poniedziałek, 10 października 2011

Pomiędzy piekłem a niebem



W przypadku debiutanckiego wydawnictwa grupy HellHaven mamy do czynienia z próbą wykorzystania filozoficznych cytatów dla wzmocnienia przekazu zawartego w tekstach i muzyce. Świadczy o tym credo wydrukowane na okładce, zaczerpnięte z Oscara Wilde’a: „Wszelka sztuka jest zarazem powierzchnią i symbolem. Kto sięga pod powierzchnię, czyni to na własną odpowiedzialność. W rzeczywistości sztuka odzwierciedla widza, nie życie”. Warto dodać, że słów tych użył Wilde ponad sto lat temu w przedmowie do „Portretu Doriana Graya”. Przyjmując takie właśnie motto muzycy świadomie czy też nie, podpisali się pod zawartą w tej powieści koncepcją sztuki, która głosi pełną swobodę artysty nieograniczonego normami, zakazami i nakazami. Zaryzykuję, i zajrzę głęboko w oczy tego „bon vivanta” i „dandysa”, żeby przekonać się czy jego portret do mnie przemówi.

Już pierwsze dźwięki „Art for Art’s Sake” rozwiewają dręczącą mnie wątpliwość, że konfrontując się z muzycznym portretem grupy będę skazany na konwersację w stylu „dziada z obrazem”. To fuzja progresywnych dźwięków i heavy metalu. Czy podpieranie jej Wilde’em, Einsteinem, Shakespear’em, Nietzschem i Cioranem (obok przytoczonego wcześniej creda, każdemu utworowi na płycie towarzyszy cytat z ich dzieł) wnosi coś szczególnego do znanej od ponad wieku historii? Dorian Gray był młodzieńcem pięknym i wiecznie młodym, starzał się i pokrywał amoralną szpetotą wyłącznie jego portret.Do czasu…

Tak też jest z muzyką na „Art. for Art.’s Sake”. Choć ukazuje swoje młode i rumiane oblicze, ma także i nieco „gorszy” profil. Otóż podobne granie można usłyszeć na setkach płyt z tzw. „progressive metalem”. Albumy Dream Theater, Fates Warning, Sieges Even, Pain of Salvation, Shadow Gallery, to pierwsze z brzegu, które przychodzą mi do głowy. Złożone, pokomplikowane struktury kompozycyjne, niestandardowe i zmienne metrum, zawiłe partie instrumentalne. Wysoki poziom artystyczny kompozycji połączony z obszernymi tekstami w formie epickich opowieści, co w rezultacie wydłuża czas utworów i tworzy z nich albumy koncepcyjne. Wszystko, o czym piszę znajdziemy na debiucie HellHaven. Wszystko już było. Jak więc ma się do tego filozoficzna deklaracja, o nieograniczonej wolności, skoro muzycy obrali dla uprawianej przez siebie sztuki ograną stylistyczną konwencję? Oj tam, oj tam! Niepotrzebnie czepiam się słówek, a tu rozchodzi się o czyny!

Po pierwsze, choć to dopiero debiut, to debiut prawdziwie komplementarny. W muzyce zespołu daje zauważyć się koncepcję, kompetencję i już skrystalizowaną wizję. Po drugie, już pierwszy na płycie „Stardust”, łączy w sobie wszystko to, co HellHaven ma dziś do zaproponowania. Epicką opowieść osnutą wokół tematu paraliżu dziecięcego i intrygujące pytanie: czy przyjemnie jest obudzić się w nocy, wiedząc, że ciało jeszcze śpi? Utwór trwa prawie osiem minut i oferuje nam wiele przyjemnych dla ucha melodii i zmian tempa. Rozpoczynające go intro przywodzi na myśl podobne zabiegi stosowane przez Dream Theater, Porcupine Tree, Riverside… Klimatycznie, chwilami naprawdę mocno. Ciekawostkę stanowi „maidenowska” solówka gdzieś na początku kompozycji i „rozlana” partia klawiszy pod jej koniec.

„Seven” jest znacznie cięższy, z trochę mniej ciekawymi partiami wokalnymi niż w przypadku tych ze „Stardust”. Niemniej takie jego elementy jak galopada gitar i „sabbathowy sound” tworzą odpowiednio trwały i solidny podkład dla dogmatycznych rozważań na temat siedmiu grzechów głównych, stanowiących literacką treść „Seven”. W „Ecce Homo” słychać, że „lekturowo” muzycy przerobili nie tylko Iron Maiden, ale i zespoły spod znaku Slipknota i Korna. Po raz pierwszy na „Art. of Art.’s Sake” usłyszeć można growl, ale i też ostatecznie przekonać się, że wszyscy muzycy to paczka niezłych, choć niechętnie popisujących się własnymi umiejętnościami technicznymi instrumentalistów.

„Bitterman (a Tribute to Heavy) brzmi jak niepublikowany dotąd utwór Iron Maiden z sesji, która potem trafiła na płytę „The X Factor”. Klaustrofobiczną atmosferę tej kompozycji dopełnia przekaz, który jest opowieścią o ludziach nie mogących się odnaleźć we współczesnej rzeczywistości. Tekstowi towarzyszą średnie tempa, a także rozbudowane linie melodyczne z licznymi instrumentalnymi przejściami i zmianami muzycznych nastrojów (od melancholii, aż po wściekłość).

„Prelude to Death”, chociaż bardziej progresywny aniżeli „Bitterman…”, razem ze „Stardust” tworzy oś debiutanckiego albumu HellHaven. Solidne partie gitar, opanowane do perfekcji harmonie, wyrazisty wokalista, pokomplikowane linie melodyczne, niekiedy naprawdę mocne riffy. Życie to tylko preludium dla śmierci, filozofują autorzy „Prelude to Death”. Podobnie jak debiut jest zaledwie początkiem długiej drogi, chciałoby się im odpowiedzieć, nie zagłębiając się zbytnio w egzystencjalne meandry. Tę, muzycy z Myślenic pomimo krótkiego stażu (zespół powstał zaledwie w 2008 roku) mają dobrze zaznaczoną na mapie. I co najważniejsze wiedzą, dokąd zmierzają. Obciążeni filozoficznym bagażem czy też bez niego, z pewnością dojdą do takiego punktu, że jeszcze nieraz będzie okazja o ich muzyce napisać, a kto wie, może i nawet użyć jej jako cytatu?

HellHaven „Art for Art’s Sake”. Fabryka Zespołów.

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz