sobota, 16 listopada 2024

Możemy już moknąć patrząc w niebo

THE THE - "Ensoulment", 2024

    


      Możliwe, że to nie jest płyta takiego kalibru jak kultowe "Soul Mining" (1983) , "Infected" (1986),  "Mind Bomb" (1989) czy "Dusk"(1993). Tamte buzowały energią. Matt złowieszczył "Arabia! Arabia!" (w "Sweet Bird of Truth"), Matt odprawiał jakieś szamański obrzęd (w "Giant"). Ta jest spokojniejsza, kameralna, wyciszona. Ale ja czekałem na ten tembr głosu, doczekałem się i jestem happy. 

    Na pewno gra we mnie sentyment. The The to moje prywatne odkrycie. Piosenka "Armageddon Days (Are Here Again)" z tekstem "Gdyby prawdziwy Jezus Chrystus powstał dzisiaj z grobu / Zostałby zastrzelony przez C.I.A." - wywoływała u mnie ciarki. Uwielbiałem "The Beat(en) Generation"  z fajną harmonijką, z przekazem dla pokolenia, które było oszukiwane i ogłupiane: "Otwórz oczy, otwórz wyobraźnię!"; i "Kingdom of Rain" - najsmutniejszą piosenkę świata - o wypaleniu związku - śpiewaną w duecie z Sinead O'Connor.  Wgryzałem się w świetne teksty - we wspomnianym już "Giant" widziałem przejmujące wyznanie człowieka, który z przyjaciół uczynił wrogów, "boi się Boga, boi się piekła i zapada się sam w sobie", teraz patrzy w lustro z obrzydzeniem: "jak ktokolwiek mógłby mnie poznać, jeśli nawet ja nie znam samego siebie?" i wypędza demony. W tytułowym "Soul Mining" - była ponura konstatacja zdradzonego; w "This Is The Day" - głupia nadzieja; a w "Lonely Planet" -  podniosła modlitwa dziękczynna, wyznanie miłości do świata, pomimo zła: "Jeśli nie możesz zmienić świata, zmień siebie"...

    Ciekawy jest tytuł nowej płyty - "Obdarzenie duszą". 

    Intryguje genialny początek: "Cognitive Dissident". Świetne brzmienie basu i brzęk dzwonka. Oto świat 2024 roku. Jesteśmy: okłamywani, śledzeni, ograniczani. Oto my. Bombardowani informacjami. Wszystko nam zostało pomieszane - lewo jest prawo, białe jest czarne, kwadrat jest okrągły. Kłamstwo siedzi na tronie, prawda na szubienicy. 

    Wśród tych piosenek o miłości, polityce i śmierci, jedną z najlepszych jest "Someday I Drink My Cofee by the Grave of William Blake" - wspomnienie Williama Blake'a natchnionego poety, malarza, artysty, mistyka, proroka. Smutek wobec codzienności, w której prawda nie ma szans - trwa dyktatura w przebraniu wolności, "Londyn, który znałem dawno odszedł", "Albion upada". "Zielona, przyjemna kraina" z Blake'a, staje się w tekście The The - "Chciwą i nieprzyjemną". Intrygujący tytuł kazał mi pospacerować po Bunhill Fields, co proponuję: https://youtu.be/3kwsoSraaGI?si=curj1CZT-kjqvHV4&t=466

    "Zen & Art of Dating" to szydera z poszukiwaczy szczęścia w aplikacjach randkowych. "Przesuń w lewo, przesuń w prawo - potrzebujemy kogoś dziś wieczorem". Zgrabnie uszyty tu każdy wers i refren, a jest tu nawet morał-banał/nie banał: "Że gdy przestaniesz szukać, miłość poszuka ciebie".

    "Kissing the Ring of POTUS" - to znowu przytyk w stronę USA. Całowanie pierścienia prezydenta USA, jak zgoda na obłudę, zbrodnie i zło.

    "Life After Life" - ma piękny refren. Matt dzieli się przeczuciem, że to życie, które mamy, nie kończy śmiercią. Że czeka nas zrozumienie i naprawienie swoich błędów, czeka nas coś czego nie umiemy sobie wyobrazić.

    "I Want to Wake Up With You" - intymne wspomnienie zakochania - jak wspomina w wywiadach autor: "wspomnienie chwil, dla których się żyje, gdy wyznajesz komuś miłość".

    "Down by the Frozen River" z pianinkiem jak na płycie "Dusk" ("This Is The Night") - o młodości i niedokończonej edukacji.

    "Rising Above The Need" - spokojna piosenka o naszej chciwości.

   "Linoleum Smooth To The Stockinged Foot" - gadany jak w morfinowym zwidzie (wspomnienie pobytu w szpitalu, gdy zdiagnozowano u niego chorobę, która mogła odebrać mu głos); Matt brzmi tu podobnie jak Dieter Meier z Yello;

    "When We Go When We Die" - o zmarłym ojcu, którego rzeczy trafiły do charytatywnego sklepu; "słabi kłamią, a silni płaczą".

   "I Hope You Remember (the things I can’t forget)" - kameralny, skromny kawałek, w którym  wspominane są drobiażdżki - prawdziwa esencja życia.

    Ostatni - "A Rainy Day In May" - to zapis emocji utraty. Ledwie zobaczyło się czyjąś piękną twarz, a ta osoba wysiadła z pociągu. Smutek myje majowy deszcz i pozostaje dźwigać ciężar pustki. Tak wybrzmiewa piękno tego świata - piękno utracone. Gdy przychodzi spokój pomimo żalu, gdy udaje się przepracować ból, pogodzić się - możemy już moknąć patrząc w niebo. 


sobota, 9 listopada 2024

Wylew kojącego smutku

The Cure - „Songs of a Lost World”, 2024. 



Robert Smith ma dziś 65 lat. Po 16 latach od ukazania się ostatniej płyty, prezentuje nam znajomą melancholię i rozpad. Słowa na okładce łamią się jak głos, gdy mówię o tej płycie. Należę do armii nadwrażliwców, która lubi taki wylew kojącego smutku. Te dźwięki pozwalają uwierzyć, że nie jesteśmy jedyni z kosmosem żalu, samotności, niepewności. W „Alone” po 3 minutach długiego wstępu, czyli tam gdzie niejedna piosenka radiowa, by się kończyła - słyszymy czuły, przejmujący lament. Jest: popiół, zimno, strach - ptaki spadają z naszego nieba, słowa wypadają z umysłu... Od tego bólu, piękniejszy jest tylko zjawiskowo melodyjny "A Fragile Thing" o tym, że długie rozstania nie służą miłości; że miłość to krucha rzecz, i czasem można już tylko patrzeć jak nieodwracalnie ją zmieniła samotność. 

W „And Nothing Is Forever” jest przygnębiająco, gdy słowa „however far away” z kultowego „Love Song” sprzed 30 lat, odnajdujemy w obietnicy wytrwania przy umierającym. 
„Warsong” przytłacza jak „The Kiss” z „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” - ludzie mają truciznę we krwi i są gotowi się pozabijać. W„Drone:No drone” z cięższą gitarą i trochę szybszym rytmem, Robert śpiewa o tym jak stracił kontrolę nad sobą, gdy zobaczył drona w ogrodzie. Piękny „I Can Never Say Good Bye” o pogodzeniu się ze śmiercią brata, brzmi krzepiąco, gdy zaczynając się od błyskawicy, kończy się dźwiękiem pianina. Świetnie brzmi „All I Ever Am” o tym, że niepotrzebnie zjada nas rozmyślanie o przeszłości. 

W majestatycznym „Endsong” wydaje się, że jest już tylko rezygnacja i refleksja, że „wszystko odeszło”, „chłopiec się zestarzał”, a coraz bardziej obcy świat zmienia się w nicość. Ale gdy Smith cedzi zbolałe „nothing, nothing” wśród ponuro dudniących powtarzalnych uderzeń perkusji, wcale nie czytam tego jako złowieszczy nihilizm, tylko jako motyw marności (vanitas), który w obliczu końca, tylko nas utwierdza, w tym co ważne.



czwartek, 24 października 2024

Herbert obecny

 23 października w nowej siedzibie ŁDK w Łodzi przy ul.Dowborczyków odbyło się spotkanie "Herbert obecny". Poeci: Kacper Bartczak, Tomasz Bąk, Joanna Chachuła, Przemysław Dakowicz, Michał Kędzierski, Krzysztof Kleszcz, Przemysław Owczarek  przeczytali ze sceny swoje utwory w jakiś sposób inspirowane twórczością autora "Pana Cogito". Był też krótki monodram Ewy Łukasiewicz z Teatru Szwalnia.

Kacper Bartczak


Tomasz Bąk


Piotr Grobliński i Joanna Chachuła


Przemysław Dakowicz


Przemysław Dakowicz


Michał Kędzierski


Krzysztof Kleszcz

Krzysztof Kleszcz


Przemysław Owczarek




środa, 28 sierpnia 2024

Ten gardłowy dźwięk, to straszenie powietrza!

 The Hu – Rumble of Thunder, 2023


Ech, ten charakterystyczny język mongolski. Ta zawziętość, ta złość. Zachwycałem się ich pierwszą płytą, druga jest równie dobra. Świetna rockowa moc!

Niestraszny step, niestraszna niepogoda czy za długa kolejka do kasy. Wrzucasz sobie czwarty na płycie „Teach Me”, pieśń o melodii tak nośnej jak „Belgijka”. Hymn do własnej siły, wiary i nieustraszenia. Przeżyjesz, przetrwasz. Góra? Rzeka? Przełęcz? Brzeg oceanu? Chcesz to wleziesz, przejdziesz, dotrzesz. Ten zaśpiew, te postękiwania „Hu! Hu! Hu!” i ten gardłowy dźwięk, straszenie powietrza.

Przełączmy na numer trzeci: „Triangle”. Nie wiem czy nie jeszcze bardziej przebojowy. Zaczyna się jakby jakiś pasterz ogarniał wzrokiem swoje stado, rozkładał ręce i chwalił sobie swój stan. Tekst jest enigmatyczny. Zaczyna się tak: „Latawiec, wrona i gęś. Czy wszystkie trzy mają wspólny brzeg?” Można to rozkminiać do rana albo dać się unieść genialnie dynamicznej melodii. No i ten refren: „Ee yeh buuvuu... Ee yeh buuvuu... Ee yeh buuvuu...”. Ja mogę tego słuchać z dziesięć razy pod rząd. Po prostu genialny utwór.

Może uspokójmy się trochę. Numer „Mother Nature”. Posłuchałem tego na YouTube, patrząc w oczy muzykom. I pozazdrościłem im wiary, piękna i dobra, które mają w sobie. Od wersji płytowej różni się to wykonanie tym, że nagle pojawia się pani z niezwykłym głosem – LP (cenię sobie jej płytę z hitem” Lost On You”). Ale jak kto woli bardziej rockowo, niech wybierze wersję bez LP. W obu teledyskach, chwali się matkę Ziemię. Mamy kochać i szanować planetę jak własną mamę. Ekologiczna pompa, aż po ciarki.

Drugi na płycie „YUT Hovende” brzmi jakby muzycy chcieli kogoś wystraszyć. Okrzyki mongolskich wojowników gdzieś w tle i główny wokal, mogą płoszyć sarny w lesie albo suhaki wśród traw.

Numer 1 - "This is Mongol" z autoprezentacją „Hu! Hu!” - to idealny początek. Sławi się tam Mongolię i duch mongolskiego narodu. Ech, jak dobrze, że to nie czasy pradawnych podbojów; ech, jak dobrze, że istnieje NATO.

Mongolię w tytule ma też „Upright Distined Mongol”, no i w tekście jest cokolwiek nacjonalistycznie. Że ponad wszystko, że bogata i potężna.

„Sell The World” to śpiewany przez zaciśnięte zęby, niesamowitym głosem – wielki wyrzut sumienia: „niszcz, plądruj, aż nie zostawisz nic swoim dzieciom”, „handluj wszystkim, żywym i martwym, dopóki rzeki nie znikną!”, „lej dalej, dopóki nie będzie wody do zwilżenia ust!”.

„Bii Biyelgee” z dużą ilością folkowych instrumentów, to wesoły utwór – o tym, by się cieszyć, radować. Tam się potrafią bawić - hasają wokół ogniska, wznoszą dziwne naczynia z mocnym trunkiem. Ciesz się zgnuśniały człeku, póki los sprzyja!

Może jeszcze wypada, bym wspomniał o złowieszczym, potężnym "Black Thunder" (skrzypeczki przycinają tu zawodowo!).

Płyta jest długa. Ale właściwie wszystko już wiadomo, koniecznie - spojrzeć na wschód, słuchawki na full, zrobić sobie Ułan Bator.

sobota, 24 sierpnia 2024

Łona umie w język polski! Łapcie ten kurs!

 Łona Konieczny Krupa „Taxi”, 2023




    
Ciągle słyszę, że rap to takie kłapanie jęzorem. Że to rymy i bluzgi, że to nawijanie słów, jak łańcucha na kołowrót studni z wiadrem – no i że w tej studni nie ma wody. Że to „dla dzieciów”, dla młodzieńców, którzy czekają na „ch#j” w tekście, że to patologiczne, niemądre i niedorzeczne.

Jeśli ktoś tak uważa, to ten album może go wyleczyć z tego ograniczenia. Słuchasz i mówisz pod nosem: „Łona umie w język polski”, słuchasz i mówisz: „To jest wielkie, to jest Literatura, to jest sztos.

Łona to uznany raper (pierwsza płyta 2001 r.) – mocarz rapowego rzemiosła. Gaduła cedzący frazy, w których nie ma bzdetu, tylko błysk i polot, żonglerka cytatami ze świata kultury. Ma niezwykłą umiejętność posługiwania się słowem i świadomość możliwości języka.

Łona w duecie z Webberem nagrali wiele płyt. Najbardziej osłuchałem: „Nawiasem mówiąc”, „Śpiewnik domowy” i „Łona, Webber & the Pimps w S-1” (uwielbiam: „Do Ciebie, Aniu, szłem”). Łona postanowił tym razem nagrać coś bez Webbera. Jego współpracownicy to jazzmani!

I płyta jest rapowo-jazzowa. Muzycznie gęsta, nie taka przebojowa – dla przyzwyczajonych do łatwo wpadających w ucho utworów, może być pewnym wyzwaniem. Warto poświęcić jej trochę czasu. Potraktować pierwsze odsłuchy z uwagą, skupieniem. Podkłady przypominają mi jazzujące płyty Beastie Boys. I stąd pomysł, by wydać też wersję instrumentalną płyty, by „paszczowe dźwięki” nie przykrywały detali muzyki.
           
Płyta koncepcyjna. Traktująca o zawodzie taksówkarza. Nie bez odniesień do „Zmienników” Barei, „Taksówkarza” z rolą De Niro, czy „Nocy na Ziemi” Jarmuscha... Obserwacje taksówkarskie, rozmowy z pasażerami – to wszystko zostało przetworzone na genialne teksty pełne ikry i rezonu.

Wszystkie obłędne - więc po kolei:

1. 
„Bym poszedł” - zawiera obserwacje biedy. Taksówkarz wspomina lata transformacji ustrojowej, bezrobocie. Lombardy, pułapki kredytowe...
Niech mnie pani nie pyta o miasta tętno? Co ja wiem? Człowiek wrasta w obojętność (...)”
Ja problemy głównie wożę, kto by nie był. Nie pytam, czy coś w domu zaszło, czy przez kredyt.”
Więcej nie powiem – taksówkarskie RODO. Ale wiem pani, różnie jest u ludzi z głową.”
  ...by podzielić się refleksją, że widział protesty młodych, którzy „głośno i na temat szli”, i że nie przyłączył się do nich, bo trafił mu się kurs.

2. „Jedziesz” - zaczyna się „przyczajeniem”, by potem wypluć świetny refren. Refleksja o kieracie, w której nietaksiarze też mogą spokojnie się odnaleźć.
Jedziesz, jedziesz, jedziesz... 24/7 mordo, przez ten ciąg czwartków, niedziel i wtorków, co się tam napatoczy bierz na korpus. Po co to wiedzieć?”

 3. Żartobliwy i lekki - jest „Kocyk”. Z „Co jest źródłem stylu, gdzie jest krynica mocy? Kocyk, ryju. Trzeba mieć kocyk.” To, jak jest utkany z szaleństw językowych ten dowcipny tekst, powinno się pokazywać młodzieży, by zakochała się w języku polskim. Jeśli straciła takie uczucie przy przeciążonej podstawie programowej.

4. „Biegnij” - taki żywy, idealny pod harce na parkiecie. O ucieczce od niechcianych klientów, gdy czuje się, że to będzie kurs do Rygi.

5. Spowolniony trochę - „Godzina wilka” o nocnych kursach z niemowami, niechętnymi do interakcji.

6. „Kimaj” - o żalu do ludzi, że tak nisko oceniają taksiarza. Że jest „złotówą”, „parą oczu w lusterku”. Celne.

7. „Kiedyś to było” - pełny smutnych konstatacji o upadku ludzkości. I pełny zmyślnych fraz, niby żarcików. „Zimy były lepsze, że jak mróz był, to mróz był.”; „No, to się idzie zarżnąć przy tych cenach. Kiedyś to było. Teraz to nie ma.” "Czas upływał bardziej na figlach, papieros był smaczny, wódka zimna i pożywna.” O! Cytat ze Świetlickiego!

8. „Kolęda” - o tym, że taksówkarz widzi różne rzeczy, o których może lepiej nie wiedzieć, tu: zaskakujący splot kursu pod ten sam adres.

9. Nie napisałbym tej recenzji, gdyby nie przeżyty katharsis przy piosence „10 pytań”. Muzyka dociska, a potem ten tekst o Ukraińcu, który jeździ jako taksówkarz po Szczecinie i opowiada historię, o tym jak po „symbolicznych 100 gramach” podjęli z bratem decyzję, kto pojedzie walczyć. Trzeba tego posłuchać. Tych świstów, dudnień i tej puenty.

10. „Pan Darek” - jak wyjęty z filmu „Fanatyk wędkarstwa” z Netflixa (gdzie wybitną rolę fanatyka wędkowania grał Piotr Cyrwus) o tym, że gburowaty przypadkowy kierowca taksówki, nagle okazuje się mistrzem słów, gdy go spytasz o to, co lubi, gdy go docenisz. Zapytany o ryby, staje się mówcą, piewcą, wykładowcą.

Zakończę recenzję rapowym flow:   
11. „Żeby nie skłamać” porównuje kierowcę taxi do spowiednika. Jakaś transcendencja, jakaś wspólnota dusz. "Co by tu powiedzieć, żeby nie skłamać?" Cud liryka! Łapcie ten kurs!


Przeczytaj też moją recenzję płyty "Śpiewnik domowy" Łona i Webber


czwartek, 22 sierpnia 2024

Gęsta nawijka

 Tau "Remedium 2", Bozon Records, 2024



    Tau to raper z misją. Sam uważa, że "W rapie flexem jest zło, wstydem zaufanie Bogu", a także iż "Ludzie wolą wielką ciemność niż promienie światła", ale daje słowa wiary, nadziei i życia. Pod prąd. Z przekonaniem, z posłannictwem. Wśród rapowych gaduł wyróżnia go nie tylko świetny tembr głosu i szybkość, ale chęć  dawania świadectwa. 

    Wiele utworów wpada w ucho od pierwszego słuchania, bo i bity niezłe i zacna żonglerka słowem: w "AI", że sztuczna inteligencja nie dorówna człowiekowi, bo nie ma serca; w "Nie znamy się" (z raperem Łoną) o tym, że oceniamy się błędnie po wyglądzie. Najlepsza jest "Grawitacja" (w udanym teledysku w roli Jokera - Michał Koterski), ma i dowcip, i mądry przekaz o naszej marności. Jest tu sporo zawadiackiej pewności siebie, że pokora jest lepsza niż pycha; że pomimo zła, trzeba być zdrowym, bo "wystarczy, że świat jest chory". Tau śmiało prezentuje się w kontrze do typowego rapera: "Nie imponują mi hajsy, nie imponuje mi sława. / Podoba mi się, gdy walczysz, żeby podnosić się z bagna." Szacunek i za to, i za hip-hopowe rzemiosło na najwyższym poziomie. Posłuchajcie na przykład: jak w refrenie "Ciszy" słowa pięknie płyną: "To życie płynie szybkim tempem / Kłócili się i bili, ale znikli we mgle". Albo na rymy: "Mamy fana Pana - wiem to na pewno. / Nienawidzę zła, kocham rap, kto jest ze mną?!

    Tak mi się spodobała ta gęsta nawijka, że polecając płytę, polecę jak raper: „Posłuchaj Tau, będzie raźniej - dość już strat / otuchę dla serducha, znajdziesz brat!”


poniedziałek, 12 sierpnia 2024

Toczek z lisa

 ŁUKASZ JAROSZ "Wietrzna pamiątka", AFRONT, Bukowno 2024


Tradycyjnie, kilkanaście razy już to przerabiałem, czytając "Wietrzną pamiątkę" zacząłem "myśleć Jaroszem", zestawiać obrazy przyrody z jakąś natrętną myślą. Odmieniać śmierć, miłość.  

Przypominam sobie jego wiersze: "Piękna! Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj jej!" - wołał pijak w wierszu z tomu „Kardonia i Faber”. I znów łowię jakieś strzępy zdań od przechodniów. Wiersze jak liście na głowie. Wiersze jak rzepy, gdy łazisz po lasach, bezdrożach. Podobno Łukasz ma materiał na kolejnych siedem książek.

„Wietrzna pamiątka” sugeruje refleksje o przemijaniu. Jakaś mantra, przyśpiewka o marności?

Książka zaczyna się tak: „Schylam się, podnoszę piłkę / lekarską i rzucam za siebie /najdalej jak potrafię. Najmocniej, / jakbym rzucał całą swą niechęcią do świata.” Czy to więc próby zawalczenia o spokój ducha?

W kunszcie poetyckim Jarosz staje na wysokości zadania. Tworzy migotliwe obrazy. Zestawia często dwie sytuacje, dwa opisy. Jakby istniał świat i antyświat. Zatrzymuje go jakiś detal, jest precyzyjny: np. w brzuch siatkarki wtula się ciemność; wstawanie o świcie, wilgotny tropik namiotu; sąsiad po wylewie krąży przy boisku i ugniata za plecami gumową piłkę...

Nie ma tu popisu erudycji, nie ma polityki, nie ma zaangażowania. Wiersze są pisane w podobny charakterystyczny sposób. Można to uznać za wadę. Nieprzekonani będą marudzić, że to już wszystko było, że to powtórka powtórki. 

Ich nie przekona umiejętność wydobycia z opisanej sytuacji jakiegoś surrealnego szczegółu. Gdy pisze o śmierci „pojawia się jak szybki samochód we wstecznym lusterku”, gdy opisuje samotność - „nie wie, co zrobić ze swoimi tragicznymi, samotnymi rękami”. No i trudno - na zdrowie!

Te wiersze to migoty, przebłyski. Jakbyśmy w jednej sytuacji, widzieli świat w pigułce. Dla mnie to jest poezja – kondensat, blik świadomości. 

Takie wiersze chcę czytać. Takie jak „Noc” (strona 21), w którym nie dzieje się nic wielkiego. Kobieta maluje się, choć nie zamierza wychodzić. Dalej jest krótki opis przyrody z księżycem (akurat się trafia metafora dopełniaczowa - „klatka piersiowa lasu”). Czekanie, aż wszyscy się oddalą i zasną, by móc się rozpłakać. I puenta: „Na jej głowie śmieszny toczek z lisa.”. Dekor głowy martwym zwierzęciem. Marność i niedorzeczność naszych wyborów. Widzę to jak z obrazów Boscha. Ten absurd i groteska naszych pragnień. Teatr rytuałów, pozorów, nieszczęść.

Albo wiersz „Didaskalia” - z typową u Jarosza metaforą „mięsną”: „Samolot rozpłatał niebo”, ze zwykłym opisem dziecięcej zabawy w ciuciubabkę, który kończy olśnienie: „też dotknąłem Boga, ale go nie rozpoznałem.

Ech, znajdziemy tu niejedno takie odkrycie: „żołnierz wytrzepuje z trąbki pozostałości po hymnie”, „moja była dziewczyna nie może odmachnąć, bo nieruchomo pozuje do portretu”, „Mylę cel z drogą, niewinność z naiwnością”. Jest przewrotność słów, znaczeń. Urzekł mnie paradoks haiku w wierszu „Diament”, historia wuefisty w wierszu „Obecność”. 

Jarosz wyjątkowo często pisze o Bogu; są tu pretensje, metafizyczne drżenia. „Rozbroiłem w sobie Boga, podniosłem Go i przeniosłem w bezpieczne miejsce.” Znajdując takie frazy, nie mam pytań, proszę o kolejnych siedem tomów.



Przeczytaj też inne recenzje książek Łukasza Jarosza:

Recenzja książki "Dzień Liczby Pi"

Recenzja książki "Kardonia i Faber" 

Recenzja książki "Świat fizyczny" 

Recenzja książki "Spoza"

Recenzja książki "Biały tydzień"



poniedziałek, 22 lipca 2024

Antydepresant

 AMAROK - "HOPE", Oskar Records, 2024


Amarok to polski zespół grający rock progresywny. "Hope" to piękny, uduchowiony album, trzeci z trylogii (wcześniej "Hunt" i "Hero"). Jego rozbudowane utwory, przez swój nastrój - idealnie sprawdzają się wieczorem, wymagają skupienia, ale sowicie wynagradzają poświęcony im czas. Słyszę talent kompozytorski i wirtuozerię gitarzysty - Michała Wojtasa, podziwiam teksty Marty Wojtas.  

Już pierwszy utwór "Hope Is" jest niezwykły - działa jak antydepresant. To wspaniałe przestrzenne dźwięki, nawołujące do przebudzenia. Nie słuchajcie ich, jeśli dobrze wam we własnej skorupie zrzędy i frustrata. Oto wśród agresywnych riffów słyszymy głosy mentorów. Jeden z nich - kobiecy, ogłasza prawdę o nadziei jak komunikat o zniszczeniu statku-matki w którymś z filmów sagi "Obcy" (ten patent był już na płycie "Hero"). "If in the darkest hour / I could still imagine there's a light / I could re-charge with its power" ("Jeśli w najciemniejszej godzinie / Wciąż mogę sobie wyobrazić, że jest światło / Mogę się naładować jego mocą").  

"Stay Human" ma przesłanie, by pozostać ludzkim, niedoskonałym. Wśród niepokojących dźwięków instrumentów klawiszowych, słyszymy apel, by w erze fałszu być prawdziwym.

Bardzo lubię utwór nr 3 - "Insomnia", o skuleniu się w strachu i braku wiary we własne siły. Ta wyliczanka obaw kojarzy mi się z jedną z moich ulubionych płyt z lat 80-tych "Soul Mining" zespołu The The (np. piosenka "The Giant": "I'm scared of God and scared of hell / And I'm caving in upon myself" ("Boję się Boga i boję się piekła / I zapadam się w siebie") albo "Soul Mining": "Someone captured your heart - just like a thief in the night / & squeezed all juice out - until it ran dry" ("Ktoś porwał twe serce - jak złodziej nocą / i wycisnął wszystkie soki - aż pozostało suche na wiór").

"Insomnia" wspaniale się rozwija (podobieństwo do Pink Floyd, Archive), ma kojący, przejmujący refren, ("In whispers and in prayers / I hope to have no fear" - "W szeptach i modlitwach / mam nadzieję, że nie będę się bał"), który nagle narasta i wierci dziurę w głowie.

"Trial" ma klimat koncertów chińskich Jeana-Michaela Jarre'a. To fantastyczny motywator: "Value the way / Enjoy the trail" ("Doceniaj drogę / Ciesz się szlakiem"). To taki klasyczny utwór progresywny, przetwarzający temat, przechodzący z łagodności w agresywną codę z szaleństwem gitarowych riffów (w stylu Porcupine Tree) i perkusji.

"Welcome" - troszkę inny w nastroju, jest zachętą do odwagi.

Zaś utwór "Queen" zaśpiewany jakbyśmy człapali przez pustynię, traktuje o uzależnieniu od cyfrowego świata i o pragnieniu wyzwolenia.

Podoba mi się dynamiczny, instrumentalny "Perfect Run", który ma znów jakiś Jarre'owe inspiracje.

"Don't Surrender", w którym pobrzmiewa mi solowy Steven Wilson albo Blackfield ("Jupiter z płyty "IV") i łagodne, może odrobinę zbyt monotonne - "Simple Pleasures" zmierzają do zaskakującego zakończenia. O ile wcześniejsze utwory były śpiewane po angielsku, "Dolina" zaskakuje poetyckim tekstem o tęsknocie za czymś, co było rajem, cudem i idyllą, a może za czymś, co się przyśniło, co powraca tak często, aż stało się pewne.



Zobacz też: Recenzja płyty "Hero"

poniedziałek, 8 lipca 2024

Unikaj bliźniego swego

 MARCIN ŚWIETLICKI "Sierotka", WOLNO, Lusowo 2023

 
 



Gdy miałem dwadzieścia parę lat – szukałem i znalazłem. Znalazłem Świetlickiego. Był odklejony od szarej rzeczywistości, schowany gdzieś w kołnierz, za papierosem i za okularami. Jego mroczne frazy dawały miły chłód, jakiś bunt, własny nieporządek. I postanowiłem zostać poetą. Zapewne i inni poeci mieli w tym swój jakiś udział, ale muzyka rockowa z tekstem, wywalała w jakąś inną przestrzeń. Kasety „Ogród Koncentracyjny” i „Cacy Cacy Fleischmaschine”, a potem kolejne.

I mogę sobie teraz – pięćdziesięcioletni - rzadko słuchać Świetlików, ale one grają sobie same w mojej głowie – np. fraza ze zbliżającymi się cmentarzem i supermarketem („Opluty 05”), fraza z grzybem-robakiem, albo że „szalenie delikatny jestem na kacu” („Delikatnienie”). No i ten najpiękniejszy utwór „Franek Chrzonszcz” z marzeniem, by wyjechać, aż paszport zanieczyści się tysiącami palców, gdzie „Ludzie niczego nie chcą ode mnie. I Nikt nic.” I bywa, że sobie szyderczo zazłowieszczę „Henryk Kwiatek!”, bo świat nas zje, a wiara nas nie uratuje...


Mam takie przemyślenie, że „Mistrz” ustawił nie tylko mnie, ale wielu poetom, taki profil, taki awatar – cynicznego, ironicznego idealisty, pesymistycznie wpatrzonego w przyszłość. Osobnego, niedostępnego (legenda, że książki dawane Świetlickiemu przez młodych poetów, autor zostawia gdzieś w nocnych barach), wkurzonego (wulgaryzmy).

Muszę być taki – wtedy wygram. Mam się dystansować od jakiejkolwiek wspólnoty, przyjaźni. Ma mnie mierzić słońce. Żadnych nadziei, chłodny dystans, rezerwa, beznamiętność, piwnica, samotność, neuro. Kolejka, buch, kolejka, neuro.

Iluż odgrywa ten wyreżyserowany spektakl, „jestem w nastroju nieprzysiadalnym”, „mam już jeden nóż w plecach, i nie ma w nim miejsca na następne”?

Tylko, że teraz sześćdziesięcioletni poeta, piszący swoje kolejne wiersze, które gloryfikują stan introwersji, przestał wydawać mi się atrakcyjny.


O ile kiedyś za młodu zapadanie się w sobie, wydawało mi się takie fajne, buńczuczne, męskie, to teraz pławienie się w posępności, wydaje mi się takie proste i haniebnie straceńcze.

I wybierając z „Sierotki” wiersze „antyludzkie”, z jednej strony cmokam, że takie fajne, a z drugiej strony jestem zły. Bo jego wiersze mają swoją siłę rażenia. Ergo: odbiorcy poezji Świetlickiego są „antyludzcy” przez niego. Poczytajcie poezję współczesną, tam akolici Świetlickiego nasączają pesymizmem swój poetycki język.

W ogóle tak strasznie mnie olśniło, że cały ten tom, jest napisany w kontrze do przykazania miłości. „Kochaj bliźniego swego” zastąpiło: „Unikaj bliźniego swego”.

I gdy słyszę „Nie lubię ludzi”, gdy przegrywam jako potencjalne towarzystwo - z roślinnością ruderalną i ruinami wielkiego przemysłu Tomaszowa, to wiem, że przegrałem ze Świetlickim. Przegrałem, bo jego „antyludzka religia” ma dużą siłę. I nie nawrócę. Misjonarz z kawą jest bezradny, wobec pokusy wielkiej izolacji, hermetycznego kasku z obietnicą wielkiego kosmosu samotności.

Weźmy „Sierotkę”. Pierwszy wiersz: autora śmieszą ludzie, którzy się nim zajmują. Zatem wyśmiany, czytam dalej, a dalej jeszcze celniej, jeszcze dosadniej: „Nie byj ze mną” („Jimi Czeczen”) - nikt jeszcze tak czarująco nie zniechęcał do siebie. Nikt tak dokładnie nie odgradzał się: „Nie machać żadną flagą, jakiejkolwiek barwy, to trudne lecz możliwe. Pozacierać ślady i wybudować arkę. Świat odesłać w arce.” To jest fascynujące jak zło. Zachwycam się i przerażam tą frazą.

Nikt tak nie straszył bliźnim, nie straszył Bogiem: „to na pewno nie Jezus. On już nasycony, w lepszej parafii siedzi. (…) Nie otwieraj nikomu (…) namolny świat tutaj dzwoni, chce koniecznie coś ci zatrutego powiedzieć, chce czegoś zabronić (...)”. Świat ma być tłem, niech będą tylko pory roku, łagodnie przechodzące jedna w drugą.

Tak! Piękny jest wiersz „Ludzina”. Przeszedł mnie dreszcz. Ludzie straszni jak orkowie z książek Tolkiena. „To są gęby na nogach. To narzędzia płciowe schowane w domach. Z religią wakacji i chorągwiami z symbolami (...)” Ten wiersz jest tak mocny, że zrobiłem minę Morrisona śpiewającego „The End” i postanowiłem, że muszę go jakoś przerobić, odwrócić, pokonać.

Wyobrażam sobie poranek poety, podniesienie powiek i mocne postanowienie samotności. Wyobrażam sobie poranne golenie, w którym zza pleców wyłania się złe, chichrzące się złe, mówiące: „oby w bezludzie, oby w bezludzie”...

Są w tym tomie dokuczki osobiste – dostaje się prezydentowi, lewicującym poetom i prawicującym poetom. Jest heheszka z pobitego poety robiącego sobie słitfocie – „w rankingu tematyki wierszy przemoc jest na pierwszym, na drugim klimat, na trzecim wyklęci”.

Ale często dostaje się ogółowi, wielkiej ludzkiej mazi, która ma tylko jedną płeć, która nazywa się pretensja.

Pojawia się w tomiku „kochanie”, ale akurat jako „kochnie” (w zmyślnym, fajnym „Wierszu miłosnym”, w którym z laptopa zniknęła litera a), ale dużo większy ciężar ma wiersz o unikaniu ludzi. Możliwe, że „Wiersz sportowy” pozwala skuteczniej zaciskać pięści, zaciskać wargi, celniej patrzeć w horyzont. Ludzie to zło, a spokój zaznasz, gdy własny świat odgrodzisz okopem.

Czy w tytułowym wierszu zamykającym książkę - pięknym i wzruszającym - jest trochę żalu, że wybrał jak wybrał? Ale  nawet jeśli śpiewało się „teraz chcę być twoim psem”, "sieroctwo z wyboru" jest jakoś trudne do odszczekania.

Do recenzji dokładam wiersz z bitem:

Miedź i cymbał


Tyle ksiąg, tyle refrenów i zwrot,
i tylko czerń, żadnego prześwitu.
Tyle okien, tyle widoków 
i tylko gul, żadnego zachwytu.

I tylko jeden ton, rozczar i inba,
i tylko miedź, miedź i cymbał.

Uniósł w górę palec,
powiedział spod paleca:
"Ja ludzi już spotkałem
i wcale nie polecam
”.

I w czarnych okularach
straszy żelaznym chrzęstem,
i błyska nad horyzontem
tym swoim „Z ł y  jestem, więc jestem

Ze swojej własnej zapadni,
ze swojej własnej matni,
zły na kolejne takie lato,
którego miało nie być.

Dla Coca-Coli i kadry
nie powstrzymuje pogardy,
policji, straży i kazań,
dla wędlin i musztardy.



niedziela, 19 maja 2024

Leżymy obok siebie jak pokot

PABLOPAVO I LUDZIKI "LAKUNA", KARROT KOMMANDO, 2024


"Cała nasza egzystencja, to temat dla Pablopavo" - taki napis na korpościance. Docenienie autora za zmysł obserwacji, wyciągania esencji. 

Tajemnicze słowo "Lakuna" (tajemnicze słowa w tytule płyty, to już reguła) oznacza to, co zginęło. O jakim zniku śpiewa Pablopavo?

W genialnie przebojowej piosence "Przetańczone serca" - o zniku uczucia, które jeszcze wieczorem było, ale już zeżarła go, jakaś tęsknota za czymś większym, niemożliwym. Cóż - bywa - było zbudowane z "dwóch słów przy barze"... a choć udało się trafić "alkoholem w strach", to trafiony otrzepał się z kurzu i wstał jeszcze silniejszy.
Świetny jest ten opis przebudzenia: "Rano jakaś kawa / I z lodówki coś / Idą słowa krzywo / Jakby ciął je ktoś / Rytmu tu brakuje / I szemranych gwiazd", rozczarowania, które trzeba dźwigać, a zapomnienie przynoszą tylko dobre refreny.
Fajny jest "amatorski", VHS-owy teledysk, z tańczącym Pablopavo, zatracającym się w solowym, introwertycznym szalonym pląsie, czasem tylko zmieniającym się w misia pandę.

Cudny jest kawałek, zaczynający się od "Prowadzimy życie, cholera wie dokąd". Jest tam fraza: "Leżymy obok siebie jak pokot / zasypiamy znudzeni / budzimy się senni". Rzewna konstatacja o zagubieniu sensu - lapidarnie celna, bo "robi ją" jedno słowo - "pokot" - "zwierzyna łowna ubita na polowaniu, ułożona szeregiem wedle hierarchii łowieckiej"... Fajnie, że płynnie przechodzi we wzniosłe jak hymn - "We rise", smutno-pewne siebie.

W "Aperolu" - znika to, co ledwe było, utkane z jakieś woalki. "Aperol" to historia z obserwacji ludzi w barze, marzących, patrzących na siebie albo w dal. Cała z domysłów. Piękna syrenia piosenka, zbudowana z paru kadrów np. z kręcącego się wentylatora "nad pocałunkiem", poetycka.
Nie wiem dlaczego przy odsłuchu wyświetla mi się akcja upaprania warszawskiej Syrenki farbą przez fanatyczne ekoterrorystki. Wizualizuję sobie to mocniej - czuję, że dziewuchy z "Ostatniego pokolenia" krzyczą: świat nie chce takich piosenek, Pablopavo! My, tu w mediach społecznościowych, robimy inne rzeczy, śpiewamy o melanżach, o błyskawicach, hajsach. I viralowo rozbryzgują ohydę.
Dorzućmy do opisu: ulotność, niemożliwość, Lesław śpiewający o swetrach (radio utworu na Spotify zapewne wyświetla zespół Komety, polecam!). 

Bardzo przyjemnie buja "Mi miłość". Jest w niej wszystko, za co lubi się autora. Jest opowieść, a niski tembr bierze w nawias, w cudzysłów, ubiera w metaforę.

Hip-hopowo brzmiący, agresywny, trochę brutalny -  "Taksiarz" - to znów opowiastka, znika człowiek (i jeszcze ktoś, o kim dowiemy się z puenty), obcy, ale bliski. To opis wypadku i chaotyczna gonitwa myśli i skojarzeń, przejmująca, dosadna.

Piosenki "Jesteśmy bombą" i "Maski" trochę odstają od "typowego Pablo". W pierwszej, takiej w stylu Stonesów, chyba miało być tak bezczelnie, zuchwale, ale za bardzo mi to przypomina ostatnie dokonania T.Love (mocno średnie)... "Maski" to takie "12 groszy" Kazika - opis szaleństwa covidowego, zniku barier i norm, odjechany w obsceniczność i całkowicie po bandzie, niemniej fajny w swym szaleństwie.

Jeszcze jest kowbojski "Gdzie jest mój dom", w którym podmiot liryczny odjeżdża w bliżej nieokreśloną przestrzeń, znika z życia, z powodu "jednego błędu".

W „Krawężnikach” jest autokreacja: „mam 45 lat, chodzę po krawężnikach”, a bardzo „klymatyczny” jak z filmu - „Złamane serce ostre jak szkło” składa się tylko z jednego zdania. "Kir i Krepa” jest instrumentalny  - jakby „słowa się skończyły(...), się były rozpadły i zbierać ich nijak”.