Nieostra pomazana okładka. Rodzinna płyta mistrzów. Ojciec
Wojciech– lider legendarnego VooVoo, jednego z najważniejszych polskich
zespołów rockowych, i synowie – Fisz i Emade, którzy zaczynali od hip-hopu (mi
szczególnie przypadła do gustu „F3”), stworzyli płytę-kanon.
Muzycznie – szlachetnie prosta,
rockowo-bluesowa, ze smaczkami aranżacyjnymi (jazzujące pianino, damskie
chórki, smyki). Najważniejsze: tekstowo – niezwykła, poruszająca.
Autorom udało się stworzyć płytę, która przez ponad pół roku
trzyma się dzielnie w moim odtwarzaczu i wciąż działa na zmysły. Chyba nie
tylko na moje, bo singlowy „Ojciec” utrzymuje się na Liście Przebojów Programu Trzeciego od ponad 30 tygodni.
Piosenka zaczynająca się od słów
„Weź mnie nad rzekę synu” dotyka najczulszych strun. Ta smutna pieśń o pogodzeniu się
z przemijaniem, oparta na zapętlonym riffie jest absolutnie genialna. Niezwykły
efekt daje to, że syn i siwobrody ojciec wymieniają się mikrofonami.
Tytuł płyty przypomina mi konstrukcję mojej pierwszej
książki poetyckiej: (u mnie: „Drzewo, Dom, Syn”), u Waglewskich: („Matka, Syn,
Bóg”). Pełen szacunek dla rockowego bandu, który bierze się za bary
z tak poważną tematyką. Tytuł wskazuje na najczulsze fragmenty płyty.
Piosenka „Syn” z takimi frazami jak „śnieg spadł ci na
rękę / kiedy rodził się syn”, „kim będziesz dla niego / kiedy
dostrzeżesz jak / zamiast bić się i kopać / mówi do traw” jest wyznaniem,
że nie ma większego sensu życia jak posiadanie dziecka.
Podobnie „Bóg” , który dyskwalifikuje płytę dla wszystkich
ateuszy: „teraz stoję i się świecę”, „kiedy wsłucham się usłyszę”.
Zupełnie odpływam przy epifanijnym zanurzeniu w metafizykę „woda sięga mi po
szyję”. Zakończenie tej pieśni jest mistrzostwem, gdy pojawia się syreni
żeński wokal i pianino. Cud-miód.
„Matka” – współczesna Pieta, to już smutek w czystej
postaci.
Pozostałe utwory są w innym klimacie. Początek płyty to
absolutny luzik - łobuzerka, jakby Fisz śpiewał z zapałką w zębach. „Mówią na
niego Czarny Pocisk, mówią o nim tu i tam”. Muzycznie to wspaniały wstęp, zachęcający do przesłuchania
płyty. Waglewski kłania się tu Stonesom. Pięknie samonapędza się „Posłuchaj”.
Zawsze czekam na jazzowe pianino, które leje słodycz na monotonną rytmiczną
pętlę.
„Wrze gąszcz” to znów „kazanie Wagla”: „nie chodź gdzie
wrze i kipi tłum / swawolnej dość gawiedzi / skopie ci tył, opluje i / pójdzie
do spowiedzi / idź dalej a, potem na wprost / i nie bądź zbyt ciekawy / zanurz
się w gąszcz / uliczek co / pozwolą ci uciec od jawy”. Cudne są żeńskie
wokalizy, gitarowa solówka, cudna jest też puenta.
„Trupek” (świetny riff!), krytykujący świat mediów („pewnie
TVN” ;D ), z trochę dziwnym lekko surrealistycznym tekstem. Uwielbiam za to jego psychodeliczną codę.
„Ile jeszcze życia?” ma kowbojski kapelusz i ostrogi. Są
metafory wkręcania, posklejania i zbijania. Intryguje „Kometa” z mandoliną. W
tekście: pogrzebowa karawana, zapach kawy, „ktoś na piętrze myje okna /
patrzę jak wywieszasz pranie”.
Są jeszcze:„Żółty but” przypominający lekko QOTSA, jak
lament, jak skarga; i „Człowiek ćma” jak pastisz, jak z Tarantino.
A na koniec stęknięcie:„w pracy słabo, ale Bóg ją dał /
widać tylko tę miał”.(„Na okrągło”). Mówię Wam, kupcie tę płytę, jedźcie "w czyste białe światło".