niedziela, 30 listopada 2025

Raz pokojem, raz miłością

THE POGUES - "Peace and Love", 1989

 

Od kilku miesięcy zasłuchuję się w The Pogues - folkowym zespole założonym przez Irlandczyków z Londynu, który działał od 1982 do 2014r. Zacząłem od "The Best of" z genialnym "Dirty Old Town". A potem słuchałem całej dyskografii. Kompletuję ją powoli na CD - jest w zbieraniu płyt nieistniejących już zespołów, coś z odkopywania skarbów. Najczęściej słucham "Peace And Love". Bokser z okładki regularnie przywala mi raz pokojem, raz miłością.

Lider z problemem dentystycznym - Shane Mc Gowan - był wtedy w trudnym okresie uzależnienia. Sporo tekstów na płytę musieli dostarczyć inni.

"Gridlock" zaczyna się jakby trupa kuglarzy żonglowała przed nami pochodniami. To jest bardzo klimatyczne i zaskakujące - jazz, a żadnej Irlandii.

A potem jest "White City" - pełna żalu pieśń żałoby po miejscach, które znikają z krajobrazu miasta: puby i stadion, gdzie odbywały się m.in. wyścigi chartów. To, co znika porównywane jest do Atlantydy - wyidealizowane miejsce hazardu zmywa cholerny deszcz. Żwawa radosna melodia, a w tekście tęskna gorycz - wszystko w jakiejś cudnej proporcji!

"Young Ned of The Hill" to pieśń pamięci o krzywdach zadanych ojczyźnie, pełna żalu. Wspomniany jest tu Oliver Cromwell i jego podbój Irlandii (1649-1653), który wysyłał Irlandczyków "do piekła lub na jałowe ziemie Connaught". Dość ryzykowna to pieśń, Anglikom miała prawo się nie podobać.

"Misty Morning, Albert Bridge" – to lewy sierpowy (z tej ręki z napisem LOVE). Rozklejony facet śpiewa rzewnie o tym, że odlicza dni i tęskni. Jedyne co ma, to mgliste wspomnienie oczu niebieskich jak ocean.

Fantastyczny jest ironiczny "Cotton Fields", w którym pijacki głos obwieszcza, że "impreza się skończyła". Jego kac jest jak męka pańska, czeka go teraz "ukrzyżowanie" albo elektrody w mózgu.

Jeszcze lepszy - "Blue Heaven", gdzie wśród idyllicznych karnawałowych dźwięków - poznajemy koszmar alkoholowej delirki pełen aligatorów, które chcą gryźć. Jest wizja poślizgnięcia się na molo i topienia się, są bijące dzwony piekielne, ale i refren, o tym jaka piękna butelczyna na nas czeka.

"Down All The Days" to o pieśń o irlandzkim pisarzu Christym Brownie, który miał porażenie mózgowe i mógł pisać tylko lewą stopą (historia doczekała się Oskarowego filmu). Nostalgiczne, wzniosłe i ten dźwięk maszyny do pisania - coś co jest szczęściem - możliwość tworzenia!

"USA" to zapis prywatnej odysei, tułaczki po Ameryce, piciu po barach i braniu narkotyków. Lubię tę narastającą codę, z uderzeniami perkusji - to nie jest jakaś tam piosneczka, tylko flaki na wierzchu, pływanie przez deltę, serce z kamienia, dziura bólu, milczący zbawiciele i szamańskie śpiewy.

"Lorelai" wydaje mi się trochę zbyt pompatyczna. Miłosna pieśń, brzmiąca trochę teatralnie. Raz mi się podoba, raz pomijam, bo chyba wolę "Gartloney Rats" - skoczną piosenka do tańca z galerią wiejskich grajków, gdzie każdy trzeźwiejszy od drugiego, bo nigdy się nie upijają, no nigdy! A do tańca nie ruszą tylko osoby ze złamaną nogą.

A historia moralnego upadku w "Boat Train"? Nie wiem, czy to tylko opowieść pijaka, o tym jak chlał i wymiotował na promie, czy może jakaś metafora?

„Tomblestone” jest mroczny jak z jakiegoś westernu o mścicielu, który doznaje olśnienia i widzi swoje miasto na horyzoncie jak cmentarz: miejsce umarłe z wyschniętymi studniami, bez ptaków... Brr...

Ale westernowe klimaty - rodem z Meksyku - wybuchają nagle optymizmem. W tytule - poeta Federico Garcia Lorca, a w tekście - zimny księżyc, krzyk ciszy i nocne zjawy. Pociąg rozcina ciemność (jak "Biała Lokomotywa" u Stachury i Babu Króla, jak "Slow Train" Boba Dylana z albumu: "Slow Train Coming") i jest nadzieja, że usłyszymy pianie koguta, które pokona mrok. Wspaniałe te trąby, mistyka wśród pustynnego krajobrazu - gdzieś, powiedzmy w Chihuahua!

I jeszcze utwór o Londynie, która jest kobietą. Shane MacGowan personifikuje swoje ukochane miasto jako upadłą kobietę po przejściach. Doskonałe zakończenie.

sobota, 8 listopada 2025

Mózg mam zapchany, oblepiony, ubabrany

 KURY - "Uno lovis party", S7 Records, 2025

 


Ależ to cudny surreal! Ależ to piękny wymyk logice! Podziwiam słowotok, feerię myśli i obrazów. Doceniam bełkot i nonsens, zakładanie masek. I wiem, że wszystko to, by zrobić na przekór - patosowi i różnym mądralom. A granie na nosie jest ciekawsze niż niejeden poważny esej. Jeśli robić sztukę - to właśnie tak - mówiąc: "Mamo, ja wariat!".

Już pierwszy utwór - "Teflonowy mózg" jest energetycznym triumfem wyobraźni. Frank Zappa uśmiecha się i drapie po brodzie. Wymyśleć taki manifest (muzyka i słowa: Olaf Deriglasoff) mógł tylko ktoś szalony, ale takim szaleństwem, które jest oznaką wybitnej inteligencji. To nie jest głupie fiubździu, to jest genialne ironią i metaforą! Te sarkastyczne frazki o "emocjonalnym szambie", pełne niecodziennych skojarzeń: "mózg mam zapchany, oblepiony, ubabrany / w mazucie, towocie, kompocie" - są  przeurocze. Turlam po podłodze, bo odnajduję w tym siebie. Też "czuję, że w głowie mam pełno błota, czarny smar..." Ten song powinien rozbrzmiewać pod prysznicami przebodźcowanych ludzi-cyborgów, którym wszelki nadmiar przyniósł tylko zobojętnienie i bezsens. A naklejka z napisem "zmyślna zmywareczka" (z logiem zespołu Kury) powinna być w każdej kuchni.

"Uno Lovis Party" - to anagram słowa "anty" i tytułu płyty sprzed 27 lat - "P.o.l.o.v.i.r.u.s.", która przyniosła Tymonowi Tymańskiemu i Olafowi Deriglasoffowi m.in. nagrodę Fryderyka i sporo uznania.  Niedawno zespół nagrał trasę przypominając te utwory. Ja postrzegam te nagrania jako agresywne przekraczanie granic, prowokacje i grube żarty momentami wywołujące wręcz niesmak ("O psie", "Szatan", "Nie mam jaj", "Kibolski"). Ale! Ale! Jest tam jeden utwór, który zasługuje na najwyższe uznanie - "Jesienna deprecha"! To idealna parodia "depresyjnych tekstów", pełna kultowych fraz - o "smażeniu tłuczonego szkła", "leżeniu pod kałużą" i "banalności seksu". Ta kpina z bycia dołersem - wizualizuje frajerskość popadania w melancholię. No i wykorzystanie disco polo jako środka wyrazu - jest arcyparadne! I ten wokal (gościnnie Jacuniak z Bielizny), i ten klarnet, i ten teledysk!

Zatem szacun za "Jesienną deprechę" i za nawiązanie do niej w piosence "Wiosenny szał". Bo to jakby tamta piosenka odwrócona na lewą stronę, przenicowana (wcale nie jak w maszynie Trurla u Stanisława Lema). Przerysowane szaleństwo wiosny: "Dzisiaj nadmiar, jutro pusty bak" i ta złośliwość "Przez chwilę da się lubić ten nieudany kraj" -  majstersztyk!

Bardzo podchodzi mi "Babilon upadł". Piękny muzycznie, ale przede wszystkim absurdalny tekstowo - wizualizowanie sobie bankructwa polityków, którzy "żebrzą o pięć zyla". Słodziutkie jest to ciacho - ten refren o Babilonie, który "upadł pod własnym ciężarem". Czuję się, gdy tego słucham, jak naiwny zwolennik rewolucji, który wierzy, że dobro zwycięży.

Pokrętło "crazy" przekręcono na "max" w piosence "Mam Tourette'a" - gdzie Tymański kręci tekstowy kogel-mogel ze skargi i autoironii, dodając szczyptę "confessio". Jest w tym sporo uroku i dystansu. W refrenie wystawia środkowy palec w stronę swoich krytyków, a w zakończeniu całkiem w stylu Wodeckiego - wszystko obraca się w gorączkową malignę: "zamiast gitary, na mojej szyi wisi zawieszony na sznurku zwykły kuchenny blat."

Wspaniałą odklejką jest "Mocz". Tekst dusi się w oparach przegięć i teorii spiskowych. Fragment, który parodiuje piosenkę z filmu Disneya "Kraina lodu" - we własny pokrętny tymonowy sposób manifestuje swoją niezależność, każe nam olać wszystko, co durne, wszystko, co robi nam wodę z mózgu - te wszystkie obietnice ery New Age, szukanie światowych spisków i każdy religijny "odpał". Olej te wszystkie podkasty youtuberowych mędrców, zburz Wieżę Babel z tych pierdół i poczuj siłę ignorowania zła!

"Dziękuję Wam, przyjaciele" - w szantowym klimacie to podziękowanie dla wszystkich, którzy wyrządzili nam jakąś przykrość czy krzywdę. W tonie pojednawczym, oczyszczającym, no może przez chwilę czuć cierń w wyciągniętej dłoni. To, co dzieje się dalej to niezwykły happening. Nie chcę spojlerować, to trzeba usłyszeć! Jest niestety wulgarnie, ale to wielkie narodowe "jam session" jest bardzo wymowne.

Dziwnym przeżyciem estetycznym jest "Memento Amoris". Piosenka o tym, że "spoczniemy na cmentarzu" zdaje się być napisana na serio. I wśród kipiących od wariactw utworów, jakoś jej "nie kupuję".
 
Wolę "Kwanty" – utwór, który zaczyna się jak "Pi i Sigma z Matplanety", a potem staje się dziwną fuzją disco-polo i jazzu, z kosmicznym przesłaniem "wielkiego zjednoczenia". Wolę tytułowy "Uno Lovis Party" z mrocznym gdaczącym początkiem o potrzebie odpoczynku w świecie AI, dronów i algorytmów. Odpala się potem fiksum dyrdum i wielka epifania, że "byliśmy przemocowi" i musimy się zmienić. I przeradza się to w jakiś wspólnotowy taniec, antychocholi, trochę "emeryten" (bo słyszę głos jakichś staruszków) i bez schabowego, za to z tofu.

Jest jeszcze nieźle pokręcony psychodeliczny utwór "Leki, leki", naprawdę hipnotyczny i odjechany, z mnóstwem nazw farmaceutyków, które "ryją dynię". Ja nie jestem w temacie, dlatego mnie ten utwór mija. Co ja mogę wiedzieć jak łykam raptem dwie tabletki: magnez i multivitaminę :) 

Jazzujący "Maneki neko" jest trochę z innej bajki. 

Ostatni utwór "Pieśń o pleśni" - to tekstowo coś na modłę "12 groszy" Kazika - taki "zlew werbalny" - strumień świadomości, nie bez wulgaryzmów, a to podwójna szkoda, bo przez to nie da się polecać płyty niepełnoletnim, a w kolejnym słuchaniu to nie śmieszy zupełnie, ale - mniejsza o to.

Ten album to groteskowy portret współczesności, dzieło, które totalnie mną zakręciło – do tego stopnia, że wstaję z Kurami, słucham Kur zamiast The Cure, a i Maria Kury-Skłodowska przyznała, że jest to rzecz naprawdę radioaktywna.