ADAM KACZANOWSKI "Cele", WBPiCAK, Poznań 2018.
Kto widział występy autora-performera w stroju clowna albo w samych majtkach, kto słyszał jego natarczywie chropawy tembr głosu, ten albo uciekł, gdzie pieprz rośnie, albo wychwalał pod niebiosa jego oryginalność i bezkompromisowość.
Ja widziałem i od tamtej pory mieszkam wśród nosaczy sundajskich.
Które zresztą kazały was pozdrowić.
Jednakowoż na Borneo dotarła informacja o nagrodzie Silesius dla książki "Cele".
Przełamałem się więc. Przed lekturą byłem gotowy na konwencję żartu, przegięcia, nurzanie się w przesadę i ironię.
Książeczka składa się z trzech tekstów.
Pierwszy to niewiersz "Koniec końców". To zapis ludzich reakcji na wyobrażenie końca świata. "Autorka pisze (...), kobieta czyta (...), dziewczyna marzy (...)" - te zdania są wymyślone jak kreacje Lady Gagi. Scenki, które nie mają sensu. Jak świat w którym żyjemy?
Bywa w nich do śmiechu ("Sprzątaczka wpisuje w wyszukiwarkę Google pytanie: jaką truciznę polecacie, gdy chce się wytruć wszystkich pracowników biurowca (w nawiasie dopisuje: około trzech tysięcy osób). Ponieważ nie dostaje jednoznacznej odpowiedzi, postanawia założyć bloga."), bywa niesmacznie ("w tym śnie wszystkie karafki, szklanki i miski w jej hucie tłuką się, a ona biegnie na bosaka przez potłuczone szkło, a za nią biegną głodne bezdomne dzieci, które zwabił zapach krwi.").
Miałem w głowie dwie przekrzykujące się refleksje: "czy autor chce mi wmówić, że świat zwariował?" i "czy autor, aby nie świruje?"
Przebrnąłem przez ten groteskowy absurdalny teatrzyk, nie znajdując nic dla siebie i winiąc się za to.
Drugi tekst to niewiersz pt. "Cele". Znów zrobiony od matrycy. Każda część zaczyna się od czasowników: widzimy, obserwujemy, patrzymy, podpatrujemy, przyglądamy się, spoglądamy, zauważamy, przypatrujemy się, zachwycamy się... Widziane chłodnym okiem kamery scenki, puentuje tekst wypowiadany przez obserwowanych. Jest surrealnie jak w gabinecie krzywych luster. Rzeczywistość powykrzywiana, postacie pokurczone. Czy to możliwe, by czterolatka z tekstu wypowiedziała kwestię "Wolałabym nie być". Niemożliwe. Czy coś z tego wynika? Jeśli coś, to pewnie tyle, że od dziecka wcielamy się w jakieś role, które nam zupełnie nie pasują, odgrywamy własną szopkę, realizujemy cele, siedząc w ciasnych celach.
Rozśmieszył mnie fragment z Gripexem, wprowadził w osłupienie fragment ze srającym piłkarzem, ze staruszką użytą jako taran, z nagim facetem czyszczącym wannę. Zrewidowałem pogląd, że "Motor kupił Duszan" był najdziwniejszą książką nagrodzoną Silesiusem.
Ale, ale! Oto trzeci tekst - poemat! Zupełnie inny - na poważnie. Choć tytuł ma jak u Coelho: "Zatłoczony korytarz miłości". I może w kontraście do tego szaleństwa z pierwszej części, tak zyskuje na sile wyrazu?
To prywatny niczym spowiedź, monolog kierowany do córki. Napisany wysokim tonem: "Czy można wierzyć w koniec świata, nie wierząc w jego początek?" - pada tu znienacka. Życie samo się dzieje, działamy automatycznie - tłumaczy się nadwrażliwy ojciec. W córce pokłada nadzieję, bo nadziei do świata już nie ma.
I jest błysk w takim zdaniu: "Historyjka o Minotaurze: labirynt to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi, jeśli czujesz się potworem. Labirynt to najniebezpieczniejsze miejsce na ziemi, jeśli chowasz się w nim z miłości.", jest moc: "Przyszłaś na świat w czasach, gdy wojna to pojęcie względne. Minotaur, pogromca Minotaura, Tezeusz-słabeusz, Ariadna-nieładna".
I kiedy czytam "Niewiele brakuje ludziom, by zaczęli rzucać się sobie do gardeł w autobusach, każdy kolejny meteoryt przelatuje o milimetry od naszego czułego punktu.", robię szybkie mea culpa wobec książki, wykorzystując szablon:
Obserwujemy z osłupieniem jak prowincjonalny poeta wylewa filiżankę kawy na płytę Voo Voo, wychodzi w samych majtkach na taras i odczytuje wiersz w stronę gruszy, akacji, tamaryszku i blaszanego garażu. Gdy wybrzmiewa puenta dociera do niego mgiełka zraszacza trawnika.
- O, Bogowie tego spłachetka, dziękuję za uznanie!