piątek, 8 sierpnia 2025

Weź chleba piętkę

 Kleszcz - "Luk Step", HorRec 2025



Kleszczmy rękoma! Jest dobrze, płyta wchodzi, buja, ma dobre teksty, dobre flow. Znów Kleszcz - Łukasz Stępień - raper z Tarnowskich Gór, jawi się jako twórca oryginalny, niebanalny i z pozytywnym przesłaniem. Oj to nie jest "chu**wy hip-hop", którym straszył Artur Rojek w swej piosence, to mądre teksty z przesłaniem. Świetne kleszczowe rapy, gdy trzeba przyspieszone, gdy trzeba trochę "chorre" - albo urozmaicone śpiewem, albo nawijką gości.

Kluczowym utworem wydaje mi się ostatni - "Nowy plan". Jest tu smutna diagnoza świata, w którym "gra muzyka z wraku Titanica" i "wokół sami specjaliści". Kleszcz diagnozuje u siebie niefajne objawy: "Szczerze - jestem już zmęczony, bo mnie wyczerpał ten wyścig", cierpi na bezsenność i ma złe przeczucia. Nadwrażliwiec "płaczący bez dźwięku", umie tylko wciąż wszystko brać na siebie. Trochę jak super-bohater, ale taki specyficzny, bo jego moc do tej pory jakoś średnio działa i za jej słabość - sam się obwinia. Ma jednak motywację i pewność, a adresat jego piosenek - ma słodko spać, a on się wszystkim zajmie.

Piękna jest "Ciuciubabka" - z przejmującym przeczuciem, że nadejdzie koniec: "Pewnego dnia, ktoś reflektor wyłączy / na scenę opadnie kurz". Kleszcz sieje dobre ziarno wiary, wie, że najważniejsza jest skromność, a szczęściem wcale nie jest sytość: "Masz swe ziarno zasiewaj. Zbieraj, co da ci gleba. Pragniesz igrzysk czy chleba? / Chleba piętkę. Nie proś o rybę, a o wędkę." Piękne są te rapowe motywatory - pamiętam spotkałem jakiegoś młodzieńca na górskim szlaku, tuż przed szczytem - śpiewającego piosenkę Kękę "Do celu w swoim tempie idę człap człap człap / Powoli konsekwentnie tak buduję swój świat / I mi się nie śpieszy bo mnie cieszy co mam / Nigdy ponad stan". Do dziś mi się jawi ów młodzian, jak jakiś mistrz Yoda. 

Są tu dwie zgrabne piosenki do najbliższych. "We dwoje" - wezwanie do swojej "damy", by po prostu ze sobą pobyć, odrzucić zgiełk i nadmiar, posłuchać ciszy ("ktoś ten utwór dla nas napisał"). Bardziej dramatyczna - "Noemi", w którym ojciec wyśpiewuje miłość do córki, bez grama banału, za to aż po ciarki: "Chronił będę przed szalonym wiatrem / Trzymał mocno, aby cię nie porwał gdzieś."; "Dam ci serce na dłoni, parę płyt zakurzonych, uśmiech szczery, zmęczony." Wzrusza ojcowska słabość: "Nie wiem wiele sam, bo / popsuł mi się lampion, i po omacku tak poruszam się." i zaciekłość "Czuwał, aby ten co serce skradnie, kolorował świat twój, jak tylko chcesz."

Lubię "chore" utwory z tej płyty - pierwszy - całkiem "tłusty" wstępniak - z wezwaniami do Boga, by wybaczył ludzkości, która się hańbi, a jemu dał siłę do walki z pokusami. I czwarty - "Różowe okulary" - taki popis umiejętności (ach, słowa szybkie jak karabin!) i wezwanie do słuchaczy, by złapali "chore flow". Fajne są te wezwania: "Hej, dziewczynko!", "Hej, dziadek!" albo pogróżki.

"Szkoda życia na sen, szkoda marnować tlen / Jest później niż myślisz" - te wersy są idealne na dźwięk budzika. Bo to utwór - dźwigar, który podnosi słuchacza. Zwłaszcza frazka - "Porażka to część sukcesu" - do wyśpiewania na głos.

W piosence "Lepsze jutro" zwraca uwagę szczególnie dramatycznie wyśpiewany, a nie zarapowany fragment: "Dzień jest po nocy, słońce po burzy..." - bardzo mi się to podoba i lubię sobie wrzasnąć ten fragment, jakbym był juhasem na hali. No, a przesłanie: "Nie będzie padać, parasol zostaw!", mógłbym sobie wyszyć na kuchennej makatce.

Czujny jest song o utracie złudzeń - "Świat dorosłych", który przypomina mi trochę kultowe utwory z pierwszych płyt, takie jak np. "Mówili mi". Świetne jest wejście Koprucha (ten to ma głos!).

I jeśli "Tylko na chwilę" to sianie gorzkich rapowych ziarenek, to "Klaszcz" jest rozdeptywaniem pola, na których wyrosło to gorzkie ziele. Dosłownie dostajemy z dyni (zobacz teledysk -1:07), dużo tu surrealu i odlotu, Kleszcz jest nawet Babą Jagą. 

"Klaszcz, klaszcz" - mi nie trzeba było, aż tak wiele razy powtarzać.



czwartek, 7 sierpnia 2025

Pieśni rozstania na elegancko

Warhaus - "Ha Ha Heartbreak", 2022.


Belgijski Warhaus zauroczył mnie totalnie. Są dni, gdy jestem Belgiem, jem belgijską czekoladę albo zupę z brukselek. Pomyślałem, że oprócz płyty "Warhaus" i "Karaoke Moon" wypada mi jeszcze utonąć w zachwytach nad "Ha Ha Heartbreak" - płytą z 2022 roku, którą dla siebie odkryłem teraz. Już sam tytuł intryguje - to uporanie się z blizną na sercu, po rozstaniu z partnerką Sylvią Kreusch. To takie pieśni rozstania na elegancko.

Płytę zaczyna "Open Window" - pięknie narastający, jakbyśmy wchodzili do japońskiego ogrodu i tonęli w kwiatach. Wszystko jest zmysłowe, narastające, arcypiękne. W teledysku, który idealnie dopełnia utwór - Devoldere wcina przy stoliczku małże, a w tle lecą z okna różne przedmioty - jakieś łachy, poduszki, złote płyty, gitara, a nawet fortepian. Wszystko płynie, ma taki orkiestrowy rozmach, że aż łezka chce się ronić. Artysta zdaje się wyśpiewywać fazę zaprzeczania - wizualizuje sobie przyszłość, na którą już dawno nie ma szans.

Piosenka "When I Am With You" - jest idealna do wolnego tańca z ukochaną. No właśnie, właśnie. Przystojny wokalista tańcuje sam. Odgrywa rolę samotnego narcyza, który jest przeszczęśliwy. Pewnie partnerka mu potrzebna tylko do kojenia własnego ego. Te wszystkie prośby o czułość i prośby o adorację, zdają się być tylko potrzebą posiadania lusterka, w którym zobaczy siebie. Doceniam tę kreację i odwagę artystyczną - i chwalę ten taniec dandysa. Od razu przypominają mi się dwie inne genialne tego typu role. 


Marteen Devoldere w "When I Am With You"     
                                                
Matt Berninger w "One More Second"

Michael Stipe w "Losing My Religion"

Pierwsza - wokalista The National - Matt Berninger na swojej solowej płycie łkał tańcem: "daj mi chwilę na osuszenie oczu; dzień, rok — cokolwiek, by odzyskać to, co było” - zupełnie bez dumy, bez poczucia dominacji, raczej w pozie "spieprzyłem, wybacz". No i Michael Stipe z "R.E.M." w "Losing My Religion", który dobitnie, cokolwiek teatralnie wyrażał utratę miłości przez neurotyczny podryg i wymachy (w genialnym teledysku pełno było religijnych odniesień). 

Utwór "It Had To Be You" jest zmysłowy, tajemniczy, z momentem szaleństwa (trąbka!). Jakieś dalekie skojarzenie - brzmienie zespołu Morphine. Piosenka o potrzebie oczyszczenia i zasypania wzajemnych pretensji. A w teledysku spychacz usypuje plażę.

To płyta bez nieudanych fragmentów - każdy kolejny utwór przynosi fajne emocje. W "Time Bomb" jest zmysłowo, w "Desire" dominuje łagodność - w nim szczególnie słychać różne muzyczne smaczki, dobry zestaw stereo wydobywa niesamowite dźwięki raz w lewym, raz w prawym kanale. To naprawdę cudne!

Trochę łzawo brzmi - "I'll Miss You Baby" z deklaracją, że "jedyne czego chcę, to cię poznać, by przestać cię kochać". 

No nie mógłbym nie wspomnieć o "Shadowplay", choćby ze względu na wers "Jest sen, sen, sen, którego nie możesz zapomnieć / jest złoto, złoto, złotwo, które zmienia się w gówno". Ciekawe, że pojawiają się postacie żałujących rodziców, którym widocznie związek, który się rozleciał, był nie obojętny.

Codą jest spokojny "Best I Ever Had" (fraza tytułowa "pożyczona" z piosenki J.J. Cale'a "Magnolia"), w którym wartościowane jest wygasłe uczucie. Devoldere może ironizuje, ale tylko po to, by nie wyć. I roztkliwia bardzo zdanie:  "jeśli ktoś zrobiłby ci to samo co ja, rozpie**oliłbym go".



niedziela, 27 lipca 2025

Urzeczony, odmłodniony

 MAREK STOKOWSKI "LOTNICHO", Wyd. Lira, Warszawa 2004


Po co czytać młodzieżową literaturę w moim wieku? Dla przypomnienia sobie młodości - kiedy wszystko było pierwsze, ważne, wyjątkowe, fascynujące, nieschamiałe. Dla przypomnienia sobie stylu mojego mistrza - Edmunda Niziurskiego, jego humoru, języka. Szary świat PRL-u w jego prozie zyskiwał niezwykłe barwy. Czyniła to pokrętna fabuła i językowe feerie ("Twarz końska? - Raczej mula" itd.), przydomki bohaterów, końcowe puentujące zdania. Mógłbym tu jeszcze przywołać książki Adama Bahdaja (choćby "Podróż za jeden uśmiech").  

Czytając pierwsze kilkadziesiąt stron jeszcze się wahałem - czy warto. Jeszcze odzywał się we mnie malkontent, że to dla młodszego czytelnika, że to nie jest "wielka literatura"... Ale wciągnąłem się i nie tylko nie żałuję, ale zostałem urzeczony, odmłodniony.

Zatem na kilka dni wróciłem do świata z młodości. Jest PRL Gierka - uczniowie warszawskiego liceum na Okęciu, w szalony sposób - po przywitaniu zagranicznej delegacji trafiają na pokład wojskowego samolotu, który nagle dostaje rozkaz i musi lecieć na Pomorze. Przymusowo wysadzeni na lotnisku, mają wrócić sami do Warszawy, co staje się dla bohaterów: Arka, Filozofa, Marysi i Ewki - przygodą życia. Wracają, ale tak powoli (Stokowski przywołuje tu powrót do Itaki, który przecież trwał i trwał) - poznają się, zaprzyjaźniają, zakochują. Przygoda nie jest tylko idylliczna - przydarza im się przemoc - (nijaki Cyklop na łajbie - niezła metafora dyktatury - okazuje się zboczeńcem), a nawet poznajemy z zapisków znalezionych na plebanii - brutalną historię gwałtu. Zatem nie jest tylko "młodzieżowo", bywa "dorośle" i jeszcze fajny jest komentarz: "Nie jesteśmy z morskiej piany (…) Lepiej wiedzieć, jak to było i jak bywa."

Przygody przygodami - Stokowski (czytałem jego "Samo-loty" prawie 20 lat temu) z  ma dar do ich wymyślania. I zapewne wiele scen zostanie w mojej głowie - np. sposób w jaki od malarki zdobędą wózek inwalidzki; albo przykry opis szkoły: "Fizyka nie była zagadką, a matematyka wyobraźnią, historia nie była dramatem, a biologia życiem Ziemi. Nauka nie była przygodą, raczej udręką, nieustanym zawieszeniem między nudą gnicia w klasie a piekącym lękiem w brzuchu. Niemal wszyscy pedagodzy wydawali się zgorzkniali i często - okrutni, jakby mścili się na uczniach za przegrane w wieloletniej, beznadziejnej wojnie z gównem, z codziennością komunizmu." Ale zostaną opisy "wzdechów" do Marysi i sporo naiwnej wiary w dobry świat. Zostanie smutek, że dziś młodzi ludzie słuchają innej muzyki niż Filozof (np. Grechuta "Świecie nasz" albo "Adagio Concierto de Aranjuez" Rodrigo).

Wiele zdań wybrzmiewało mi jak dobra poetycka fraza. Odczytuję sobie, że w PRL była beznadzieja, więc niechby teraz - była nadzieja. Bądź, nadziejo!
 

sobota, 12 lipca 2025

Jakby muskał powietrze

 Cass McCombs "Mangy Love", 2016.


 

Płyta idealna na wieczór. Sącząca się powoli. Delikatna. Przypominająca leniwe dystyngowane songi Bryana Ferry. Rytmika i wokal czasem przywoła Talking Heads i Davida Byrne'a albo franuskie snuje zespołu Air. To stara rzecz, sprzed 9 lat - cóż kiedy dopadła mnie właśnie teraz.

Jak o niej nie napisać? Skoro nie mogę się od niej uwolnić. Wymieniam zatem z niej 7 muzycznych perełek, a Cassa z Kalifornii dopisuję do listy ulubionych artystów.

"Bum Bum Bum" spokojniutkie, rozmarzone choć w tekście ulice płyną gęstą krwią i pada pytanie "Powiedzcie mi jak się obudzić z nie-snu?". To antyrasitowska, antywojenna piosenka, o naszej bezradności wobec kolejnych doniesień "ze świata".

Piękny, lekki "Laughter is a Best Medicine" - z jakimś absurdalnym przepisem lekarskim, który kończy konstatacja, że najlepszy na wszystko jest uśmiech.  

Wspaniała kompozycja - "Opposite House" z surrealistycznym tekstem o domu, w którym dach jest na podłodze i nie ma drzwi. Jest jakaś tragedia w tekście, ale melodia jak widok z wysokich gór. Pogodzenie z losem: "Ain't nobody want you / Ain't nobody want me too"...  

"Low Flying Bird" przypomniał mi o kultowym Cocteau Twins. Głos Comba "jakby muskał powietrze". Zupełnie jak Elisabeth Fraser śpiewająca "w nieistniejącym języku". Ech, wystarczy zamknąć oczy i lecieć nad kanionem. Olśniewający song!

Podoba mi się - "Run Sister Run" (tu właśnie słyszę rytmikę Talking Heads), w którym Cass wspiera kobiety walczące o swoje słuszne prawa. 

I jeszcze - świetny "Cry". Od rozczarowania rolą rolą artysty, przez konstatację, że wszędzie banał, hipokryzja i zagubienie (jest tu wers o zagubieniu w "złej poezji"). Zostaje tylko płacz. Jakoś celnie mnie to przeszyło.

Wyróżnię na koniec śpiewany karykaturalnie wysoko "Medusa's Outhouse" - o surrealistycznej ucieczce od realnego świata w świat tańca, muzyki, teatru, marzeń. Warto się zanurzyć.

sobota, 31 maja 2025

Kosmiczna euforia, chłód galaktyk

 STEVEN WILSON "THE OVERVIEW", 2025.


Płyta z konceptem. Inspirowana tym, że astronauci, gdy patrzą na Ziemię z kosmosu, doznają olśnienia, tzw. efektu overview - efektu oglądu, efektu kosmicznej euforii. Spojrzenie na Ziemię z tej perspektywy daje wzruszenie, uruchamia jakieś pokłady czułości. 

Zaczyna się fantastycznie jak jakieś objawienie o czwartej rano na wrzosowisku. Mgła, przymknięte oko i rozmowa z absolutem: "Czy zapomniałeś, że istnieję?" i kruche potwierdzenie.

Dalej przy dźwiękach pianina słyszymy podniosłą pieśń chóralną niczym w greckich dramatach. Sylabizowany tekst tworzy świetny wstęp o obłędzie naszej planety, która tonie w konsumpcjonizmie. "Zapychanie głupich ust" różnorakim żarłem, zabijanie i tarzanie się we własnych odchodach. Taka smutna diagnoza stanu ludzkości.

"Meanwhile" to sedno albumu. Steven drwi tu z naszej codzienności (pęknięta reklamówka z zakupami, stanie w korku, spóźnienie do kościoła). Czym jesteśmy wobec chłodu galaktyk, nurkowania mgławic w Drogę Mleczną? A potem muzyka - otaczają nas pierścienie Saturna, planetoidy i niezłe riffy. Rzężący bas - to jest to piękno lat świetlnych! Wilson zestawia prywatne kosmosy, z wielką otchłanią nad nami - woda z odpływu wiruje jak układy planetarne. I muzycznie jest tak, jak lubią fani Riverside, Porcupine Tree czy Pink Floyd. Pomysłowo, wizyjnie.

I słuchamy opętańczej wizji - oto nasza planeta jest zniszczona, przetrwali nieliczni. Rwane słowa bezładnie tylko opisują katastrofę.

Instrumentalna część "Cosmis Sons of Toil" podoba mi się szczególnie (wyczuwam tu inspirację King Crimson). Genialne kosmiczne fantasmagorie łojących gitar.

Druga suita - tytułowe "The Overview" zaczyna się spokojnie od kosmicznych pejzaży, mam jakieś skojarzenia z Vangelisem i płytą "The City"; żona Stevena recytuje jakieś kosmiczne parametry i nazwy gwiazd. "Beautiful Infinity/ Borrowed Atoms…" - ma melancholijne ale przebojowe flow, początkowo z jakąś szkocką albo irlandzką nutą.  W tekście Steven fantazjuje o względności czasu (pokłon dla Stanisława Lema i jego "Powrotu z gwiazd"), wpada w hinduistyczny lot o pożyczaniu atomów, który następnie przechodzi w ateistyczny ("bez planu i nikogo za kierownicą / po prostu piękna egzystencjonalna tajemnica") - typowy dla pokolenia XXI wieku.

Ale na koniec Wilson sieje metafizyczny dreszcz: "światło, które stąd promieniuje, może zawstydzić Słońce".

Okazuje się, że to tylko wstęp do prawdziwej kosmicznej poezji -  utworu, który ma kaliber floydowskiego "Great Gig in The Sky" z "Dark Side of The Moon". Zamykamy oczy i lecimy w bezkres, w kapsule. Znów żona Wilsona podaje parametry. A ten wyśpiewuje podniosły hymn, w którym każdy odnajdzie się "po swojemu". W każdym razie podniosłe frazy zaczynające się od: "Z powietrza, z prochu, z morza i z krwi” - przywołują skojarzenia biblijne "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz", a kapsuła jest jak Arka Noego... Widzę to jako: "melancholijne pogodzenie się z losem, ale jednocześnie pokłon wobec tajemnicy, którą poznać jesteśmy zbyt mali.

Muzycznie - płyta zabrzmiała mi olśniewająco nowocześnie i twórczo, będąc nawiązaniem do klasycznych dzieł rocka progresywnego. Aplikuję sobie kolejne odsłuchy, tym chętniej, że przywołują klimat z książek Lema - szczególnie np. z "Podróży dwudziestej pierwszej" "Dzienników gwiazdowych", gdzie są genialne misjonarskie rozważania o istocie wiary. 

Płyta zainspirowała mnie do peanu na rzecz piękna Niebieskich Źródeł, które obecna władza wymyśliła sobie "przeorać".


niedziela, 9 marca 2025

Gdzie jesteś, Piotrze?


Gdzie jest Piotr Kuśmirek? Zaginął w sobotę 1 marca 2025 r. Około godz. 14.10 wyszedł z domu mamy na pociąg Kolei Mazowieckich relacji Łowicz Główny-Warszawa Wschodnia, odjeżdżający ze stacji Seroki o godz. 14.26. Do domu w podwarszawskich Ząbkach nie dotarł. Ostatnią osobą, która go widziała i z nim rozmawiała, była mama. Prawdopodobnie był ubrany w ciemne jeansy, czarną grubą bluzę z kapturem, granatową kurtkę oraz szaro-niebieskie adidasy. Miał ze sobą morsko-szary duży plecak.
Jeśli ktoś z Was miał z nim w ostatnich dniach jakikolwiek kontakt, widział go, cokolwiek o nim słyszał etc., albo ma pomysł, gdzie możemy go szukać, będziemy wdzięczni za jakiekolwiek informacje w tej sprawie.

Jego telefon był lokalizowany ok. godz. 16.00 w okolicach Dworca Centralnego, następnie na trasie przez Rawę Mazowiecką w kierunku Częstochowy. Ostatni sygnał pochodzi z miejscowości Kamienica w woj. śląskim.

Prawdopodobnie kierował się w kierunku granicy, niestety cel jego podróży nie jest nam znany. Jego telefon cały czas nie odpowiada.

Jednostka policji prowadząca poszukiwania:
Komisariat Policji w Ząbkach, ul. Górnośląska 30, 05-091 Ząbki
telefon: 47 72 47 822
email: dyzurny.kp-zabki@ksp.policja.gov.pl

Z Piotrem znaleźliśmy się swego czasu na jednej scenie - nagrodzeni w konkursie poetyckim.
Kilka dni temu listonosz przyniósł mi "Antologię dla Gilla Gilinga" i wśród wielu poetów jest oczywiście i on.
Szukałem "Kuśmirka" na swojej półce z poezją i wreszcie znalazłem. I znów czytam jego "Zimne zabawki". 
Piotrze, znajdź się, proszę.






czwartek, 27 lutego 2025

Jesteś tym, co masz pod powiekami

 BAZA LUDZI ŻYWYCH - „BAZA LUDZI ŻYWYCH 2”, GENITAL SECTOR 2024.














Zaczyna się obietnicą: "Blask, którym możesz być"…  Potem jest czułe intymne wyznanie: "Nie znam sensu, ale go pragnę. Czym jest czas i co nam go kradnie?" i pytanie: "Tyle słów o przeszłości, czy me serce jeszcze zmieści?"... 

Egzystencjalne, pełne napięcia wersy w połączeniu z klasycznym rockowym brzmieniem - wszystko w punkt - idealne. Dawno się nie zachwyciłem jakimś utworem, tak jak "Fenem"! 

Każda fraza "otwiera szufladki w głowie", np. "To, co robi w tobie zmierzch" - przypomina mi jak w czasach bezsmartfonowych, bezkomputerowych - słuchało się przy zgaszonym świetle, łowiło się frazy z ulubionych płyt, spisywało ze słuchu teksty...

Plus świetny teledysk. Bohater zdaje się wyłączył komputer, wybrał wędrówkę, własną osobnię, wspinaczkę na skałki. Obserwujemy go z drona, wśród drzew, które wyglądają jak szpilki wbite w korkową tablicę.

Jarosz personifikuje przyrodę - "Wiatr woła i z ciebie drwi", ale potem stwierdza: "Na wietrze jestem wieczny/wietrzny", jakby to on był wiatrem. No przecież! Fen powstaje po przejściu przez przeszkodę. 

I jest silny pomimo niepewności  - "Ja się tutaj nie prosiłem i mnie tutaj nie proszono", pomimo zagubienia - "Błądzisz doliną z dawnych dni", "Codziennie się rozpływam w powietrzu, co połyka", pomimo obaw: "Złożony z tysiąca drżeń, zwiewny, zwiany, zmieciony w czerń.

Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy perkusista może jednocześnie śpiewać - utwór jest świetnie zaśpiewany. Docenić wypada długą gitarową koronkową robotę! Maciek Pałka - wymiata tu niesamowicie. Ależ to młody człowiek, podejrzałem na youtubowych filmach z koncertu.

 

No właśnie! Liderem zespołu jest poeta - Łukasz Jarosz, rocznik 1978, autor kilkunastu tomików (m.in. „Biały tydzień”, którego recenzją zacząłem blogować na "Białej Fabryce"), laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, nauczyciel języka polskiego. Łukasz nagrał  już wiele płyt (m.in. z zespołem Lesers Bend, a to druga płyta Bazy Ludzi Żywych), napisał teksty, zaśpiewał i zapewniał rytm. Tworzą go też bardzo młodzi ludzie : basistka - Asia Piekarz, gitarzyści - Maciek Pałka, Kuba Gregorczyk i grający na klawiszach i saksofonie - Antek Mączka. Przyszłość jest wasza!

Uwielbiam szybki "Sierpień" - z refrenem "Bo się ciągle śni" (skąd znam tę zbitkę słów? natręctwo długo kazało mi długo grzebać w pamięci - i mam - "W oczy patrzeć mi" na płycie Yugopolis w wykonaniu Andrzeja „Kobry” Kraińskiego). 
Ów "Sierpień" ma jakąś wielką radość, ostrość, skrót: "Piasek śmiechu, rozkosz wdechu, słońca ruch. / Stara litera, co nie umiera, wieczny duch.

Powracający na płycie motyw snu, każe nam się zastanowić nad życiem. Sen to miejsce, gdzie tęsknimy, marzymy, przetwarzamy byłe. O ile pozwolimy mu być, jeśli wieczorem nie zatrujemy się piwem, Netflixem, strzelankami na konsoli, bełkotem mediów... Sen to czas, w którym spokojnie dopełnia się to, czego nam brakuje w życiu, co utraciliśmy lub za czym tęsknimy.



"Nurt" zaczynający się smutnym westchnieniem, jest równie udany jak "Fen". Z tym narastającym refrenem: "I płynę, płynę fala za falą, naprzeciw nocy jak we śnie. Oddalam się daleką dal za dalą, jeszcze chwila - nie ujrzysz mnie", przejmuje refleksją o naszym szybkim przemijaniu. I nie są to banalne frazy, tylko takie: "Ciało to tylko jeden błysk. Ciało to tylko jeden wers."

"Fale" - dziurawią serce. Znów świetne i kompozycja, i gitara, i perkusja. Jarosz buduje mroczny obraz, w którym mrozi przeczucie, że kiedyś nas nie będzie, a będą: "ostrze traw", "szum fal", "oczy psów", "skrzek mew", "lustra kałuż"... I jest wezwanie, by być silnym, pełnym - "jak wiatr wiej, przez sen się śmiej, w tym śnie głęboko skacz, w tym śnie śmiejąc się płacz."



Płyta zaczyna się "Pociągiem" z zapowiedzią kolejowego odjazdu z Olkusza do Bukowna. Klimatyczna, trochę zabawkowa, rozgrzewkowa. Jakby przedstawiała zespół: "Posłuchajcie, jesteśmy autentyczni, jesteśmy z prowincji, nie mamy żadnych kompleksów."

Utwór nr 2 - "Przypływ" napędza już inny punkowy szybszy rytm. "Jesteś tym, co masz pod powiekami" - przekaz dla wszystkich przebodźcowanych, uzależnionych od gonitwy dnia codziennego.

Z "Prehistorii" wybieram frazę, by uciąć to, związać to lub po prostu autorowi „w twarz".

"Densmakabr" to już piętrowa rzecz, prawdziwy progresywny rock. Organowy wstęp jakby ze Świętej Lipki. Utwór o śmierci - tej, co przyjdzie i do króla, i do kmiotka. Przypomina się płyta Trupia Czaszka z Budzyńskim na wokalu "Uwagi Józefa Baki" i wszystkie te średniowieczne lub barokowe teksty jak np. "Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią". W części zaczynającej się od "I pytasz mnie, czym jest Bóg, (…)?" Łukasz śpiewa z emfazą, szaleństwem, które narasta. Mroczne zachłyśniecie się śmiercią. Kunsztowne, mocne!

Tak zwyczajniej podoba mi się "Podróż" - z powietrzem "jak w krysztale" i imieniem "pisanym na białej skale".  
A "Epilog"...  Z początku przeszkadzały mi poprzestawiane akcenty w słowach. Potem na plus - jakieś dalekie skojarzenie z utworem Lombardu "Nasz ostatni taniec"; ale to znów mocna poetycka rzecz! Jarosz straszy znużeniem, wyczerpaniem się sensu: "Patrz jak świat już bez dnia sięga dna, czerpie z dna, jak cieknie jego łza, jego zła gęsta łza." Świetna melodia refrenu!

"Kochane ręce" (tekst Edwarda Stachury) - to czułe wyznanie miłości – przebojowe, żywe, słodkie, ale nie przesłodzone: „Kocham za siebie, kocham za ciebie, kocham jeden za dwoje. Słońce po niebie, księżyc po niebie, gwiazdy po niebie, chmury po niebie - wszystko spoczywa na mojej głowie!” - wrusz-tekst! (piosenki nie ma na Spotify, poszukajcie na YouTube).

Jest jeszcze "Rzeka" – dokładnie ta, w której stoją artyści. Psychodeliczna, z jakimś "nierealem" w środku. Klimatyczne (dalekie skojarzenie z The Doors)!

Wczoraj, gdy zasypiałem i „Baza 2” grała mi w głowie, wiał fen i widziałem „epilog” świata, w którym dla takiej muzyki nie ma miejsca w mediach. Pewnie dlatego, że nie jest z bogatej wytwórni, pewnie dlatego, że ma hasztag poezja... 
I śniłem, że piszę recenzję. Marzyłem, by nie był to "papier słów". A jeśli to dobrze wyśniłem - to klikajcie, słuchajcie, polecajcie i zmieniajcie się przy tych dźwiękach!



Zobacz też:


środa, 19 lutego 2025

Dopóki koła nie odpadną

 WARHAUS "KARAOKE MOON", 2024.


Fajna okładka. Wokalista ciśnie na rowerze. 

Belgijski Warhaus na początek częstuje nas takim love songiem, że Leonard Cohen "w niebiesiech" wykrzywia wargi niczym Linda, i kiwa głową, mówiąc "Moja szkoła!". Czego tu nie ma: mruczanda (kojarzą mi się z płytą "Wild God" Nicka Cave'a), cymbałki, szamańskie bębenki, głęboki bas, chórki. To jest wielkie jak Himalaje, święte jak przydrożne kapliczki! Tak! W "When The Names Are Real" to - jak Maarten Devoldere upaja się słowami, jak cedzi wulgaryzm; jak w teledysku niesie płomyczek po schodach; jak powtarza się o królestwie, które posiada; jak bredzi o tym, że chce jechać ze swoją miłością, dopóki koła nie odpadną; jak plącze się o zmienianiu zamków - jest genialne. Koniec kropka. Arcydzieło. A to piosenka z refrenem "Babe I'm in love with you"! Stoimy pod balkonem Julii.

Przy okazji wygooglałem "schody do nieba" przy ulicy Komediantów w Brukseli, z teledysku.

Równie dobry jest song numer 3. Muzyczna perełka - "What Goes Up!" z jakichś głębin, z krainy lodu. Zapamiętuje się plumkający bas i podśpiewywanie. Enigmatyczny tekst o tym, by nie wgryzać się w to, co chce się uważać za prawdziwe.

Mocno zwariowany jest "Zero One Code" - z  intrygującą zadyszką. Jak się dowiedziałem z wywiadu, inspirowany książką  „Narcyz i Złotousty” Hermanna Hessego. O różnych typach osobowości. W książce Hessego - Narcyz wierzył, że równowagę wewnętrzną można osiągnąć jedynie poprzez odcięcie się od świata zewnętrznego i skupienie na duchowych wartościach, Złotousty żył inaczej - jak artysta, pełnią życia, szukał szczęścia we włóczędze, miłości, sztuce. Dwie strony monety - kod zero i jeden. Podziwiam oryginalny teledysk do tego utworu, gdzie - jakaś adrenalina rozwala porządek świata i wszystko się przewraca, przekształca, zmienia w wyścigowe konie. Fantastyczna wizja.

"Hands of Clock" to bajka o mrocznej miłości wystawiana na trzeszczących deskach jakiegoś tajemniczego teatru. Świetne smyki, melodia snuje się delikatnie jak walczyk. W tej historii mężczyzna tłumaczy swojej wybrance: "Jestem dzieckiem dnia i nocy / Ale one się podzieliły i walczyły o mnie / Więc gwiazdy i księżyc to część, którą tylko ty możesz zobaczyć."

"No Surprise" brzmi jak popowy przebój z radia, piękny męsko-damski duet. Urokliwy, jakby grany był na plaży na Hawajach. Coś o zabieraniu kluczyków samochodowych, coś o poczuciu, że przewidywalność jest niedobra, zatem "napijmy się".

"Jim Morrison" to zawiły monolog do kobiety, pełny sprośności i wszeteczności z refrenem: "Trzeba mężczyzny, by Cię kochać, kochanie". Morrison obrywa tu boleśnie - "był tylko dzieckiem, gdy umarł". Muzycznie jest naprawdę interesująco, awangardowo i nowocześnie, patetycznie i lekko. Do zasłuchania.

"Jacky N." to eteryczna melodia jak z czarno-białego filmu. Niespodzianka. Bez wokalu. Piękna jak "Sonata księżycowa", albo "Claire de Lune".

Nieco mniej mi się podoba "The Winning Number"- jako zbyt monotonny efekciarski monolog, w którym na końcu padają zwycięskie numery na 14 sierpnia.

"I Want More" za to jak najbardziej. Tytuł przypomniał mi o znakomitej, dawno nie słuchanej płycie Sisters of Mercy "The Vision Thing". Devoldere tłumaczy się, że "chce więcej", w podobny sposób jak Andrew Eldritch. "Jak bardzo zmęczona jest armia, / która ląduje na twoim brzegu? / Cóż, przeważnie chcę jakiegoś rodzaju zwycięstwa,/ ale czasami chcę więcej".

Kończąca płytę piosenka "Emely" jest nieco smutna (smętna?) - czuć znów, że "Leonard Cohen lubi to", a mi przyszło do głowy patrząc na okładkę, że wolałbym na koniec jakiś finisz a la Abdużaparow (czy ktoś pamięta jak finiszował w Wyścigu Pokoju, ten szalony kolarz?), jakąś jazdę na zatracenie, aż odpadną koła. Niemniej Warhaus zaczarował mnie tą płytą, i tą recenzją próbuję się od niej uwolnić.

niedziela, 12 stycznia 2025

W naszych ciałach essa, dopamina, oksytocyna, trans

Marzena Orczyk-Wiczkowska "Miłość i inne święta", Wyd.MBP im. H.Kołłątaja w Dąbrowie Górniczej; Dąbrowa Górnicza, 2024.

 


Niektórzy mówią, że miłość to coś, co mamy zachować dla siebie, coś intymnego. Z jakiejś obawy, że uleci? Ze skromności? Z obawy przed kiczem? Tymczasem miłość codziennie wykoślawiają nam media: Netflixy, Instragramy, memy i rymy typu fire/desire. Owijają ją w banał, trywializują albo i zohydzają (ach, te skecze w kabaretach, w którym związek małżeński to pułapka, męczarnia i katorga). Ta prawdziwa jest chowana. Mogą więc niektórzy uznać, że nie istnieje. Dlatego dobrze, że ktoś nam powie, że jest możliwa. 

Tęsknotę za miłością ma każdy, mniej jest jednak szczęściarzy, którzy jej doświadczyli. A jeszcze mniej jest tych, którzy o niej umieją napisać. Marzena Orczyk-Wiczkowska - pisarka, poetka, autorka tomów "Abisal", "Ranne pieśni" czy "Adult canal" - umie.

Umie np. ją streścić w 4 wersach. I są to m.in. linki-inspiracje do książek Antoine'a de Saint-Exupéry'ego i Wiesława Myśliwskiego. 

"planeta róża.

miód i sól.

wydobywanie perły.

łuskanie fasoli."

W innym świetnym wierszu ("znamię w kształcie jednej z liter alfabetu") pisze, że miłość odurza nas do wiary, że wszystko ma sens. I unosi nas zachwyt, i chcemy wychwalać każdy detal świata: "błogosławione niech będą pory roku, powracające cykle, miłość i wszystkie inne święta".

W jej wierszach jest ogień, jest szaleństwo zmysłów, jest "chwila, która była śnieżynką". Zatem witaj, czytelniku,  w miłosnej zaspie.

Miłość pojawia się jak zaklęcie - "pomyślałam życzenie, choć dawno już umarłam, pomyślałam życzenie, jakbym się rodziła, pomyślałam życzenie jak dziewczynka w cukierni, a może ta druga, z bajki andersena.

Są tu miłosne obawy ("boję się, że mógłbyś stać się niezbędny jak tlen i woda") i miłosne uniesienia. Uwielbiam wiersz "stranger things" - to rzucanie słowami podobnie jak Joanna Mueller, albo Inger Christensen (w jej "Alfabecie"). Oto miłość bombarduje nas tysiącem blików: "w naszych ciałach essa, dopamina, oksytocyna, trans." - genialne!

Autorce udało się uniknąć banału. Jest ironia, są pytania "może nie chcesz znaleźć, bo wystarcza ci szukanie?", są diagnozy, że nie umiemy kochać, bo jest "mimikra przyczajonego serca, ciężar blizny i świętego spokoju", są smutne refleksje -"byłam niedorzeczna jak głodny wróbel, który usiłuje połknąć żabę"...

Opisała miłość - która sprawia, że naprawdę żyjemy. I śnią się nam "złoto, kadzidło i mirra" (z wiersza "inne święto"), i stać nas na celebrę, i umiemy "przyjąć wszystko jak dar".

Polecam "przytulić" tę książkę ozdobioną kolażami Marty Motyl. I pod te frazy wyświetlać sobie własny film o miłości. Tak jak ja w moim wierszu z bitem. 


 

sobota, 28 grudnia 2024

Pościelowe klimaty, melancholijne snuje

 Warhaus "Warhaus", 2017

 
Belgijski Warhaus wydał w tym roku płytę "Karaoke Moon", jednak - póki co - to piosenki z płyty z 2017 roku wciągnęły mnie absolutnie. Z okładki uśmiecha się młodzian - wtedy prawie 30-letni Maarten Devoldere. Uśmiecha się, bo zrobił dobrą robotę. Te pościelowe klimaty, melancholijne snuje - mają wielki urok. Złapały mnie i nie chcą wypuścić. Płyta kompletna. Każdy utwór zapada w pamięć. 

Już pierwszy - "Mad World", ma to "coś". Czuję jakby autor chciał powiedzieć, że trzeba poddać się szaleństwu, żyć nie rozumiejąc żadnych reguł, nawet siebie. A potem jest najlepszy kawałek "Love's a Stranger", w którym miłość jest obezwładniająca. Jest zamętem, obłędem i zgiełkiem. Męski wokal z delikatnym śpiewem Sylvie Kruesch tworzą erotyczną aurę, której trudno się nie poddać. 

Szorstki "Well Well" z kontrabasem i jakąś chorą solówką gitarową przesuwa inspiracje z Leonarda Cohena w stronę Toma Waitsa. To kolejna historia miłosna, historia poddania się i wzięcia władzy. 
 
"Control" ma chory klimat - jakby pochodził z jakiegoś mrocznego thrillera. Mała Lolita przejmuje kontrolę nad mózgiem mężczyzny.

"Dangerous" o tajemnicy pożądania - z jakimś orientalnym hipnotyzującym klimatem, piękną perkusją.  

"Bang Bang" - rozważania o zakończeniu związku, a koniec ów obwieszczają genialne trąby. 

"Everybody" - to czułe pojękiwania porzuconego kochanka.

"No Such High" - to znów historia miłości, co jest jak odurzenie, wyzwanie do wspinaczki na najwyższy szczyt: "Byłaś piękna w internecie / Jak bardzo chciałem cię spotkać / Aż pewnego dnia się to stało / I byłaś piękna na ulicy"...

W "Kreusch" miłość każe zdradzać i wybaczać. Podoba mi się ten moment, gdy Marteen cedzi słowa: "And now: I’m coming in" - trochę w stylu Nicka Cave'a.

Płyta kończy się czarującą piosenką, w którym facet tłumaczy dziewczynie, że nie pozwoli jej się w nim zakochać. "Bo człowiek, o którym myślisz, że jest mną, jest kimś, kim nigdy nie będę." Mówi to i mówi, ale sam sobie nie wierzy.