Na stronie
Reymont.pl ukazał się wywiad z Piotrem Gajdą:
Piotr Gajda, tomaszowski poeta związany z łódzkim środowiskiem literackim, autor świetnie przyjętego debiutu Hostel, opublikował swoją drugą książkę poetycką. Tom Zwłoka (dostępny wraz z najnowszym numerem kwartalnika "Arterie") jest już do nabycia w księgarniach. Specjalnie dla nas autor opowiada o jego powstawaniu.
„KAŻDY INTELIGENTNY CZŁOWIEK MUSI BYĆ SCHIZOFRENIKIEM”
Z Piotrem Gajdą rozmawia Maciej Robert
Maciej Robert: Zazwyczaj publikacja drugiej książki jest dla autora nie lada wyzwaniem. Jak to wyglądało w twoim przypadku?
Piotr Gajda: Myślę, że druga książka rzeczywiście jest pewnym rodzajem wyzwania. To okazja, żeby poeta zadał sobie przynajmniej dwa pytania: czy jest mu ona potrzebna, a zwłaszcza, czy jest ona potrzebna komukolwiek jeszcze? Jeśli na przynamniej jedno z nich odpowiedź jest pozytywna, bez zbytniej ujmy dla świata można podjąć kolejną próbę.
W „Hostelu”, swoim debiutanckim tomie, zaproponowałeś wyrazistą poetykę, która – przynajmniej po części – jest kontynuowana w „Zwłoce”. Świadomie pragnąłeś nawiązywać do „Hostelu”? A może starałeś się przełamać wypracowane w debiucie wzory?
W każdym razie niczego nie kalkulowałem. Pozwoliłem tym wierszom „pisać się” z pełną świadomością ich podobieństwa do tych, które zawarłem w swoim debiucie. Być może także ze świadomością ich niedoskonałości. Gdzieś tak pod koniec układania książki doszedłem do wniosku, że zupełnie mi nie zależy na tym, czy „Zwłoka” to umownie rzecz ujmując „Hostel 2”. Zależało mi wyłącznie nad tym, żeby ukończyć tomik i zawrzeć w nim w miarę wyraziste, osobne wiersze, które miałyby szansę kontynuować to, co rozpocząłem w swoim debiucie. Kreowanie indywidualnego, poetyckiego świata.
Twój nowy tom miał nosić tytuł „Wypchane zwierzęta”. Czym jest spowodowana ta nagła zmiana tytułu?
Poprzedni nie definiował w pełni tego, co chciałem wyrazić. Stąd zmiana, która nie była rewolucyjna, a ewolucyjna…
„Zwłoka” jest niezwykle jednolita, wręcz radykalna w kreowaniu pewnej poetyckiej wizji. Można by nawet powiedzieć, że ilość takich obrazów jak krew, martwe zwierzęta, mróz, popiół staje się ryzykowna. Nie bałaś się podjęcia takiego metaforycznego ryzyka?
Umówmy się, że chciałem „pojechać po bandzie”, stworzyć coś klaustrofobicznego, wręcz „podprogowo brzydkiego”. Ale zarazem prawdziwego. Jestem zwolennikiem teorii, że każdy inteligentny człowiek we współczesnym świecie nie ma wyjścia i w pewnym stopniu musi być schizofrenikiem. I taki jest mój świat, mój język, taka jest moja rola poety. Rejestrować „rozdźwięk” pomiędzy światem zewnętrznym i wewnętrznym, zastanawiać się, który z nich jest bardziej realny i tak naprawdę determinuje wszystko, decyduje o wszystkim. Co powoduje, że w każdym z nas prędzej, czy później zatrzaskują się jakieś drzwi. Cóż, żeby tego dokonać podejmę każde ryzyko, wykorzystam każdy poetycki topos, rekwizyt… Ryzyko, które masz na myśli, nie ma znaczenia w kontekście przejrzystości zapisu, ponieważ nie zawsze to właśnie forma (technika) decyduje o „jakości rejestracji”.
Nie bałeś się porównań z obśmianym niedawno przez Rafała Wawrzyńczyka modnym stylem młodej poezji, nazwanym przez tego krytyka „poezją somatyczną”, operującą podobnymi atrybutami do tych użytych w „Zwłoce”?
O ile sobie przypominam głos krytyczny Rafała Wawrzyńczyka odnosił się głównie do propozycji poetyckiej Joasi Lech. Cóż, traktuję go wyłącznie jako jedną z opinii, której przeciwstawiam nominację „Zapaści” do kilku ważnych nagród poetyckich. Chcę przez to powiedzieć, że cały czas obracamy się w zamkniętym kręgu subiektywnych ocen, które dopiero w odległej cezurze czasowej nabiorą pewnej ostrości. W ogóle nie myślę o porównaniach, modach, młodej poezji. Owszem, często myślę o upływie czasu, o tym, że zbyt dużo go zmarnowałem na to, żeby „układać się” z życiem i z codziennością. Ale taka jest cena naszej egzystencji. A już na pewno nie rozmyślam nad znaczeniem pojęcia „poezja somatyczna”…
Na ile pewne zjawiska i pewne nazwiska związane z najnowszą polską poezją są ci bliskie? Myślę tutaj choćby o Honecie, Kobierskim czy Jaroszu.
Zwłaszcza z Kobierskim i Jaroszem czuję pewne pokrewieństwo na poziomie emocjonalności wiersza. Dodałbym tu jeszcze Grzebalskiego, Woźniaka i poniekąd Elsnera. Co do Romana Honeta nie mam prostej odpowiedzi, więc zostawmy tu pewien stopień niedomówienia…
Wolisz właściwie postrzegać poezję jako zbiór indywidualności, czy raczej skupisko pewnych grup? Sam jesteś związany z łódzkim środowiskiem, jesteś zaliczany do tzw. „dykcji łódzkiej”. Jakie są plusy (i – ewentualnie – minusy) bycia członkiem poetyckich stowarzyszeń?
Powtarzam to do znudzenia. Z określeniem „dykcja łódzka” byłbym bardzo ostrożny. Nie czuję absolutnie żadnego pokrewieństwa z indywidualną dykcją Roberta Miniaka, Rafała Gawina, Michała Murowanieckiego, Krzysztofa Kleszcza, Moniki Mosiewicz, czy wreszcie Przemka Owczarka. Łódź, to raczej miejsce geograficzne, niż endemiczne. „Arterie” – pismo, wokół którego na chwilę obecną niejako skupiamy się, to w dużej mierze projekt Przemka, Agnieszki Owczarek, Madzi Nowickiej, Rafała i Michała, aniżeli „organ” określonej dykcji lub grupy. Znamy się, lubimy i cenimy, ale osobiście ograniczyłbym się do sformułowania „środowisko”. Bycie jego częścią w moim przypadku zaowocowało wydaniem dwóch książek i możliwością poznania wielu wspaniałych ludzi związanych z Łodzią, ale już niekoniecznie z pismem, czy personalnie z nami.
Mam wrażenie, że typ poezji, który ostatnio wzbudza największe uznanie u krytyków, czyli poezja (post)lingwistyczna, intelektualna, nierzadko trudna do rozszyfrowania, jest ci kompletnie obca?
Jestem wystarczająco skomplikowany jako jednostka, świat wokół mnie jest wystarczająco skomplikowany, jak również moje z nim relacje. Osobiście, nie widzę powodu, abym musiał komplikować język, za pomocą którego opisuje moje w nim (świecie) miejsce. Niemniej rozumiem, jeśli ktoś artykułuje taką potrzebę.
Emocje i imaginacje – to, jak mniemam, dla ciebie ważniejsze od językowych gierek?
Jakiekolwiek „gierki”, nie tylko te językowe, są mi obce już na poziomie poetyckiej mentalności. Imaginacja poety, to coś na tyle poważnego, że nie zawaham się użyć tego określenia – poważnego śmiertelnie. W tym sensie jestem „poetą totalnym”, który nie ukrywa się za „warsztatowym makijażem”. Stąd bywam jednocześnie „autorem naiwnym”, ale i czasami autentycznym.
Jednakże nie odżegnujesz się całkowicie od lingwistycznych koneksji, pozwalając sobie na językowe zabawy. Czy „Budda, żółty jak budyń” albo zbitki typu „Bóg, płonący stóg albo żrący ług” są dla ciebie jedynie badaniem brzmieniowych możliwości języka czy mają realne przełożenie na treść i atmosferę wiersza?
Wróćmy do chłodnej kalkulacji. U mnie ona nie występuje, za to w całej rozciągłości znaleźć można w moich wierszach ślady „boskiej ingerencji”, albo prościej i mniej pompatycznie – pewnej językowej intuicji, która czasem wpływa na konkretną frazę, albo na całościową atmosferę wiersza. W tym sensie „brzmieniowe możliwości języka” są tożsame z moimi możliwościami intuicyjnymi, warsztatowymi, albo wyobrażeniowymi. Widać stąd w całej rozciągłości, że zgodnie z tym jak to trafnie wobec mnie definiuje Wojtek Kass, raczej nie jestem „mózgowcem”.
Czy zawieszenie, od którego rozpoczynasz otwierający tom wiersz „Prawidła”, a także motto z Ciorana, podkreślające wagę okresu przemian oraz tytuł, który można odczytywać również jako odroczenie, ma jakiś związek z etapem twojej twórczości (a może życia?), na którym się obecnie znajdujesz?
Cieszę się, że tak trafnie to odczytałeś. Na poziomie twórczości dziś odrzucam pośpiech, który spowodował, że w przeciągu dwóch lat napisałem dwie książki. Zwróć uwagę, że to tempo narzucił mi mój własny życiorys. Nieśmiałe próby poetyckie pod koniec lat osiemdziesiątych, a potem kompletny bezwład, aż do roku 2000, a właściwie 2007, kiedy to „demo”, z którego zrodził się potem mój właściwy debiut otrzymało nominację do nagrody im. Jacka Bierezina. I cały czas towarzysząca temu determinacja polegająca na tym, że jeśli już miałbyś siebie jakoś zdefiniować, jedyna przychodząca na myśl definicja brzmi: „poeta”. To fiksacja i mam tego świadomość. Niemniej, nadal uważam, że te najważniejsze wiersze są jeszcze przede mną. Zwlekam, być może łudzę się, że to moje założenie jest prawdziwe.
„To nic trudnego wymyślić karawanę liżącą strup”. Podczas pisania wierszy zawierzasz bardziej wyobrażeniowej kreacji czy raczej zdajesz się na popatrywanie i podsłuchiwanie rzeczywistości?
I tu myślę, byłem najbliżej Romana Honeta, na co zresztą zwrócił mi uwagę Przemek Owczarek, uważny redaktor książki. „Ośmielona wyobraźnia”, to nośne określenie a w przypadku twórczości Honeta niezwykle trafne, z tym, że u mnie pełni ono rolę usługową wobec wydobywanych z własnej podświadomości obrazów. Nie mogą być one kompletnie oderwane od rzeczywistości, ponieważ bez interakcji z nią, nie ma takiej możliwości, aby w ogóle mogły być „żywe”. Wiersz kompletnie oderwany od określonego emocjonalnego kontekstu, jest zaledwie hologramem.
A sen? Jak ważna jest jego rola?
Sen uświadamia mi, co to jest „nicość”.
„Otwórz szeroko oczy i wywietrz dom z umarłych” – piszesz w ostatnim wierszu. Czy to zapowiedź przyszłych zmian w twojej poezji?
Nie mam pojęcia. Wiem jedno, do następnej książki chciałbym wpuścić nieco „powietrza”. Dalsza intensyfikacja dykcji, to już byłaby chyba jednostka chorobowa. Choć z drugiej strony trzeba przekraczać granicę, wyznaczać ją sobie za każdym razem od nowa. Wtedy nie jest już jakimkolwiek ograniczeniem, a jedynie linią horyzontu.