstatuję, że autor sięga na całej płycie po autocytaty - np. biblijne "Noc się posunęła, a przybliżył się dzień" autor wykorzystał na płycie "Duch". Czuję jakby autor spoglądał na swoją twórczość, jakby głaskał swoje dziecko/dzieło po czuprynie.

Świetnie - mocno, zaczyna się "Pieśń wieczorna"... "Cichy zmierzch" jest tu metaforą uspokojenia, wyciszenia, ufania Bogu. Frazy "Płynę już, już płynę..." - to wyznanie człowieka pogodzonego z przemijaniem i śmiercią, szczęśliwego. 



Chyba najpiękniejszy utwór to "Czy mnie słyszysz" - brzmiący jak wyjątkowa modlitwa, z kilkanaście razy (dokładnie 16 - policzyłem) powtarzanym motywem, który potem za 17 razem się wspaniale rozwija. To jak brzmi, jak łka - wspaniały saksofon Mateusza Pospieszalskiego, nie da się opisać, trzeba posłuchać. To tylko westchnienie do Boga i obawa, że nic nie znaczę, a poetyckie i muzyczne arcydzieło.

"Dziwniejszy niż ty" - podobnie. Z jakąś aurą tajemniczości, wieloznaczności: "Jak drzewo co lśni, jak język we krwi, tak zimny, tak gorący...", o potrzebie przyglądania się światu, dostrzeżenia tego, co czasem nam umyka przesłaniane. Dziwny, znaczy piękny. Dziwność świata to jego niepojętość.

"Pusty przedział" - z tkliwością wspominający tatuaż z uśmiechniętych buziek narysowany mu mazakiem przez córkę ("Wzdłuż przedramienia humory dziewczyn"), z jakąś pewnością siebie, mówiący o pokonaniu niebezpieczeństw ("zdmuchnięte precz stare wulkany") i z pięknym melodyjnym refrenem. Tekst z olśnienia obserwacjami - gdy krajobraz nakłada się na nasze odbicie w szybie jadącego pociągu. "Topoli szum, Cyganów król", poezja!



"W dalekim zakątku lata" - piosenka o szczęściu, w bajkowym - może tolkienowskim - klimacie.
To śpiewne, czystym głosem czynione - nawoływanie: "To ja! To Ty! To ja i Ty" i oddanie: "Cały jestem Twój", "W oddalającym szkle / trzymamy się za ręce" - jest tak wielką pieśnią pochwalną, że czuję, że można, tym dobrem nawracać nieczułych, leczyć odrętwiałych.

"Max Koniec Polski" to utwór dedykowany zmarłemu niedawno Robertowi Brylewskiemu, dawnemu muzykowi Armii, pełen wspomnień (Max Koniec Polski - to pseudonim artysty, a dziwne futerko pandy, to ponoć największe pragnienie artysty, by mieć je na głowie gotowe do głaskania) i wizyjnych obrazów i z modlitwą za niego.

Płytę wieńczą: "Spokojne oko" - trochę zagadkowe - o przeświadczeniu, że wszystko się dobrze kończy, "Pod wulkanem" - o przemijaniu ("Teraz mogę się poddać, rozwiewa mnie wiatr") i o chęci przezwyciężenia słabości oraz "Rozmowa dusz" z tajemniczym szeptem "Szach-mat!".

Powstał wspaniały album, którego się nie spodziewałem (szczególnie po niezrozumiałych dla mnie płytach "Toń" i "Rimbaud" z Jacaszkiem i Trzaską, i eksperymentalnych "Osobliwościach")! Dodajmy, że jego współtwórcą jest syn - Stanisław, a grafikę płyty stworzyła córka - Nina. 

W czasach pandemicznych z braku możliwości koncertowania, Tomasz Budzyński wrzucał na YouTube akustyczne wykonania swoich przebojów pod hasłem "Koncert domowy". Oprócz piosenki zawsze była też opowieść o starych dobrych czasach i zawsze było "Dzień dobry". To "Dzień dobry" przeniknęło do piosenki - zwykłe słowo powitania, życzliwość, dobro, od którego warto zawsze zacząć.



Inne moje recenzje płyt Tomasza Budzyńskiego:


środa, 10 sierpnia 2022

Parę spraw domknąć

 JAROSŁAW DUDYCZ "CZARNA SKRZYNKA", CONVIVO, Warszawa 2020.


Czasem myślę, że poezja zastygła w jakiś śmiesznych koturnowych pozach. Z jednej strony poeta zaangażowany angażuje się, aż po egzaltację, z drugiej poeta awangardowy (awan)gardzi odbiorcą. I nagle - zonk! - trafiam na poezję Jarosława Dudycza. "I to jest nowa strategia syntezy. I to jest nowa koncepcja sztuki!" Przekąs, surreal - mistrzostwo.

W pierwszym utworze "Przyjdzie" na patetyczne pytanie umierającego "Co zamierzasz?", podmiot liryczny odpowiada: "Niczego nie zamierzam, pożegnam cię / tylko. // Potem będę czekał, aż to przyjdzie po mnie. // A przyjdzie. // Zapowiedziało się właśnie."  Odpowiada z życiem i bez trwogi, jakby znad smartfonu.

W tytułowym - genialnym! - wierszu o śmierci psiego pupila wchodzimy na wysokie rejestry (użycie przestawnego szyku, górnolotnych metafor). Z wersu na wers coraz wyższe: "serce to instrument na miarę kosmosu, / z taką mocą brzmienia, a pierś to jest czarna / skrzynka, w której go zamknięto." Zgryw to czy nie-zgryw? I dalej, aż po wzrusz: "Ale zerkałem na ciebie, gdy odchodziłeś. / Na twoje legowisko patrzyłem. Na ten / twój kocyk niebieski w chmurki i ulubiony / gryzak. I na piłeczkę, na której zaschła ślina." I kolejne słowa - jak stąpanie po linie zawieszonej nad przepaścią. A we mnie łka gitara z piosenki "Machine of Loving" Iggy Popa. "I jeszcze to poczucie wstydu, że dawno temu, / gdy się tu zjawiłeś, na imię ci dałem Ogryzek. (...) Na twoim solidnym nagrobku, który ci wystawię w ogrodzie, nazwę cię, / Aleksandrem, Emanuelem, Jerzym i Edwardem / i wieniec złożę tak potężny jak pierścienie / Saturna podglądane ukradkiem przez sondę Cassini."

Dudycz raz uderza w żart, raz gra na takiej strunie, że płaczę jak małe bobo, bo Dudycz "umie w poezję". Taką bez świeczników na stole podczas wieczorów autorskich, taką, która łapie cię za nos, gdy sprawdzałeś czy się nie pobrudziłeś koszuli! No, tak jakoś to widzę. W taką poezję, która posługuje się  żartem, nonsensem i absurdem. Jak Kobranocka, która kocha jak Irlandię, jak koszulka z napisem "Rzucam wszystko i jadę w Bieszczady"...

Dowcipną nutę wtrąca w bombastyczny temat - marynarski komplecik dziecka ląduje obok wycia okrętowej syreny czajnika; sznureczek z kokardką obok dumnych wojowników i generałów. Zostawia  nas to w konfuzji. I ta konfuzja jest fajna. Zjeżdżamy po "zbawiennej poręczy" (tej z wiersza "Nie wiem" Szymborskiej) jak dzieci.

Przekonałem się do tych wierszy na 100%. Wyłapuję frazki, np.: "Poznałem cię od razu po tym smutku, / bo tylko ty masz taki smutek, / który z nocy przychodzi i z nocy korzysta.", które proszą się, by je cytować w rozmowach.

Ciężko nie zachwycić się wierszem "Jawnie" - "ja nie mam taktyki, ja jestem odkryty. // Jak małe dziecko, które letnią nocą / zrzuca z siebie kołdrę z powodu gorąca." albo wierszem "Złoto", gdzie autor z toposu o Midasie układa taki koncept: "chociaż mnie wiele razy dotykałaś (...) jestem ze śniegu, / z piasku, z tej trawy, / która wyrasta między / płytami tarasu, // z tej brzydkiej, / skrytej w kurtce / białej watoliny, // którą czasami / widać przez małe / rozdarcie."

Są tu przegięcia - łapałem się za głowę, myśląc, że to już za daleko (wiersz "Sprawy polityczne" ma zaskakującą erotyczną puentę), że to za blisko żartu, dowcipu czy memu (np. wiersze "Ryby", "Dzień"). Ale po iluś tam lekturach, zacząłem akceptować te szarże i twierdzę, że są OK.

Pewnie dlatego, że są tu takie błyski jak np. "Zwycięstwo", które w czasie wojny w Ukrainie, wizualizują mi się po dreszcz. Albo "Łazienka" z szaloną frazą "Defekuję u ciebie". I czytam go na głos znajomym, bo operuje absurdem, groteską jakąś cudną! "Ale tylko o tobie / mogę powiedzieć, / że masz kapitalną łazienkę."

Wiersz "Bóg", gdzie za jałmużnę na Dworcu Głównym we Wrocławiu, autor dostaje obietnicę modlitwy o zdrowie i łaski, objawia nam niezłą fantasmagorię - "zmienia się scenografia, wynoszą pociągi, zabierają dworzec, nie ma szyn i podkładów, trakcja nie ciągnie za zakręt, w nieskończoność, nie ma drutów, przewodów, starych fundamentów rdzawych śrub i nakrętek (...) jest Bóg, wielki byt, wszechświatowy kustosz (...)" Gęstwa myśli o Bogu jak trzcinowisko, w którym są gniazda na bank!

Brutalny wiersz "Córka" zastawia nas we wrażeniu, że źli są wszyscy, cały świat, a najbardziej podmiot liryczny. "Rozwód" zaś kończy się kpiną z systemu prawniczego: "Zwłaszcza córkę mi chciałaś / odebrać takim adwokatem, / tę córkę której nie mieliśmy. // Nie mieliśmy tej córki, / ale przecież po to wynajęłaś ; adwokata nad adwokatami, / żeby się od takich detali / nie posypał proces."

Piękna jest fraza: "Zrobiło się szaro, zimno i stanęła kolej", urocza!

Są tu wiersze, przy których uśmiecham się, przewijam je sobie jak slajdy, jak posty na Fejsie. Śmieję się z "dziewczyny, która mi niosła obrazy dawnego uczucia, / szła ku mnie przez ulicę pewnie i zawadiacko, / tak jak Weronika przyjść już nie umiała." 

Są wiersze, które zadziwiają ujęciem świata przez słowa: "Czegoś innego się chciało. // Rowerów czy łąki.", które drwią z nas, tak jak "Rekonstrukcja" - "(twarda, gorzka czekolada / podczas wyprawy do Japonii, / w Hiroszimie, w samym / sercu miasta)."

Dudycz choćby sięgał po "niemożliwe" tematy dla poezji - np. piłkę nożną - gdy pisze o grze FIFA "na skrzydłach Sane i Jesus, / ich lubię najbardziej, obaj szybcy", o zgubionej kulce od piłkarzyków, o osiedlowym Stoiczkowie, "robi Wiersz".

Jego książka wydana w Wydawnictwie Anny Matysiak Convivo daje dużo czytelniczej satysfakcji, inspiruje, daje kopa - już nie raz mi się zdarzyło, że porzuciłem nagle lekturę, by chwycić długopis, klawiaturę, mikrofon, by skutecznie "parę spraw domknąć". 

piątek, 15 lipca 2022

Nakarmić psy, opowiedzieć psom sen, wyprowadzić psy

 Małgorzata Lebda „Mer de Glace”, Warstwy, Wrocław 2021.




 

Podziw - takie mam pierwsze skojarzenie. Małgorzata we wrześniu 2021 roku w ramach realizacji swojego projektu "Czytanie wody", przebiegła wzdłuż Wisły - od Baraniej Góry do jej ujścia. Mówiłem o tym uczniom przy okazji lekcji o rzekach Polski. To niezwykłe, chcieć tak poczuć rzekę, w mięśniach, w tkankach. Zmęczyć się, zjednoczyć z przyrodą. Jako poeta-nauczyciel geografii napisałem kiedyś w wierszu: „czuję związek z każdą kropką, niebieską wstążką”. By poczuć taki związek, Lebda poszła dużo dalej ode mnie.

Ja tylko wpatruję się w mapę, myślę o Polsce, ludziach, przyrodzie, mówię o niej. Gdy czasem pobiegnę parę kilometrów, to znam ścianę, która pojawia się, gdy mięśnie zmusza się do podjęcia dużego wysiłku. Dlatego podziw - 28 dni i ponad tysiąc kilometrów biegu!

Poetka wskazuje swoje motywacje: zwrócenie uwagi na to, co robimy przyrodzie, jak ją traktujemy, jaki gwałt zadamy rzece, dążąc do realizacji budowy drogi wodnej E-40 (miałaby łączyć Bałtyk i Morze Czarne), gdy będzie ją trzeba uregulować. Mówi o obserwacjach relacji człowiek-rzeka. OK, ale ja cały czas myślę o fizyczności, bólu, o maratońskich dystansach i o tym, że w czasie tego biegu, pewnie w jej myślach tworzył się kolejny poemat. Może coś o sile, a może o bezsilności i zwątpieniu? Wzruszyłem się, gdy się dowiedziałem, że w czasie odpoczynku po biegu, motywacji dodawał „Alfabet” Christensen (w tłumaczeniu Sochańskiej), który uwielbiam, no i bardzo byłem ciekaw jej poezji w związku z deklaracją: „Chcę biec przy ciele rzeki, żeby doświadczyć jej obecności, mieć przy boku coś, co prowadzi, daje się odkrywać, co będę mogła zmienić w opowieść.”



Czy czytanie/pisanie ma coś wspólnego z nurtem rzeki? Szum, życie wokół rzeki – czy jest w tym coś co wpływa na wiersz?

Książka „Mer de Glace” ukazała się wiosną 2021, a więc przed biegowym projektem, ale zapewne w trakcie przygotowań do niego. Sprawia wrażenie dostojnej medytacji. Może to przez niezwykłość edytorską tomu? Tłoczenia na okładce przypominają jakieś rysy lodowca, w środku jest też dostojny perlisty papier.

 

9 lipca 2022 roku za "Mer de Glace" Małgorzata Lebda otrzymała Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej. 

Ranki tu są dobre, spokojne, ciągną się do samej nocy” - ten wers brzmi jak zaklęcie, mantra. Jak pragnienie, by nic się nie kończyło, trwało w swym pięknie. Autorka zaczyna tom wspominając o końcu świata, który trwa. To widmo katastrofy, o którym mówiła też na spotkaniach autorskich i brak nadziei na jej oddalenie, trochę mnie przeraża, a nawet odpycha. Ale nie wiersze! Bo tu jest, o tym, by zanadto nie rozmyślać o końcu. Trzeba robić, to co należy. Dbać o siebie, o zwierzęta, żyć spokojnie. „Zawsze się radujcie” i „Ducha nie gaście” - mówi Ewangelia. Dlatego stop - żadnego „Nie mam już nadziei”. Nie wolno nam wpadać w beznadzieję wobec świata: „Jedno wiem – żreć dać muszę kotu” - śpiewał przepracowując przemijanie Spięty w „Wanted” na płycie "Black Mental", no i Lebda podobnie: „nakarmić psy, opowiedzieć psom sen, wyprowadzić psy.” Szacunek - żadnych dołów, melancholii!

W cyklu wierszy „Z ciała” jest o posłuszeństwie mięśni, o tym, że ciało bywa wdzięczne, a „praca mięśni przypomina dobry wiersz.” albo o tym, żeby rozumieć bunt ciała, i wreszcie: że „słowa (…) robią nam w środku radykalne rzeczy.

Wiersze na początku książki przynoszą obrazy domu. Domu, który emituje jasne światło, domu, w którym ktoś przenosi światło wyżej, w którym ktoś wybiera dla fuksji wschodnie stanowisko, najlepsze wobec światła. Domu, w którym rozgrywa się codzienność, odprawia się proste życie, gdzie uspokajają się zwierzęta.

W tomie rozsiane są specyficzne w swej formie utwory zatytułowane „Pory miejsc”. Rwane frazy porozdzielane średnikami szukają znaczeń pomiędzy sobą. Ma to – jak już pisałem – taki kontemplacyjny charakter: „zasypianie w środku dnia – jak dziecko, budzenie się jak dorosły;”

W wierszach zwraca uwagę czułość wobec świata, widzenie świata w sposób metafizyczny: świecimy nocy w podgardle, a sen jest szeroki, mulisty jak Jangcy. Wiersz zyskuje pysk i go otwiera, a „Noc przystawia – od zewnątrz – oko do okna domu, tego którego akurat próbujesz nazwać swoim, zawsze w tym miejscu, gdzie – od środka – przykładasz swoje.

Podoba mi się wiersz, w którym świadomość zaprzecza pierwszemu skojarzeniu – że to nie bez, kwitnie na śnieżnobiało w sierpniu, tylko „Sierpień otwiera kwiaty ketmii syryjskiej i kwiaty chińskiej herbaty.

W „Wilkowisku” daje się wyczytać współistnienie ze światem, czerpanie ze smaków, z chłodu i czułość wobec psiego przyjaciela. W innym wierszu podmiot liryczny zachwyca się tym, jak wypowiadając słowo pracuje język, jak dotyka podniebienia i wraca na miejsce.

Są błyski świadomości - przyglądanie się domowym roślinom, świadomość, że w lesie coś podjęło trop i biegnie. Jest zestawianie: dźwięku trzeszczącego orzecha włoskiego upuszczonego przez gawrona na ziemię, pracy wiecznej zmarzliny i trzasku w jamie stawowej lewego kolana. Jest próba odczytania ognia przez czułość jaka nas kiedykolwiek spotykała.

W wierszu „Geografia” pada nazwa lodowca alpejskiego, który dał tytuł książce. Lodowce jak wiadomo topnieją, skały ulegają erozji. Czytam o wielkim pragnieniu zatrzymania rozkładu świata, wielkim jak potrzeba dotyku i bliskości. Jest piękno świata, jego namacalność i piękno nazw własnych.

Czytanie wierszy, czytanie wierszy na głos” - jak wiara w zaklęcia albo jak dawanie słowa, przyrzeczenie.

Zostaną we mnie „jaskółki - nadawanie im co dzień nowych imion”, zostanie „odwracanie uwagi słońca – rzucanie mu na aport”, będę pewnie wracał do tych wierszy, by przypominać sobie o tym jak można oddawać się lekturze świata.

Dziś znany youtuber z kanału BezPlanu, zachwycał się polskim lasem po długim pobycie na Filipinach. Doceniał piękno, doceniał, że inaczej niż na dżunglę reaguje ciało – nie poci się. Nie zdziwiła mnie jego radość. Spacery po lesie - zawsze w zachwycie. Najlepiej w uważnym. 




niedziela, 19 czerwca 2022

Zbyt świeży, by gnić

 Lubomski - "Sęk You", Mystic, 2022












Lubomski? To taki wysoki facet, który wyśpiewał w 1989 roku, że "ma ręce w kieszeniach, a kieszenie jak ocean". Znam doskonale kasetę "Lubomski w Trójce", gdzie były m.in. covery Toma Waitsa (m.in. "Nie będzie mnie") i Talking Heads ("Psychobójca"). Noo to dobre było, ale było dość dawno i nagle - nowa nuta. I to jaka! Już po kilku dźwiękach mnie olśniło. 

"Za stary na metę, za młody na start..." - to po prostu genialny refren. Co tam... Toż to genialna pieśń! Słucham po raz setny i wciąż działa. Aranżacyjne smaczki, błyskotliwy tekst o kimś, kto mimo metrykalnego wieku (60 lat), czuje się młodo ("Zbyt czerstwy, by ładnieć, zbyt świeży, by gnić"). Cudna fraza "Dawno temu mój dziad / fryzjerowi się zwierzał, / mówiąc w lustro, gdy siadł: / Chciałbym średnio na jeża"!  Podobnie brzmiało w swych świetnych czasach Raz Dwa Trzy - błysk, power, radość z życia! Lubomski ma charakterystyczną barwę głosu, przekonująco cyzeluje tekst! No, chyba nie można go nie polubić!


Drugi wybitny kawałek to "Jednakowi". Klasycznie to brzmi, jakby noblistka Szymborska z papierosem marki Carmen sprzedawała nam swoje przemyślenia. Tymczasem to tekst Sławomira Wolskiego, któremu zazdroszczę pióra. Ach, to autor piosenek z pierwszej płyty Renaty Przemyk ("Babę zesłał Bóg" czy "Kochaj mnie jak wariat") i zespołu DAAB (np. "Przesłanie z daleka"). Lubomski świetnie interpretuje i jeszcze ogląda się go świetnie - żadnego chybionego gestu czy fałszu. To pieśń o naszej daremności w dążeniu do byciu wyjątkowym. Taka na wysokiej strunie, aż do wzruszenia.

"Szczękoszczęście coraz bliżej" to znów majstersztyk. Dyskretne pianino i dramatyczne, donośne frazy wokalisty. Tekst oparty na podobieństwie słów "życie" i "żucie" jest prześwietny, a emfaza Lubomskiego idealna!

"W tym sęk" - traktuje o reakcji na brutalne słowa "Panu, już dziękujemy". Delikatnie, na paluszkach, oswaja się tu swoje miejsce w świecie na pozycji outsidera. "Z ciebie choć prężysz mózg jak pierś / nic nie wyrośnie już sam wiesz / nikt tutaj nie chce cię, bądź zdrów / jesteś jak w drewnie sęk / Sęk You!".

"Feromony" płyną erotycznie jak pyłki dmuchawców nad łąką. Brzmią może nazbyt teatralnie, ale mają swój urok.

"Tylko księżyc" z fajnymi dźwiękami pianina, jakby przechadzał się po nich kot. Lubię w nim szczególnie zwrotkę "kwiatów naręcze chciałem ci dać / śmiałaś się wstrętnie"...

Piosenka o gryzących się psach, brzmiąca bluesowo, wprowadza pewną odmianę. Ciekawa jest puenta pieśni, której może nie zdradzę. 

Płytę zaczyna zwiewna "Popatrz, kochana", ale tę krótką płytę trzeba zapętlić. Zatem równie dobrze może być w środku albo na końcu naszej znajomości z panem Lubomskim. Koniecznie!

niedziela, 15 maja 2022

Nie pykły modlitwy

 Pablopavo & Ludziki - "Mozaika", Karrot Komando 2022




Po absolutnie świetnych  płytach: "Polor", "Ladinola", "Marginal", po obejrzanych dwóch koncertach, wziąłem "Mozaikę" w ciemno, będąc pewnym, że zapętlę. No i nie pomyliłem się, jedne numery częściej, drugie rzadziej, ale album robi "bum!".  


W oceanie blichtru, drętwej pozy i pop-papki artysta Pablopavo jest samotną wyspą - dla mnie prawdziwy i jedyny. Wcześniej tylko Art.Budyń - grał w jego lidze. Zdążyłem nawet o tym napisać piosenkę, ale wobec śmierci Jacka Szymkiewicza vel Budynia, nie umiem jeszcze zdecydować się na jej publikację. 
Które więc utwory grają pod czaszką?

Najczęściej - "Nie ma tematu" - Pablopavo tu próbuje czegoś w rodzaju rapu, na tle perkusji podaje swoje frazy jak zaklęcia. Gorzko od nieszczęść, słodko od przegryzania warg.
"Więcej tabletek niż dobrych dni / od startu do mety wpław przez czarne sny". Piosenka ze zmęczeń i upokorzeń z czasu zamknięcia covidowego, gdzie pomoc dostali, ci do dostali, a pozostali musieli sobie radzić. Turpiczny refren: "Nie ma tematu, nie ma dramatu, tu" - brzmi jakby opatrzność odmawiała swych względów. Można żuć smutek świetnej melodii i cedzić zwątpienie: "Bajki mówią się same / no bo do kogo masz krzyknąć przez noc/ Fajki i ptasie mleczko na zmianę / to co trzyma Słońce, to jest ktoś czy coś?".

Drugie miejsce - "Odtąd", które zaczyna się jakbym miał naście lat i słuchał "Kiss Me Kiss Me Kiss Me" The Curów. Tekst poety Marcina Sendeckiego - zmieszany z owym Kjurem - "robi robotę": "Odtąd dotąd jest życie na wskroś...", "Nuże, podajcie mi zbroję i usadźcie na burcie, / a najmłodsze niech policzy do trzech" brzmią jakby ktoś pilnie potrzebował ratunku, ewakuacji lub chociaż odpoczynku.


Wesoła pieśń "Pszczoły i wróble" o wiosennym odzyskiwaniu nadziei i pląsach wśród kwitnących krzewów. W lirycznym uniesieniu i wyznaniu miłości Pablopavo zbliża się do Kultowego "Do Ani". Piosenka ma swój urok i zagłusza tym urokiem wszystkie przekleństwa, zasypuje doły. "Ale nagle znowu jest maj, ale nagle słońce na twarz".

Cudne, singlowe "Prowadzimy czynności" brzmią jak zapewnianie siebie, że wszystko jeszcze jest w porządku, choć świat, który się znało się rozsypuje się i znika. Nazwy firm "Aldi Biedronka Żabka Carrefour Tesco Rossmann" brzmią jak imiona najeźdźców z kosmosu. I choć mają dobre intencje, tratują, to co było cenne. Ach, te imaginacje: "Czekam na tramwaj ten, żadna piętnaście",  "kanar ma czarny płaszcz jak Bem", i te zwątpienia "Dla nowych bohaterów tłem", "Jestem tak zwany człowiek zwykły / Już nawykły, że nie pykły modlitwy / Moje Litwy, ojczyzny moje, zabudował deweloper / Nic nie zostało, tyle co w głowie, / tyle moje, tyle mojego / Tam gdzie ognisko, dziś osiedle, nie dla każdego...".

"I tylko" choć jest pełne wyrzutów do świata i obserwacji nieuchronnego końca i dość brutalnych fraz: "poranki zagięte jak hak", "szybko za winklem zniknąć jak sen", jest pieśnią o wyparciu się beznadziei.

Chwacko brzmi pieśń "Liczone kroki", w której to do głosu dochodzi drugi wokalista Earl Jacob. Zapada w głowę wers "To jest o nas, no bo o kim" - wkłada do świadomości to, że my jesteśmy głównymi bohaterami swojego filmu.

"Chodźmy w noc" ma trochę smętny refren, ale najpierw jest lirycznie. Autor przedstawia się czule jako golem: "dranie jak ja, się rankiem rozwiewają".

"Jesień" w zwrotce to trochę taki strumień świadomości: od strachu o swoje zdrowie, przez opis swojej psyche - "nudzą mnie kliki" i wkurw na durnotę świata: "celebryty w tele / brzęczą jak ważki"...
W refrenie jest o porach roku, co przypomina świetny numer "o wyłażeniu na zielone" z płyty "Polor" - choć tym razem jest taka obserwacja: "jesień to pora roku przegranych / jesień jest nasza jest deszcz"... Numer zyskuje wybitny powab dzięki zaśpiewom Earla Jacoba.

"Obrączki" w swej opowieści o prawdziwym losie - są równie dobre jak "Wenecja" (znów wspominam "Polor" - widocznie to bardzo dobra płyta). Są tu wersy-sztosy: "patrzą na siebie przez sklep, jakby nie kręcił się tłum / ona na ekran co chwila patrzy / taka robota - ludzie jak szary szum" i powracający refren - "daj mi tę noc - śpiewa, ktoś z głośnika pod sufitem / potem reklama sera ze stockowym bitem"...

Przedostatnie jest "Widmo" - wizualizuję sobie w tej piosence Pablopavo jako Becka (tego geniusza od piosenki "Loser") w kowbojskim kapeluszu i teatralnych pozach.

"Daj mi jeden tu oddech" - niezła coda, coś o zrzucaniu masek antycovidowych, a w "O Panie!" tym razem słyszę Spiętego (*po namyśle - zapomniałem o Spiętym ogłaszając Pablopavo samotną wyspą). No i jest to modlitwa, która tym razem musi pyknąć!

Przeczytaj też moje recenzje wcześniejszych płyt Pablopavo: 

wtorek, 22 marca 2022

No bo mam dwie strony i tak potrafię.

 Kleszcz - "Nie ma płyta", Horrec, 2021.




Kleszcz wygooglał mi się jakiś czas temu, przypadkowo. To pseudonim Łukasza Stępnia - rapera z Tarnowskich Gór. I fajnie - pomyślałem.

Jego piosenka "Mówili mi" spodobała mi się od razu. Wyjątkowy teledysk z małym chłopcem "uczącym się życia" to idealna rzecz na pierwsze poznanie z artystą, którego nie tylko wyróżniał image - pomalowana twarz, ale przede wszystkim szybki świetny sposób rapowania.

Potem był teledysk "Czary mary" z dziewczyną straszoną przez dżentelmena w garniaku. Te ujęcia z prześladowcą kroczącym wśród paproci albo z dziewczyną, która jest pociągana za sznurki jak marionetka - uznałem za majstersztyk. A potem pojawiał się Kleszcz z koszmaru, gdzieś pod ziemią, w podświadomości.

I tak powoli, powolutku z ciekawostki: makijaż, szybka gadka, szaleństwo - stał się moim ulubionym wykonawcą. 
Gdzieś w sierpniu 2019 - zdaję się, zakupiłem "Czerń i biel" i okazało się, że są tam świetne teksty, genialne rymy. Że płynie to, szalone, a celne i świadome swojej mocy. 

Potem na płycie "Cyrk na Qłq (z 2017)" dostrzegłem wszechstronność rapera, otwarcie na różne style. Lubię tam refren jak Ars Poetica: "Tu za zakrętem - 4 ściany wyobraźni / Oczy zamykam i jestem / Tu, za zakrętem od szarej barwy świata / Obracam się na pięcie". 

Na płycie "Yram Yracz" nagranej ze Stachem - zwrócił mą uwagę wyrzut do ludzkości w utworze "Proces": "Bóg się zastanawia co się stało / Dał wam wolną wolę, / a was wszystkich tu pojebało / Jezu, Ty też na to patrzysz / Dzisiaj już drugi raz nie wszedłbyś na krzyż" (utwór "Proces").

Wybitną wrażliwość (nie, nie przeszkadza mi autotune) dostrzegłem w piosence "Nieczystość" (Kleszcz x Opał ft. Vix.N)  - tak pięknego wyznania miłości nie słyszałem w rapie: "Brudne serce, ale czyste intencje. / Zanim lustro pęknie wyleję na nie chemię / I przetrę brudy, wyczyszczę smugi, jak sumienie. / Takiego weź mnie w góry, jak fresh perfumy na twoim ciele."

No i wypada wspomnieć o przebojowej płycie ARKanoid - Abradaba, Rahima i Kleszcza. Kleszcz z całej zacnej trójki, jest dla mnie najbardziej oryginalny, szalony i prawdziwy.

Jaki jest jego nowy materiał - dziwnie zatytułowany "Nie ma płyta"? 
Zaczyna się od agresywnego chorego brzmienia - w końcu to piosenka o opętaniu. Opętaniu dźwiękiem, obłędzie wywołanym przez niskie brzmienia basów. Tymczasem to zmyłka - pomysł na płytę był taki, by odbić się od tych chorych rzeczy, zmyć makijaż.

I drugi utwór przynosi niesamowity oddech. Oto raper znany z wariactw śpiewa o swoim synu. Śpiewa o "wiązce światła, która wpada przez dziurkę od klucza". "Zły - ja", który dotąd pożerał dobrego - ogarnia się, odnajduje i realizuje. 


Jeśli słyszę, a słyszę, że ktoś nie lubi rapu - rozumiem. Połowa rapowych piosenek to wulgarny, głupi przekaz, wręcz promocja zła, złego gustu i mentalnej pustki. I można się tym zrazić. Ale posłuchajcie bez uprzedzeń rapu Kleszcza. To ferwor, żywioł, puls. To żyje, to się kręci i nakręca! 

"Jeśli uczucia to pogoda, to ja mam zimę w sobie / Lód, lód, mrozy srogie" - takie wyznanie godne poety przeklętego, przełamane zostaje wyznaniem odnalezienia sensu: "Dziś wpuszczam wiosnę dzięki tobie". Tak, to piosenka o byciu mężczyzną, odpowiedzialnym ojcem. O tym śpiewać - o sensie, o cudzie. I wmawiać sobie siłę. Utwór "Biel duszy mej" to rap-poezja, wzrusz, piękno i dobro.

Przeskakuję na numer 7. "Idzie burza" to jakaś wiwisekcja związku, który potrzebuje ratunku. Rozkmina pełna świadomości, że można/trzeba wyleźć z deprechy: "Może jest tak, że / Problem ten wielki nosi moje imię / Może jest tak, że / Pomyliłem życie z dobrym filmem w kinie / Może, a może nie, nie jestem pewien / Moim kompasem jest światło na niebie / Widzę tam ciebie, widzę tam siebie"... Dobry, wciągający numer!

9 - "Jestem tu" - to podniosły hymn. Strumień świadomości i przeskoki umysłu. Pełne sprzeczności myśli wrażliwca kochającego życie i wiecznie się dołującego. Pisany na wysokiej strunie, bez obaw o zbyt osobisty ton. "Spisuję smutki, które wysłucha mikrofon". Raper i jego poetycka robota: "Cisza, nie podchodź, nie dotykaj / Znikam, a jakby jestem, bo mnie słychać", jego huśtawka nastrojów "Jestem euforią, tą co unosi wysoko w niebo / Złą depresją, która każe skręcać w drzewo", jego epifania - świadomość swej wyjątkowości i wyjątkowości swojego losu. To jest tak udane, że śpiewając zacząłem przekręcać tekst, jakbym złośliwie dorysowywał wąsy Mona Lisie: "Jestem błędem, jestem węglem, jestem wodą" przeinaczam sobie na "Jestem palmą, jestem szajbą, jestem sodą".  

Ta płyta to świadoma rezygnacja ze swojego psycho-stylu inspirowanego Kalibrem 44: "psycho-styl dziś zostaje w szafie / On i potwory i Kleszcz chory / No bo mam dwie strony i tak potrafię". Tak jak polubiłem piosenkę Kękę o pisaniu tekstu przez syna (np. "Awdgb"), tak i tu kręci mnie pochwała ojcowskiego szczęścia: "małych rzeczy szukam / Bo to one cieszą japę pomyśl, słuchaj".

Zwrota śpiewana przez znaną prezenterkę z Polsatu - Paulinę Sykut-Jeżynę w "Niebo istnieje" i jej refren, to radiowy pop. I niechby był grany w radiach. Niechby sączyły się rap-przykazania: "Zamknij oczy, synu, rymuj, wtedy kiedy nie ma rymu / Czaruj, buduj, świat kombinuj / Szukaj szansy, łap pięć minut" i "Świat to jest enigma, łam fizyki prawa aby wygrać / Wokół tyle jest przycisków, naciskaj wszystkie / Realizuj wizję, wygrywaj misję."

Warto posłuchać historii z dzieciństwa: "Mały Klesiu majka miał". Jest pełna fraz "po bandzie", pełna humoru, z surrealistycznym teledyskiem z krową. Lubię frazki: "mówię do nich głośne ameryckie fuck", "nie mogę Dawid, nie mogę tego tu zostawić". Świetne są wyznania o zeszycie z rymami do nieba i zdjęciami min Eminema.

Kończąca płytę "Baba Jaga Flow" to czyste wariactwo i głupawka (znów wiejskie klimaty w teledysku, coś jakby "Rolnik szuka rozumu"). Czego tu nie ma? Na pewno jest bekanie (to od tego, że zjadło się całą rap-scenę)i na pewno nie ma rapera Łony, bo nie odebrał telefonu (bał się, że znowu Bóg do niego dzwoni).

Fajny, pozytywny przekaz ma utwór w duecie z Sidneyem Polakiem (bardzo lubię jego płyty: tę z "Chomiczówką" i "Cyfrowy styl życia"). "Wygrałem ten challenge"  - śpiewa o spełnieniu marzeń w postaci własnego domu i posiadania rodziny. Jakież to piękne i normalne, opiewać takie pragnienia, a "Zbuduję namdom" brzmi jak jakiś neologizm u Mirona Białoszewskiego.

"Demon" - wydawał mi się z początku techno-głupawką, ale polubiłem ten "tłusty bit". Sprawdza się do szalonych wygibasów. Można? A pewno, że można! Rozśmieszyła mnie pojechana fraza o tym, by "być wolny jak ptak... ekshibicjonisty".

Jeszcze niezły jest "Straszak Sam" - o potrzebie wyciszenia się i odizolowania. Rzadziej słucham "Szukam siebie" z fajnymi szybkimi frazami i "Lampy Alladyna". W każdym razie - kibicuję artyście, który zasługuje na popularność. Warto zakleszczyć w odtwarzaczu. Kleszczmy rękoma do dobrych bitów!




środa, 23 lutego 2022

Czuć oddech, bicie serca, puls

 MUZYKA KOŃCA LATA, "Prywatny Ciechocinek", Thin Man, 2021.



Zostałem zauroczony. To piękna płyta. Jak z rzutnika wyświetla mi różne przezrocza. Siedzę w zadumie albo tańcuję. 

Po pierwsze przywołuje wspomnienia młodości. Wędrówki bez GPS-a, piękno i dobro tamtych naiwnych czasów. Życia bez Fejsa i Insta, które ryją psychikę. Jeszcze te wspomnienia gdzieś się tlą, zapisane na VHS-ach, na czarno-białych zdjęciach...

Po drugie - Muzyka Końca Lata to taki klasyczny niszowy twórca. Nagi - pokazuje nam swoje uczucia, bez filtrów, ściemniań. Bez machiny promocyjnej, menadżerów. Jasne, że podziwiam piękne teledyski za miliony, ale jak sobie uświadamiam ile "ludziów" przy nich majstrowało, to czasem wydaje mi się to obrzydliwe. Sztukę lubię pojmować jako wypowiedź intymną. Wypowiedź, w której czuć przyspieszony oddech, bicie serca, puls. Te wszystkie promocje, bilbordy i inne tego typu działania, czynią ze sztuki produkt. Z metką, z kodem kreskowym. Powstaje takie brrr-coś, sztuczne jak manekin, wydmuszka. 


A słuchając płyty "Prywatny Ciechocinek" odczuwam pełną empatię z twórcą. Żywym twórcą, a nie produktem.

Muzyka Końca Lata - to zespół, który działa od dawna. Lider - Bartosz Chmielewski. Swego czasu ciepło wyrażał się o nim Dunin-Wąsowicz na łamach pisma "Lampa", pamiętam. Zespół niszowy. Z Mińska Mazowieckiego. Moje aktualne odkrycie.   

Pierwsze skojarzenie - wczesny Happysad (taki, który grał kiedyś na Lumumbowie przed Kultem). Drugie skojarzenie - Komety (zespół Lesława), który uwielbiam - pamiętam pogo w Domu Literatury w Łodzi. Trzecie skojarzenie - zespół Kobiety z hitem "Si Si Marcello". Piosenki o uczuciach. Jakie to inne od masówy, w której maczo opiewa swoje ego, swoje podboje. Jakie to inne od sztuki pojmowanej dziś jak obscena. Jakie to inne od sztuki, która jak Putin przekracza granice.

Bliskie mi są już pierwsze słowa tej płyty. Zapis załamki. Zwątpienie twórcy. "Nie napiszę już piosenki, pomyślałem tuż przed snem / Tyle jest muzyki, nie ma komu słuchać jej / Już nie będę gwiazdą rocka, nie, nie dla mnie listy szczyt / Można już odetchnąć, koniec z nagrywaniem płyt". 

A no tak, bo potrzeba obcowania ze sztuką została zdegradowana i ośmieszona. Spotifaje podają nam tysiące plików na tacy. Algorytm Netfliksa sam wybiera filmy. Gotowa papka wylewa się z dozownika wprost do gardła gęsi. Komu potrzebna dodatkowa dawka - od niszowego twórcy? 

Czy to wina systemu nauczania - konieczność odpytania (no i sprawdzenie, czy zgadza się to z kluczem odpowiedzi) z kolejnego starożytnego, średniowiecznego, romantycznego, pozytywistycznego, młodopolskiego itd., utworu, wywołuje u sporej części młodego pokolenia, wstręt do emocjonalnego wgłębiania się w tekst? Nie wiem - może trochę też, może to, że świat się zmienia? Wszystko jest bardziej giga i miga - jak śpiewał Janerka, a zapotrzebowanie na obcowanie ze sztuką jest szczątkowe. Koncerny wiedzą na jakich strunach grać, by zainteresować odbiorcę. By go nakarmić i zamulić. Nietopowy artysta jest w swojej niszy skazany na osuwisko i to się nazywa abrazja.


Muzyka Końca Lata to muzyka bezpretensjonalna. Głos męski - to głos marzyciela, czułego faceta. Plus głos żeński współtworzący piękne harmonie wokalne. Atmosfera wakacji, radosnego pląsu, odpoczynku ze szkłem w ręce, prywatki.

Pieśń "W Boule gram" szkicuje nam portret mężczyzny - oto optymista, aktywny sportowo, zmieniający pracę - ceniący sobie jej komfort ("Już zmieniłem szefów trzech, byli dziwni strzygli brew, pili krew"), przeżywający romanse  ("Chociaż długo byłem sam, teraz fajną pannę mam"), dużo czytający ("Książki, płyty to nasz skarb, starczy nam na wiele lat, czasu szmat")...

Najlepszy na płycie "Naucz się być sam" z genialnymi klaskami, rozwalił mnie konstatacją, by zaakceptować swoje wyobcowanie. Rozrywkowy teledysk wskazywał mi na przeżycia jakiegoś - przepraszam za mocne słowo - przegrywa. Widziałem go w śmiesznych gaciach jak macha lekkimi sztangielkami - co wywołało politowanie. Każdy kolejny kadr - facet łazi z sukienką na wieszaku, wywołał - znowu - raczej poczucie żenady. Ale pod koniec, gdy tańczy na koncercie to już współodczuwam jego ból. I jeśli rozkminić to inaczej, i za żałosne uznać potrzebę uznania, potrzebę lajka, pogłaskania po głowie przez kogoś - to utwór rośnie, rośnie! Właśnie takiego potrzebowałem!


Zresztą muzycznie on jest przegenialny. Czuję tu jakieś echo przebojowości zespołu Air, piękna jest ta narastająca coda. Oto prosta piosenka - wyprowadzacz z manowców poszukiwania podziwu.

"Silent Disco w Pogłosie" to świetny instrumental. Tajemniczy Don Pedro skrada się pomiędzy kwartałami ulic. I wychyla się, raz na jakiś czas, na jedną karambę.

"Prywatny Ciechocinek" to lajtowa piosenka, która wyświetla mi drogę między Wetliną, a Ustrzykami. Autor opiewa swoje własne uroczysko nad jeziorem, ale każdy sobie wyświetli tu swój własny chill-out. "Będę gotował barszcz" - brzmi jak postanowienie poprawy na spowiedzi. Artykułuje się tu proste czynności zerujące licznik i potrzebę samotności. Jest też kapka o wegetarianizmie ("cieciorkę, kapustę czy szczaw?"), w taki sposób, że nawet jak ktoś lubi mięsiwo, uśmiechnie się.

"Wniebowzięci" to miejsce na wokalne szaleństwo kobiecego głosu. Żaden wypełniacz - piękny utwór do wielokrotnego odsłuchu.

"Żyjmy" przekonuje słusznie, by kombinować, walczyć, nie bać się ryzyka. 

"Myślówa" oprócz pięknego tytułu, zasysa nas w jakieś mroki. Robi się dżdżysto jak w Seattle, gitarka tak łka, że zespół Mad Season mi się zwizualizował.

"Globus" to instrukcja obsługi doła: "Oto ręka, oto nos, resetuję w sobie BIOS". I znów jest miejsce na fajne psychodeliczne rzężenia.

Kolejny instrumental brzmi jak Ennio Morricone na Mazurach. To musiało powstać gdzieś na huśtawce w kształcie konia, koło Ełku, w gminie Stare Juchy - toż to ja tam na koloniach byłem!

Wyznania prawiczka z frazą "Pusta chata, ja i Dead Can Dance" wylewają nam na niebo gwiazdozbiory i ryski po meteorach. A refren "Weź mnie w cień" każe nam wziąć te piosenki we własny prywatny odtwarzacz. By wzruszyć się, zobaczyć w sobie choćby cień dawnego młodzieniaszka, poczuć meszek nad wargą.