MUZYKA KOŃCA LATA, "Prywatny Ciechocinek", Thin Man, 2021.
Zostałem zauroczony. To piękna płyta. Jak z rzutnika wyświetla mi różne przezrocza. Siedzę w zadumie albo tańcuję.
Po pierwsze przywołuje wspomnienia młodości. Wędrówki bez GPS-a, piękno i dobro tamtych naiwnych czasów. Życia bez Fejsa i Insta, które ryją psychikę. Jeszcze te wspomnienia gdzieś się tlą, zapisane na VHS-ach, na czarno-białych zdjęciach...
Po drugie - Muzyka Końca Lata to taki klasyczny niszowy twórca. Nagi - pokazuje nam swoje uczucia, bez filtrów, ściemniań. Bez machiny promocyjnej, menadżerów. Jasne, że podziwiam piękne teledyski za miliony, ale jak sobie uświadamiam ile "ludziów" przy nich majstrowało, to czasem wydaje mi się to obrzydliwe. Sztukę lubię pojmować jako wypowiedź intymną. Wypowiedź, w której czuć przyspieszony oddech, bicie serca, puls. Te wszystkie promocje, bilbordy i inne tego typu działania, czynią ze sztuki produkt. Z metką, z kodem kreskowym. Powstaje takie brrr-coś, sztuczne jak manekin, wydmuszka.
A słuchając płyty "Prywatny Ciechocinek" odczuwam pełną empatię z twórcą. Żywym twórcą, a nie produktem.
Muzyka Końca Lata - to zespół, który działa od dawna. Lider - Bartosz Chmielewski. Swego czasu ciepło wyrażał się o nim Dunin-Wąsowicz na łamach pisma "Lampa", pamiętam. Zespół niszowy. Z Mińska Mazowieckiego. Moje aktualne odkrycie.
Pierwsze skojarzenie - wczesny Happysad (taki, który grał kiedyś na Lumumbowie przed Kultem). Drugie skojarzenie - Komety (zespół Lesława), który uwielbiam - pamiętam pogo w Domu Literatury w Łodzi. Trzecie skojarzenie - zespół Kobiety z hitem "Si Si Marcello". Piosenki o uczuciach. Jakie to inne od masówy, w której maczo opiewa swoje ego, swoje podboje. Jakie to inne od sztuki pojmowanej dziś jak obscena. Jakie to inne od sztuki, która jak Putin przekracza granice.
Bliskie mi są już pierwsze słowa tej płyty. Zapis załamki. Zwątpienie twórcy. "Nie napiszę już piosenki, pomyślałem tuż przed snem / Tyle jest muzyki, nie ma komu słuchać jej / Już nie będę gwiazdą rocka, nie, nie dla mnie listy szczyt / Można już odetchnąć, koniec z nagrywaniem płyt".
A no tak, bo potrzeba obcowania ze sztuką została zdegradowana i ośmieszona. Spotifaje podają nam tysiące plików na tacy. Algorytm Netfliksa sam wybiera filmy. Gotowa papka wylewa się z dozownika wprost do gardła gęsi. Komu potrzebna dodatkowa dawka - od niszowego twórcy?
Czy to wina systemu nauczania - konieczność odpytania (no i sprawdzenie, czy zgadza się to z kluczem odpowiedzi) z kolejnego starożytnego, średniowiecznego, romantycznego, pozytywistycznego, młodopolskiego itd., utworu, wywołuje u sporej części młodego pokolenia, wstręt do emocjonalnego wgłębiania się w tekst? Nie wiem - może trochę też, może to, że świat się zmienia? Wszystko jest bardziej giga i miga - jak śpiewał Janerka, a zapotrzebowanie na obcowanie ze sztuką jest szczątkowe. Koncerny wiedzą na jakich strunach grać, by zainteresować odbiorcę. By go nakarmić i zamulić. Nietopowy artysta jest w swojej niszy skazany na osuwisko i to się nazywa abrazja.
Muzyka Końca Lata to muzyka bezpretensjonalna. Głos męski - to głos marzyciela, czułego faceta. Plus głos żeński współtworzący piękne harmonie wokalne. Atmosfera wakacji, radosnego pląsu, odpoczynku ze szkłem w ręce, prywatki.
Pieśń "W Boule gram" szkicuje nam portret mężczyzny - oto optymista, aktywny sportowo, zmieniający pracę - ceniący sobie jej komfort ("Już zmieniłem szefów trzech, byli dziwni strzygli brew, pili krew"), przeżywający romanse ("Chociaż długo byłem sam, teraz fajną pannę mam"), dużo czytający ("Książki, płyty to nasz skarb, starczy nam na wiele lat, czasu szmat")...
Najlepszy na płycie "Naucz się być sam" z genialnymi klaskami, rozwalił mnie konstatacją, by zaakceptować swoje wyobcowanie. Rozrywkowy teledysk wskazywał mi na przeżycia jakiegoś - przepraszam za mocne słowo - przegrywa. Widziałem go w śmiesznych gaciach jak macha lekkimi sztangielkami - co wywołało politowanie. Każdy kolejny kadr - facet łazi z sukienką na wieszaku, wywołał - znowu - raczej poczucie żenady. Ale pod koniec, gdy tańczy na koncercie to już współodczuwam jego ból. I jeśli rozkminić to inaczej, i za żałosne uznać potrzebę uznania, potrzebę lajka, pogłaskania po głowie przez kogoś - to utwór rośnie, rośnie! Właśnie takiego potrzebowałem!
Zresztą muzycznie on jest przegenialny. Czuję tu jakieś echo przebojowości zespołu Air, piękna jest ta narastająca coda. Oto prosta piosenka - wyprowadzacz z manowców poszukiwania podziwu.
"Silent Disco w Pogłosie" to świetny instrumental. Tajemniczy Don Pedro skrada się pomiędzy kwartałami ulic. I wychyla się, raz na jakiś czas, na jedną karambę.
"Prywatny Ciechocinek" to lajtowa piosenka, która wyświetla mi drogę między Wetliną, a Ustrzykami. Autor opiewa swoje własne uroczysko nad jeziorem, ale każdy sobie wyświetli tu swój własny chill-out. "Będę gotował barszcz" - brzmi jak postanowienie poprawy na spowiedzi. Artykułuje się tu proste czynności zerujące licznik i potrzebę samotności. Jest też kapka o wegetarianizmie ("cieciorkę, kapustę czy szczaw?"), w taki sposób, że nawet jak ktoś lubi mięsiwo, uśmiechnie się.
"Wniebowzięci" to miejsce na wokalne szaleństwo kobiecego głosu. Żaden wypełniacz - piękny utwór do wielokrotnego odsłuchu.
"Żyjmy" przekonuje słusznie, by kombinować, walczyć, nie bać się ryzyka.
"Myślówa" oprócz pięknego tytułu, zasysa nas w jakieś mroki. Robi się dżdżysto jak w Seattle, gitarka tak łka, że zespół Mad Season mi się zwizualizował.
"Globus" to instrukcja obsługi doła: "Oto ręka, oto nos, resetuję w sobie BIOS". I znów jest miejsce na fajne psychodeliczne rzężenia.
Kolejny instrumental brzmi jak Ennio Morricone na Mazurach. To musiało powstać gdzieś na huśtawce w kształcie konia, koło Ełku, w gminie Stare Juchy - toż to ja tam na koloniach byłem!
Wyznania prawiczka z frazą "Pusta chata, ja i Dead Can Dance" wylewają nam na niebo gwiazdozbiory i ryski po meteorach. A refren "Weź mnie w cień" każe nam wziąć te piosenki we własny prywatny odtwarzacz. By wzruszyć się, zobaczyć w sobie choćby cień dawnego młodzieniaszka, poczuć meszek nad wargą.