23 października w nowej siedzibie ŁDK w Łodzi przy ul.Dowborczyków odbyło się spotkanie "Herbert obecny". Poeci: Kacper Bartczak, Tomasz Bąk, Joanna Chachuła, Przemysław Dakowicz, Michał Kędzierski, Krzysztof Kleszcz, Przemysław Owczarek przeczytali ze sceny swoje utwory w jakiś sposób inspirowane twórczością autora "Pana Cogito". Był też krótki monodram Ewy Łukasiewicz z Teatru Szwalnia.
Tradycyjnie,
kilkanaście razy już to przerabiałem, czytając "Wietrzną pamiątkę" zacząłem "myśleć Jaroszem", zestawiać obrazy przyrody z jakąś
natrętną myślą. Odmieniać śmierć, miłość.
Przypominam
sobie jego wiersze: "Piękna!
Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj jej!"- wołał pijak w
wierszu z tomu „Kardonia i Faber”. I znów łowię jakieś strzępy
zdań od przechodniów. Wiersze jak liście na głowie. Wiersze jak
rzepy, gdy łazisz po lasach, bezdrożach. Podobno Łukasz ma
materiał na kolejnych siedem książek.
„Wietrzna pamiątka” sugeruje
refleksje o przemijaniu. Jakaś mantra, przyśpiewka o marności?
Książka zaczyna się tak: „Schylam
się, podnoszę piłkę / lekarską i rzucam za siebie /najdalej jak
potrafię. Najmocniej, / jakbym rzucał całą swą niechęcią do
świata.” Czy to więc próby zawalczenia o spokój ducha?
W kunszcie poetyckim Jarosz staje na
wysokości zadania. Tworzy migotliwe obrazy. Zestawia często dwie
sytuacje, dwa opisy. Jakby istniał świat i antyświat. Zatrzymuje
go jakiś detal, jest precyzyjny: np. w brzuch siatkarki wtula się
ciemność; wstawanie o świcie, wilgotny tropik namiotu; sąsiad po wylewie krąży przy boisku i ugniata za plecami gumową
piłkę...
Nie ma tu popisu
erudycji, nie ma polityki, nie ma zaangażowania. Wiersze są pisane
w podobny charakterystyczny sposób. Można to uznać za wadę.
Nieprzekonani będą marudzić, że to już wszystko było, że to powtórka powtórki.
Ich
nie przekona umiejętność wydobycia z opisanej sytuacji
jakiegoś surrealnego szczegółu. Gdy pisze o śmierci „pojawia się
jak szybki samochód we wstecznym lusterku”, gdy opisuje
samotność - „nie wie, co zrobić ze swoimi tragicznymi,
samotnymi rękami”. No i trudno - na zdrowie!
Te wiersze to migoty, przebłyski.
Jakbyśmy w jednej sytuacji, widzieli świat w pigułce. Dla mnie to jest poezja – kondensat, blik świadomości.
Takie wiersze chcę czytać. Takie jak „Noc” (strona 21), w
którym nie dzieje się nic wielkiego. Kobieta maluje się, choć nie
zamierza wychodzić. Dalej jest krótki opis przyrody z księżycem
(akurat się trafia metafora dopełniaczowa - „klatka piersiowa
lasu”). Czekanie, aż wszyscy się oddalą i zasną, by móc się
rozpłakać. I puenta: „Na jej głowie śmieszny toczek z
lisa.”. Dekor głowy martwym zwierzęciem. Marność i
niedorzeczność naszych wyborów. Widzę to jak z obrazów Boscha.
Ten absurd i groteska naszych pragnień. Teatr rytuałów, pozorów,
nieszczęść.
Albo wiersz „Didaskalia” - z typową u Jarosza metaforą „mięsną”: „Samolot rozpłatał niebo”, ze
zwykłym opisem dziecięcej zabawy w ciuciubabkę, który kończy
olśnienie: „też dotknąłem Boga, ale go nie rozpoznałem.”
Ech, znajdziemy tu niejedno takie
odkrycie: „żołnierz wytrzepuje z trąbki pozostałości po
hymnie”, „moja była dziewczyna nie może odmachnąć, bo
nieruchomo pozuje do portretu”, „Mylę cel z drogą, niewinność
z naiwnością”. Jest
przewrotność słów, znaczeń. Urzekł
mnie paradoks haiku w wierszu „Diament”, historia wuefisty w
wierszu „Obecność”.
Jarosz wyjątkowo często pisze o Bogu; są
tu pretensje, metafizyczne drżenia. „Rozbroiłem w sobie Boga, podniosłem Go i przeniosłem w bezpieczne
miejsce.” Znajdując takie frazy, nie mam pytań, proszę o kolejnych siedem tomów.
Przeczytaj też inne recenzje książek Łukasza Jarosza:
Gdy miałem dwadzieścia parę lat –
szukałem i znalazłem. Znalazłem Świetlickiego. Był odklejony od
szarej rzeczywistości, schowany gdzieś w kołnierz, za papierosem i
za okularami. Jego mroczne frazy dawały miły chłód, jakiś bunt,
własny nieporządek. I postanowiłem zostać poetą. Zapewne i
inni poeci mieli w tym swój jakiś udział, ale muzyka rockowa z tekstem,
wywalała w jakąś inną przestrzeń. Kasety „Ogród
Koncentracyjny” i „Cacy Cacy Fleischmaschine”, a potem kolejne.
I mogę sobie teraz –
pięćdziesięcioletni - rzadko
słuchać Świetlików, ale one grają sobie same w mojej
głowie – np. fraza ze zbliżającymi się cmentarzem i
supermarketem („Opluty 05”), fraza z grzybem-robakiem, albo że
„szalenie delikatny jestem na kacu” („Delikatnienie”).
No i ten najpiękniejszy utwór „Franek Chrzonszcz” z marzeniem,
by wyjechać, aż paszport zanieczyści się tysiącami palców,
gdzie „Ludzie niczego nie chcą ode mnie. I Nikt nic.” I bywa, że sobie szyderczo zazłowieszczę
„Henryk Kwiatek!”, bo świat nas zje, a wiara nas nie
uratuje...
Mam takie przemyślenie, że „Mistrz”
ustawił nie tylko mnie, ale wielu poetom, taki profil, taki awatar –
cynicznego, ironicznego idealisty, pesymistycznie wpatrzonego w
przyszłość. Osobnego, niedostępnego (legenda, że
książki dawane Świetlickiemu przez młodych poetów, autor
zostawia gdzieś w nocnych barach), wkurzonego (wulgaryzmy).
Muszę być taki – wtedy wygram. Mam
się dystansować od jakiejkolwiek wspólnoty, przyjaźni. Ma mnie
mierzić słońce. Żadnych nadziei, chłodny dystans, rezerwa,
beznamiętność, piwnica, samotność, neuro. Kolejka, buch,
kolejka, neuro.
Iluż odgrywa ten wyreżyserowany
spektakl, „jestem w nastroju nieprzysiadalnym”, „mam
już jeden nóż w plecach, i nie ma w nim miejsca na następne”?
Tylko, że teraz sześćdziesięcioletni
poeta, piszący swoje kolejne wiersze, które gloryfikują stan
introwersji, przestał wydawać mi się atrakcyjny.
O ile kiedyś za młodu zapadanie się
w sobie, wydawało mi się takie fajne, buńczuczne, męskie, to
teraz pławienie się w posępności, wydaje mi się takie proste i
haniebnie straceńcze.
I wybierając z „Sierotki” wiersze
„antyludzkie”, z jednej strony cmokam, że takie fajne, a z
drugiej strony jestem zły. Bo jego wiersze mają swoją siłę
rażenia. Ergo: odbiorcy poezji Świetlickiego są „antyludzcy”
przez niego. Poczytajcie poezję współczesną, tam akolici
Świetlickiego nasączają pesymizmem swój poetycki język.
W ogóle tak strasznie mnie olśniło,
że cały ten tom, jest napisany w kontrze do przykazania miłości. „Kochaj bliźniego swego” zastąpiło: „Unikaj bliźniego swego”.
I gdy słyszę „Nie lubię ludzi”,
gdy przegrywam jako potencjalne towarzystwo - z roślinnością
ruderalną i ruinami wielkiego przemysłu Tomaszowa, to wiem, że
przegrałem ze Świetlickim. Przegrałem, bo jego „antyludzka
religia” ma dużą siłę. I nie nawrócę. Misjonarz z kawą jest bezradny, wobec pokusy wielkiej izolacji, hermetycznego kasku z obietnicą wielkiego kosmosu samotności.
Weźmy „Sierotkę”. Pierwszy
wiersz: autora śmieszą ludzie, którzy się nim zajmują. Zatem wyśmiany,
czytam dalej, a dalej jeszcze celniej, jeszcze dosadniej: „Nie
byj ze mną” („Jimi Czeczen”) - nikt jeszcze tak czarująco
nie zniechęcał do siebie. Nikt tak dokładnie nie odgradzał się:
„Nie machać żadną flagą, jakiejkolwiek barwy, to trudne lecz
możliwe. Pozacierać ślady i wybudować arkę. Świat odesłać w
arce.” To jest fascynujące jak zło.
Zachwycam się i przerażam tą frazą.
Nikt tak nie straszył bliźnim, nie
straszył Bogiem: „to na pewno nie Jezus. On już nasycony, w
lepszej parafii siedzi. (…) Nie otwieraj nikomu (…) namolny świat
tutaj dzwoni, chce koniecznie coś ci zatrutego powiedzieć, chce
czegoś zabronić (...)”. Świat ma być tłem, niech będą
tylko pory roku, łagodnie przechodzące jedna w drugą.
Tak! Piękny jest wiersz „Ludzina”.
Przeszedł mnie dreszcz. Ludzie straszni jak orkowie z książek
Tolkiena. „To są gęby na nogach. To narzędzia płciowe
schowane w domach. Z religią wakacji i chorągwiami z symbolami
(...)” Ten wiersz jest tak mocny, że zrobiłem minę Morrisona
śpiewającego „The End” i postanowiłem, że muszę go jakoś
przerobić, odwrócić, pokonać.
Wyobrażam sobie poranek poety, podniesienie powiek i mocne postanowienie samotności. Wyobrażam sobie poranne golenie, w
którym zza pleców wyłania się złe, chichrzące się złe,
mówiące: „oby w bezludzie, oby w bezludzie”...
Są w tym tomie dokuczki osobiste –
dostaje się prezydentowi, lewicującym poetom i prawicującym poetom. Jest heheszka z pobitego poety robiącego sobie słitfocie – „w
rankingu tematyki wierszy przemoc jest na pierwszym, na drugim
klimat, na trzecim wyklęci”.
Ale często dostaje się ogółowi,
wielkiej ludzkiej mazi, która ma tylko jedną płeć, która nazywa
się pretensja.
Pojawia się w tomiku „kochanie”,
ale akurat jako „kochnie” (w zmyślnym, fajnym „Wierszu
miłosnym”, w którym z laptopa zniknęła litera a), ale dużo
większy ciężar ma wiersz o unikaniu ludzi. Możliwe, że „Wiersz
sportowy” pozwala skuteczniej zaciskać pięści, zaciskać wargi,
celniej patrzeć w horyzont. Ludzie to zło, a spokój zaznasz, gdy
własny świat odgrodzisz okopem.
Czy w tytułowym wierszu zamykającym książkę - pięknym i wzruszającym - jest trochę żalu, że wybrał jak wybrał? Ale nawet jeśli śpiewało się „teraz chcę być twoim psem”, "sieroctwo z wyboru" jest jakoś trudne do odszczekania.
Do recenzji dokładam wiersz z bitem:
Miedź i cymbał
Tyle ksiąg, tyle refrenów i zwrot, i tylko czerń, żadnego prześwitu. Tyle okien, tyle widoków i tylko gul, żadnego zachwytu.
I tylko jeden ton, rozczar i inba, i tylko miedź, miedź i cymbał.
Uniósł w górę palec, powiedział spod paleca: "Ja ludzi już spotkałem i wcale nie polecam”.
I w czarnych okularach straszy żelaznym chrzęstem, i błyska nad horyzontem tym swoim „Z ł y jestem, więc jestem”
Ze swojej własnej zapadni, ze swojej własnej matni, zły na kolejne takie lato, którego miało nie być.
Dla Coca-Coli i kadry nie powstrzymuje pogardy, policji, straży i kazań, dla wędlin i musztardy.
Marzena Orczyk-Wiczkowska "Abisal", Biblioteka Śląska, Katowice 2022.
Abisal to najgłębsza strefa oceanów i mórz. Chociaż i tam batyskafy dotarły, chociaż znamy okropny wygląd głębinowych stworzeń, to więcej wiemy o kosmosie niż o otchłani.
Wiersze z "Abisalu" wykorzystują metaforykę oceanicznych głębi - już pierwszy wiersz jest w takim podwodnym klimacie - wiersz o ciszy, o uchu Beethovena - zatem o głuszy, zamknięciu się na świat, o zatonięciu (w sobie?).
Są pisane na takim patosie, absolucie, bezradności wobec wielkości świata. Podobne do pięknej piosenki Nosowskiej z frazą "kto piorunom ostrzy groty?"
Czytam je zachłannie zachłystując się obrazami. Takimi jak w wierszu "skalowanie" o ulotnej chwili, gdy widzimy coś przez ułamek sekundy, coś co znika, zanim przyjmiemy to do wiadomości, albo "Muszla" o szumie, w którym nadawana jest czułość ("słyszę twój szept, pełen bólu i troski").
Autorka lepi z zachwytu, z przeczucia, że skoro jest piękno, to jesteśmy w dobrych rękach. Tworzy litanie, wzdechy do elektrycznej ryby, latarni, kijanki, ale i do "pana w koronie z kartonu, cesarza smutnych snów". Kreuje podwodne fantasmagorie, ale i błyski świadomości z komputerowego instrumentarium ("pan zszedł na ziemię, by zapłodnić pamięć podręczną. wędruje między eonami, włącza i wyłącza. kasuje historie jednym ruchem palca, (...)"; "odyseusz był z nami jako i my byliśmy - w paincie, wordzie, micie."
Ma świadomość grozy świata. Pełne niepokoju są te bliki obrazów np. w wierszu "* * *": "sny instant w ogrodach pandemii, dni z gazet i celuloidu. izotopy, połowiczne rozpady. (...)" - przypominają mi niezwykłą książkę Bartosza Konstrata "Własny holokaust".
Warto dawkować sobie te frazy, gdzie czuję metodę twórczą Joanny Mueller: szczególnie, gdy zderzane są ze sobą podobne słowa "płatki i pyłki. skrzydło pazia królowej. / pałki i pieńki, strużka krwi pomiędzy. płytki i płotki. literówki jak śmierć. (...)", gdzie rządzi ośmielona wyobraźnia - "dmij w konchę, ardżuno. niech błyszczy stal, niezłomna jak wola.".
Warto wyławiać znaczenia, zdawać się na swobodny dryf, odpływać ("sztandary zdeptane. flary nad głowami. na kogo wypadnie, na tego bikini, kili, bogon"). Zaglądać w głębię, w siebie ("żebro, którym byłaś, jest ostre jak nóż"). Patrzeć w dół, pomimo świadomości swojego lęku przestrzeni ("w powiększeniu łza / przypomina księżyc. blado lśni, toczy się / od braku do pełni. / włos wygląda jak powróz.").
Poczułem powinowactwo z wszystkim, co żywe. Dostałem świadomość ulotności - ("ja przy fortepianie, dziesięcioletnia. / gamy rozbieżne, flesze, / miraże, mandale.")
Te wiersze przypominają nurkowanie w jakimś bezdechu, śnie - niektórych znaczeń bardziej się domyślam, niż jestem ich pewny. Ale to tylko zachęca do sięgnięcia z powrotem po strój nurka.
Łódzki Dom Kultury organizuje Ogólnopolski Konkurs Poetycki "Kwadratura".
W konkursie mogą wziąć udział autorzy (zarówno członkowie związków pisarskich, jak i osoby niezrzeszone), którzy nadeślą organizatorom zestaw 20 niepublikowanych w książkach, czasopismach ani w Internecie i nienagradzanych wierszy o dowolnej tematyce, będących podstawą do dalszych prac nad tomem poetyckim.
Prace konkursowe w formacie:.rtf, .doc lub .docx należy przesłać do 30 grudnia 2023 roku na adres: konkurs@ldk.lodz.pl.
Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi 1 marca 2024.
Nagrodą główną w konkursie jest wydanie tomu wierszy laureata przez Łódzki Dom Kultury w serii poetyckiej Kwadratura. Jury przyzna ponadto nagrody finansowe i wyróżnienia.
Tomasz Smogór, autor książki "Dziwniej nie będzie" 23 września odwiedził Galerię Czarna Kura w Inowłodzu. Spotkanie poprowadził wydawca - Piotr Grobliński. Żonglerka śliwkami, flash mob przy jazzowym akompaniamencie - takie rzeczy tylko w Inowłodzu!
Książka jest plonem konkursu Wydawnictwa Kwadratura, w którym oprócz mnie - jurorami byli Joanna Chachuła i Przemysław Dakowicz.
W piątek 16 czerwca na Festiwalu Złoty Środek Poezji w Kutnie. Prowadziłem spotkanie z poetą Łukaszem Kamińskim. Rozmawialiśmy o tatrzańskich epifaniach, o szaleństwie języka w hołdzie Witkacemu ("3"), o wierszach z ulic Kutna ("2") i o wierszach sfrustrowanego nauczyciela polskiego ("1"). Później odbył się jeszcze wieczór poświęcony Arturowi Fryzowi, twórcy festiwalu - wspominaliśmy jego wiersze i jego organizatorski power. Przeczytałem wiersz Artura, do którego stworzyłem wiersz z bitem i stworzyłem teledysk.
Było super, a naładowany pozytywnymi emocjami, w niedzielę utkałem z kilku wierszy Łukasza Kamińskiego - kolejny wiersz z bitem. Wiersz przywołuje m.in. Wisławę Szymborską, Janusza Korczaka czy Brunona Schulza.
Zdjęcia: Krzysztof Myśliwiec
"Jak ten nauczyciel" - wiersz z bitem do słów Łukasza Kamińskiego (wiersze z książki "1")
"Za świtem" - wiersz z bitem do słów Artura Fryza (z książki "Czytanie z księgi świętego kłapouchego"
Byłem przewodniczącym jury na Turnieju Jednego Wiersza Srebrna Szyszka w Międzyborowie koło Żyrardowa. Czytałem też swoje wiersze i mówiłem o wierszach z bitem. Było bardzo miło, a wygrała Aleksandra Wiśniewska.
Pełen werdykt: 1. Aleksandra Wiśniewska (Warszawa), 2. Monika Milczarek (Sieradz), 3. Zbigniew Mysłowiecki (Sadowe Węgrowskie). Trzy równorzędne wyróżnienia zdobyli: Janusz Budnik (Sochaczew), Joanna Jagiełło (Warszawa), Agnieszka Sadowska (Grodzisk Mazowiecki). Dodatkowe wyróżnienia książkowe zdobyli: Kacper Płusa (Pabianice), Mira Umiastowska (Warszawa) i Rafał Jeżak (Żyrardów).
Oprócz mnie jury konkursu stanowili: Robert Miniak, Tadeusz Hutkowski, Jerzy Paruszewski i Jerzy Jankowski.
Związek Literatów Polskich, Wójt Gminy Jaktorów, ZSP w Międzyborowie, Stowarzyszenie Przyjaciół Wydm Międzyborowskich zapraszają na
XXII Otwarty Turniej Jednego Wiersza im. Ziemowita Skibińskiego „Srebrna Szyszka” w Międzyborowie
20 maja (sobota) 2023 roku o godzinie 14.00 w auli Szkoły w Międzyborowie - ul. Staszica 5
PROGRAM: 14.00 – Rozpoczęcie, wspomnienie patrona konkursu dr. Ziemowita Skibińskiego 14.10 – „Po pięć wierszy” czytają jurorzy: Jerzy Paruszewski i Jerzy Jankowski 14.30 – Panel dyskusyjny i spotkania jurorów: - Krzysztofa Kleszcza - Roberta Miniaka - Tadeusza Hutkowskiego Tematy dyskusji: - Pogranicza poezji. - Czy istnieją obecnie różne dykcje w polskiej poezji? 16.00 – XXII Otwarty Turniej Jednego Wiersza ok. 19.00 – Rozdanie nagród
Miałem przyjemność, razem z Joanną Chachułą i Przemysławem Dakowiczem, jurorować w konkursie na książkę poetycką, zorganizowanym przez Wydawnictwo Kwadratura. W Światowym Dniu Poezji 21 marca odbyła się uroczystość wręczenia nagród. Zwycięzcą okazał się Tomasz Smogór z Kłodzka, który otrzymał nagrodę 2000zł, a jego książka wkrótce zostanie wydana. Nagrody uzyskali również: Piotr Grzymałtowski z Ostrołęki i Małgorzata Wandasiewicz z Dąbrowy Górniczej.
"Sugestywne niepokojące wiersze, w których brzmi jazz, a nad głową przepływa płaszczka i niemy manat" - napisaliśmy w uzasadnieniu werdyktu.
Joanna Chachuła, Tomasz Smogór i Piotr Grobliński
Tomasz Smogór, Piotr Grzymałtowski i Małgorzata Wandasiewicz
ŁUKASZ KAMIŃSKI "3", WYDAWNICTWO KWADRATURA, ŁÓDŹ 2022.
Trzecia książka Łukasza
Kamińskiego, poety z Kutna, który zamieszkał w Zakopanem, nosi
tytuł „3” (wcześniej napisał „1” i „2”) i składa się
z trzech części. Pierwsza część – „Tetmajer” – jest dla
mnie wyjątkowa. To odurzenie Tatrami, ubóstwienie gór. Ach, ja też
tak mam, i chyba nie tylko ja. Włażę na szlak, jak w jakiś omam,
w łzę. Piękno dusi mnie tym swoim ogonkiem pod „ę”. Tracę
głowę. To coś jak syndrom jerozolimski, gdy pielgrzym udaje się
do świętego miasta i zaczyna fanatyczne przeistoczenie w biblijne
postaci, zaczyna gadać głosami. Zatem te wiersze podyktował
syndrom tatrzański. Każda górska polana, każdy piarg - oddziałują
mistycznie. Poeta klęka, modli się do ścieżek, kołysze się w
U-kształtnych dolinach.
Tomik zaczyna się od
empatycznego zjednoczenia z reliktowym skorupiakiem skrzelopływką
bagienną. Ponoć może on przetrwać w górskim jeziorze, ale takim,
w którym dno zimą zamarza, a składane jaja ulegną przemrożeniu.
Aż zapragnąłem odwiedzić Mały Furkotny Staw na Słowacji (przez
bezmyślne zarybienie stawu, w Polsce od 50 lat nie zaobserwowano
naszego bohatera), ale to chyba niemożliwe, bo nie dochodzi doń
żaden szlak turystyczny, może więc tylko z daleka mu pomacham? W
króciutkim wierszu zmieścił się zachwyt geometrią płatka śniegu
oraz stwierdzenie, że Tatry to idealne miejsce, by umrzeć.
W górskiej przyrodzie
autor znajduje odpowiedniki naszych codziennych uczuć: zwątpienia,
beznadziei, strachu - "mnich patrzy w przepaść",
jakby tracił wiarę. Poetycka kontemplacja krajobrazu przypomina mi
japońskie haiku: "tak jasno mimo mrozów / tak definiuję
życie". To pigułki wersów, które trzeba sobie położyć
pod język, by zadziałały. Kondensaty, esencje, olśnienia. Włożyć
ten tomik do plecaka obok mapy i piersiówki. Zjednoczenie z
potokiem? Tak, i odczuwanie ruchu płyt tektonicznych. Filozoficzne
frazy, godne buddyjskiego mędrca: "chciałbym zwolnić / z
przepływającego czasu / wyławiać zdrowe ryby".
Empatia z rybami, które
jak śpiewał Kurt Cobain w "Something in the Way" - "nie
czują bólu", ma charakter wręcz ekstatyczny, nagle w
wersie zostawione jest puste miejsce, na ich słowa. I wypisana z tej
pustki – radość. Ach, jest tu najpiękniejsza definicja poezji:
"wiersze to orzeszki buka / obgryzane przez gryzonia".
A poeci uśmiechają się jak bogowie.
Nad graniami jest obraz
nieba, chwytak do serca, uspokajacz: "moje demony dawno
zasnęły / diabły poszły won". Czytam to jako przepis na
depresje: a wywal w cholerę swoje zaganianie. Hinduistycznie brzmi
puenta jednego z wierszy o "szczęściu nieistnienia",
ale jest tam też chrześcijańska "msza nad mszycami"
odprawiana przez małego ptaszka.
Tatry to życie -
zapewnia poeta. I widzę tekturową okładkę zeszytu z czasów PRL,
taką z napisem "krew to życie". Zatem poeta zapodał
sobie w krwiobieg wszystko, co tatrzańskie: endemiczną warzuchę,
rysia i Zamarłą Turnię (ach, mój ogrodzie - z sosną górską i
kosodrzewiną, namiastko czerwonego szlaku!) W tym jego ikarowym
uniesieniu jest świadomość upadku: urwiska, kotły, czerń stawu,
zimny księżyc - prawie jak narzędzia tortur. Dekadencki poeta –
Przerwa-Tetmajer, zapewne cieszy się ze swojego patronatu. Kamiński
zestawia obok siebie sprzeczne emocje, jak ostrza wielkich nożyc. Tu
śmierć, a tu wiersz o maleńkim mysikróliku, cudny jak on sam!
Druga część jest z
innej beczki. To proza poetycka pod tytułem „Witkacy”. Zatem
jest sprośnie, jest wulgarnie, jakby ktoś urwał wihajster, który
regulował poczucie przyzwoitości. To miał być hołd dla szalonego
artysty Witkiewicza, zatem zgodnie z jego zasadami czystej formy -
jest tu szokowanie odbiorcy, swoiste anty-katharsis, dziwność
świata, groteska i rubaszność. Witkacy zażywał różne
substancje psychoaktywne, nawet zostawiał adnotację, co zażywał,
rysując różne psychodeliczne portrety. Kamiński umiejętnie - nie
mam pojęcia pod wpływem czego - naśladuje to szaleństwo. Żadnych
tu świętości, a same bezeceństwa. Mamy metafizycznie się
zatrząść, jakby halny się zerwał, by pomieszać nam w głowach.
Prowokacja goni prowokację - wszędzie gruźlicze plwociny, Krupówki
stają się największą z kup, a Bruno Schulz nie potrafi docenić
Tatr. Czytam to jakbym śnił sen wariata.
Trzecia część książki
to "Zych" (czyli pseudonim literacki Stefana Żeromskiego).
Zaczyna się od pragnienia, byśmy naśladowali św. Franciszka -
czyli chronili zwierzęta, dopiero wtedy będziemy godni tego piękna,
które jest w górach. Wspomina się Jana Kasprowicza, by "ze
smreków układać wiersze i z chmur zbierać trofea, by zapomnieć
zło". Biorę patos tych wersów: "Poezjo, prowadź
na szlak orlich gniazd", choć z zastrzeżeniem, że trudna
to droga i nie polecam jej każdemu. Z wyprawy na Morskie Oko z kijem
do selfie, nie tkajmy wiersza.
Wspomina się tu wiele
postaci np. Kornela Makuszyńskiego, wiecznie uśmiechniętego -
jakby ludzie dzielili się na uśmiechniętych górskich zakochańców
i ponurych malkontentów z nizin. Są przykazania: "z każdego
kroku / czynić świętość", "Chodzić tak –
póki nie przyjdzie po nas lawina". Przywołany jest
mistyczny symbol Polski - zapomniana kraina Nietota, z książki
Tadeusza Micińskiego: "Prowadź nad nietotą do domu
dyptamu”. I przypomniałem sobie wielkie dyptamowe połacie,
gdy ostatnio szedłem w stronę Murowańca. Nietota to widłak
wroniec - mała roślinka, która przetrwała, w przeciwieństwie do
wielkich widłakowatych z karbonu. Wtedy 250 mln lat temu widłaki
osiągały wielkie rozmiary, dziś nietota to cień tamtych potężnych
drzew.
Tomik gęstnieje od
nazwisk „ludzi gór” i od nazw miejsc. Ze szlachetnej prostoty
pierwszej części, przechodzi w nieoczywiste „bajanie gazdy”, za
górami... za lasami... - wspomina się dawne, by filozoficznie
podumać nad tym, co teraz.
Książka tak mi się
spodobała, że zapragnąłem włączyć słowa autora w mój projekt
„Wiersz z bitem”. Zrobiłem teledysk do „Mysikróla”. W nim -
z mojego okna nagle widać Tatry.
Recenzja ukazała się w czasopiśmie "Kalejdoskop" 12/22.
EWA
JAROCKA „Zapalmy moją krew”. Wydawnictwo Kwadratura, Łódź
2022.
Umiem sobie
wyobrazić okrzyk bezradności nauczyciela liceum, gdy słucha
interpretacji wiersza Zbigniewa Herberta w wykonaniu nastolatka. Może
młodzieńcze barki odbiorcy poezji są zbyt wątłe, by udźwignęły
odwołania do świata starożytnej filozofii, metafory, pełne
ciężkiego, namokniętego jak gąbka, piękna?
A teraz inny
kadr mojej wyobraźni: profesor czytający wiersze poetki Ewy
Jarockiej z tomu „Zapalmy moją krew”. I znowu bezradność,
bezradność dziecka we mgle. Profesor od Mickiewicza skonfundowany
jak Robert Plant na pierwszej płycie Led Zeppelin. Bo flow Jarockiej
szalone jest. Bo to proszę pana profesora, trzeba trochę wariatem
być, taką przedszkolną radością cieszyć się rozhuśtaną na
maksa poetyką. Trochę zamienić się na rozumy, postradać zmysły,
zdjąć koturny. Trzeba się umieć bawić swoją konfuzją.
Ten tom
zaczyna się tak: „mogłabym ci wydłubać
oczy, żeby się na tobie jednocześnie zemścić i zafiksować.”
Trudno nie
wizualizować sobie wtedy kogoś świadomego swych rozchwianych
emocji. A przy fragmencie: „wkręcałeś
matkę w swoje narodziny, ona zaś się zapierała, że dała ci
jakieś życie, ale potem się nabrała.”
- można ujrzeć kogoś, kto doskonale bawi się przewrotnością
swoich zdań, kogoś kto fika błazeńskie koziołki. Fika i czuje,
czym ma być wiersz.
Wiersz
to transmisją z pokręcenia. A w niej
miłość to "rogalik z masłem, zapach
domu i małych dzieci", powód do
strachu, do drżących rąk. Miłość niemożliwa do spełnienia.
Czy myślałeś w ten sposób o takim uczuciu? Takim, gdy oboje są
"ujęci kredą na chodniku w jedno
serce". A przecież kredą obrysowuje
się ofiary.
Wiersz
to zdumienie. Zdumiewają więc frazy o
kanale rodnym matki: "był wąski. teraz
zawsze / mi ciasno i duszę się. / mama ma wąskie biodra, to
dlatego pchałam się / ostro na świat i teraz też się
rozpycham(...)". I żadnej melancholii,
żadnej refleksji wpędzającej nas w posępność. Zamiast tego
szaleństwo, jakby własna "korba", prywatna "zakrętka"
były wszystkim. Wyobrażam sobie autorkę, gdy mówi: „Jestem
niepowtarzalna i sama siebie wymyśliłam. A moja oniria to mój
autonomiczny teren, w którym rządzę. Język mam giętki, a moja
wyobraźnia lubi jaskrawe kolory. A wszędzie miłość dziwna i nie
taka jak na romantycznych filmach. Tą dziwnością, która prosi się
o wiersz”.
Rekwizytorium
z tego zbiorku jest szalone, np. mleczak, który przyrósł do ścian
żołądka (dzięki temu idzie się na studia artystyczne, by go
narysować), albo cięte, krzyczące „Uciekaj stąd!”,
margerytki, nad którymi będziemy snuć plany zemsty na sprawcy
cięcia „(...) żeby sam sobie odciął /
głowę, szyję wsadził do wody i nie wiądł, / bo ludzie nie lubią
zwiędłych kwiatów”.
Przede
wszystkim szalone są te wszystkie uczucia - lęki, obawy, natręctwa,
pragnienia. Zatem zwijamy się w supeł, wysyłamy sobie telepatyczne
wiadomości.
Nawet jeśli
te wiersze wpadają w nadmierną gadatliwość, to w którymś
momencie zaskakują. I rozchylając chaszcze długich zdań,
natrafiamy na nierentownego Boga z infopunktu, którego dawno powinni
zlikwidować, zastąpić komputerem albo kalkulatorem. Jeśli te
wiersze wydadzą się błahą zabawą, wiatrakiem na patyku z
kolorowej folii, to może doceńmy kolorowe jarmarki wersów i ich
blaszane zegarki. A takie są np. zabawy z samotnością w smoka i
podpalanie lasu albo zbieranie fiołków, które piły sól i płakały
pysznymi łzami.
Wiersz
wystawia język. Mówi „mam nierówno
pod sufitem”. Ale to „moje nierówno” ma całkiem niezły
design. I wiersz umie robić niezłe wizualizacje, np. leśne omamy o
kręgosłupie w mchu, o drugiej stronie swojego ciała w brzozach i
maślakach, i chodzeniu do łazienki z nożem jak po leśne runo;
albo o zabawie w berka z własnym brzuchem; albo o zakochaniu się w
motylu, który grzał się na kaloryferze, bo noce są jeszcze
chłodne. Wszystko ze świadomością swojej przewrotności, ironii,
które każą niebu się drzeć: "nie rób
ze mnie worka na śmieci, od tego masz lasy, morza i oceany."
Wiersz
niesie brzemię moje życie w skórze
nosorożca, dźwiga samoakceptację - "Masz
w sercu serce z kamienia. masz głaz / w spojrzeniu.",
drwi z autora: „zniszczyłam sobie / płuca,
odpalając nerwowo papierosa od papierosa, / gdy na ciebie czekałam.
obgryzłam palce do kości.”, niesie
przeczucie końca - "pojawią się cyfry
w kolumnach i ja też zgasnę."
Przepracowuje za pomocą „zimnych” metafor jakieś niejasne
przeczucie - "sople lodu na palcach".
Te sople są z mojego ulubionego wiersza z tego zbioru pt.: „a
najważniejsze, że zobaczyłabym twoje zielone oczy”. Od niego
(s.28) polecam zacząć wędrówkę po tej książce. Czy zmrozi Cię,
Czytelniku, pytanie - „po co dałaś życie
komuś takiemu jak ja?”, czy pokryjesz się
szronem?
Wiersz
to cierpkie ziarnko. Gdy opisuje życie,
nie oszukuje słodzikami: „okna skrzypią,
drzwi się nie zamykają albo przechodzą przez nie dziwne postaci i
ludzie się zabijają nawzajem. każdy robi sobie w sobie swój
świat, aby tylko przetrwać.”
Wiersz
to spektakularna konfabulacja np. o
hodowli małych domów, galerii i kościołów, szkół i urzędów.
To wymyślona trwoga, że nasze ciało jest wsią, żebra to zagrody,
a jelita i żołądek to domowe zwierzęta. Trwoga, która przechodzi
w obsesję, że: "mam mamę, która
zabija siostry baranów! najpierw daje kurom imiona, potem podrzyna
im gardła".
Wreszcie
wiersz to sen,
w którym można wszystko. Ziemia zjada
niebo, wszystko pęka jak „balon, który
rzuca kurwami”, podmiot liryczny rozpada
się na kawałeczki, podmiot liryczny idzie spać i śni - śni końce
świata, lilie i koniczyny z ust. Śni, że to wszystko przez
utopione w basenie okulary.
Polecam tę
„odjechaną” książkę, życząc autorce kolejnych splendorów
(wcześniej dwukrotna nominacja do Nagrody Gdynia, za kwadraturowy
tomik i za powieść). Wyobraźnia Jarockiej? Szanuję! Jeśli
czytałem coś podobnego, to u Justyny Bargielskiej, Romana Honeta, a
może u Piotra Przybyły. Zapewne wysyłają oni kciuki w stronę
tych fraz. Napiszę w języku Jarockiej: śnię, że te długie
wiersze są schronem, w którym "zapomina
się o suszach, pożarach i topniejących lodowcach."
Są
tymczasowym schronem, bo jest tu zapowiedź, że jeśli "może
pewnego dnia las i góra zaczną krzyczeć / o topniejących
lodowcach, zagrożonych gatunkach / i wszechobecnym plastiku? dołączę
wtedy do nich..”
A
jeśli myślę – serce, to od dziś takie serce jak z książki
Jarockiej - serce jak glonojad.
RECENZJA UKAZAŁA SIĘ W LISTOPADOWYM NUMERZE PISMA "KALEJDOSKOP" 11/22
Robert Feszak "Osoba prywatna", Wyd. Fundacja Kultury Afront, Bukowno 2020.
"Jesteśmy wyjątkowi. Tak nam się zdaje." - zauważa podmiot liryczny jednego z wierszy. Możemy pisać. Nie przejmować się, że nie piszą się nam wielkie eposy. Że piszą się tylko migawki, przebłyski myśli, dla wielu - nieznaczące zbyt wiele.
W duszny dzień, w pełnym słońcu albo w czasie burzowego armagedonu, w powietrzu gęstym, jak od fraz. Właśnie wtedy, gdy wyłączyłem prąd, bojąc się przepięcia i cały dom utonął w czerni - wróciłem myślami do książki Feszaka.
Stary człowiek szepcze do rzeki. "Kiedy stanąłem na jego miejscu, (...) niczego nie zobaczyłem prócz fal, kamieni i śmieci." Fale, kamienie i śmieci - mogą być metaforą. Fale - codzienność, powtarzalność gestów i póz. Kamienie - wszystko co ciężkie: miłość, śmierć. Śmieci - to, na co tracimy czas, rzeczy, którymi wypełniamy czas, a które są bez znaczenia. Należałoby je szybko wyzbierać.
To często wiersze z olśnień, gdy jakaś sytuacja coś nam w głowie układa - np. spotkanie Ukraińców w autobusie: "ukraińscy mężczyźni, którzy zamykają w objęciach swoje kobiety - kraj, który tu z sobą przywieźli".
Feszak pisze o przeżytym, np. gdy otwiera pojemnik na szczycie góry, by zapisać swoje imię i nazwisko. Ale umie nadać przeżytemu uniwersalne znaczenie. Myślę, że to o pisaniu: wierszy, recenzji, pamiętnika, tekstów piosenek. "Niektórzy twierdzą, że to nic nie znaczy" - brzmi puenta, ale to "niektórzy" nas pociesza. Znaczy, że jesteśmy większością, dla których to jest ważne. "Od teraz jest coś, co nas łączy" - chcę w to wierzyć.
Świetny jest wiersz o sercu węża. Z racji sięgnięcia po niesamowitość ze świata przyrody: "Wiecie, dziewczyny, że / serce węża krąży po całym ciele?". Prawdę tę obwieszcza "demiurg" opowiadający o swoich chorobach. "(...) w sztruksowej marynarce w kolorze gnijących liści."
Wiersze-kamienie - tak myślę o "Wiecznej zmarzlinie", gdzie mowa jest o jakimś odkryciu na skalę europejską, którego nie dane jest zobaczyć, z puentą o miłości: "Tej nocy, chcę już tylko się kochać"; tak myślę o "Głębokiej wodzie", gdzie czytam o bezradności - zestawiona jest tu niemożliwa miłość i chłopięce wspomnienie utraty łódki z kory; i podobnie - "Utrata" z dedykacją "Ł.J." (łatwo rozpoznać, że chodzi o Łukasza Jarosza, w którym wyczuwam poetyckiego patrona tej poezji) o końcu "wyspy szczęśliwości".
W "Pstryk, pstryk" jest opisana poetycka metoda Feszaka. Obrazek, zdjęcie. Obserwacja, zastygnięcie i złapanie myśli, która tłumaczy ten akurat widok. Pomyślmy, co może oznaczać potrząsanie przewodami wysokiego napięcia przez wiatr?
Zapamiętuje się "Zeszyt" - z refleksją na temat sensu. Gdzieś na końcu świata autor odnalazł zeszyt z rysunkami - "Widać, że twórca włożył w swoje dzieło dużo pracy i czasu. A jednak z jakiegoś powodu, którego nigdy nie poznam, pozostawił je, by tutaj się rozpadło." Tu mógłby do tych wersów przygrywać jakiś islandzki zespół, np. Sigur Ros.
Czasem myślę o potrzebie zapisywania tego, co nas spotyka. Wiersz o upadku drzewa - "w gałęziach wciąż świergocze ptactwo" zapewne wynika z takiej sytuacji. Tak jak skojarzenie gitary zawieszonej na ścianie z wypchanym zwierzęciem, które nigdy nie pobiegnie przez las. Jak zobaczenie dedykacji na bardzo starej książce, z datą sprzed swojego urodzenia: "Jeszcze nie istnieje mój świat. Nic nie zależy ode mnie. Moje serce bije w pustce."
Czy to nie jest niesamowite? Mistyka wywoływania zdjęć: "Szczeliny w drzwiach zapchane szmatami.", "Nasze palce dotykają się, kiedy przekładamy kliszę z aparatu fotograficznego do koreksu. Taka radość, jakby udało nam się niemożliwe." Albo mistyka starych kadrów: "Kochałem ją. Teraz jest dla mnie nikim."; "Patrzę na ścianę. Czekam kiedy do mnie przemówi."
Rozbawił mnie wiersz o serialach SF, wzruszył - wiersz o liście miłosnym, gdzie słowa porównuje się do widoku na morze lub ze szczytu góry.
W wierszu "Świat równoległy" autor opisuje złomiarzy, bezdomnego, wariata, ludzi z rudym psem, którzy nagle się zatrzymują - przygląda się dziwnościom. A następny wiersz jest o młodości, z której została "barwa głosu, wyraz twarzy i długi pisk hamującego pociągu." Plus taki szczegół "mieliśmy długie włosy, rzemyki na nadgarstkach i szyi oraz wielkie, ciężkie plecaki. Ziemia należała do nas."
Łukasz Barys "Kości, które nosisz w kieszeni", Cyranka, Warszawa 2021.
Łukasz wydał swego czasu książkę poetycką "Wysokie słońce" w SPPO w Łodzi/Domu Literatury czyli jak to mówi się popularnie "U Gawina", jest pabianiczaninem, skromnym - jak mówi o sobie - nieśmiałym młodym człowiekiem (rocznik 1997). Niespodziewanie (obstawiano zdaje się Uzdańskiego) zdobył Paszport Polityki za swą debiutancką powieść. Absolutnie zasłużenie. Książka jest fantastyczna!
Barys jej bohaterką uczynił Ulę, mieszkającą w biednej rodzinie w Pabianicach, odtrąconej przez rówieśników. Poznajemy okrutny świat z jakim musi się mierzyć: opieka nad chorą na raka babcią, widok zmieniających się "kochasiów" mamy, opieka nad siostrą. Ileż to razy o takich ludziach słyszeliśmy: "patologia". Nie mamy dla nich zrozumienia. Łukasz przedstawił ten świat z poetyckim sznytem. Zanurzył go w groteskę (w ten sposób stał się atrakcyjny dla czytelnika), niemniej po uśmiechu zostaje gorzki posmak i poczucie podłości świata.
Motyw kościany rozpoczyna książkę, a potem przewija się w niej. Główna bohaterka znajduje na podwórku kości. "Zaczęłam po prostu płakać, tak po prostu i nie mogłam tego powstrzymać. Po prostu płakałam, a leżące w pobliżu kości cichutko wibrowały." Metafora marnej egzystencji, dla której świat nie ma litości.
Język Barysa bywa wulgarnie dosadny (w tej dosadności przypomina prozę Masłowskiej, skojarzył mi się też z książką "Toksymia" Małgorzaty Rejmer), dlatego odradzam lekturę młodemu czytelnikowi, ale w wypisanych tu fragmentach łatwo dostrzec rękę mistrza, świadomego wagi słowa.
Ula nie ma ojca. Babcia podsuwa jej "dżdżownicę wiadomości" o nim: "Tata wasz zmienił się w ptaka i odleciał, po prostu zniknął w niebie, hopsasa." Traktowaliśmy te wszystkie opowieści bardzo poważnie. Po niebie szukaliśmy odpowiedniego ptaka, wypartego z naszej pamięci uchodźcę przestworzy, który krąży nad domem i skrzeczy, ilekroć do mamy przychodzi kolejny napalony kochanek. I chociaż czasami zdawało mi się, że widzę na niebie tatę, że to on błąka się po nieboskłonie i zaraz do mnie zleci - to nigdy do tego nie doszło."
Życie, w którym "Dni ciągnęły się, nudne i rozlazłe, pełne żalu, że nie są pełne." urozmaica nagle historia samobójstwa Fabiana, chłopca z bogatego domu (syna lekarza), który płynnie mówił po angielsku i hiszpańsku. "Potrafiłam się z nim utożsamić, choć z angielskiego i hiszpańskiego nic nie umiałam. Jak myślałam o przyszłości, to widziałam straszną ciemność. Potworne nic, zupełnie podobne do tego nic, które towarzyszyły mi teraz. Dlaczego on się zabił? Przecież mógł jechać na narty. Dlaczego się zabił, przecież mógł wybrać białe szaleństwo. Wiedziałam dobrze, że nigdy nie pojadę na narty. Zresztą nie kręciło mnie to za bardzo - zjechać po to, żeby wjechać ponownie. Zjechać - wjechać, zjechać - wjechać. Jaki to ma sens? I ten straszny tłum na stoku. Pewnie bym się w kogoś wpierdoliła i musiała płacić odszkodowanie. Nie miałam na to kości (...)."
Tak, tu autor przesuwa dźwignię groteski na full. Otóż nasza bohaterka zakochuje się w zmarłym. Jego ojciec - lekarz, jak mówi Wacia - koleżanka babci: "Taki mądry, a rozeznawał się w "Barwach szczęścia!"" Zatem Ula wycina jego zdjęcie z pabianickiej gazetki i wkleja go w zeszyt do religii. "Śmierć, w która ubrał się Baranowski Fabian, rozpaliła mnie od środka, kazała mi płakać i marzyć, tęsknić i śnić o śniegu, łabędziach i marmurze."
W rozpaczy szukając jego domu, łażąc po ulicy Tuwima czekając na jakieś objawienie, zdaje się bredzić w malignie: "Co tu robię? Kradnę, szwendam się, nie kradnę, może sprzedaję? (...) Bo dla mnie to takie ferie, prawie szusowanie po stoku, oglądanie bogactwa z bliska nie zdarza mi się za często. Głównie siedzę w domu i się smucę, patrzę przez okno i czekam na księżyc, któremu na imię Lukoil.", co brzmi jak wyrzut w stronę nas wszystkich, których nie dotyka nigdy empatia.
"Bałam się, ale to wszystko było takie ciężkie - ta śmierć, która musiałam odnieść do siebie i do siebie do domu i do siebie do zeszytu, te domy, te biedne, ale bogate dzieci, ci troskliwi, kochający rodzice, te wille (...) chciałam umrzeć dla Fabiana, utonąć, spodziewałem się, że tak będzie dobrze - bo przecież wiedziałam, że ocieplenie i w ogóle, lód się załamie i cześć, z pewnością wpadnę w ciemności. // Jednak się nie załamał. I nosił mnie, taką całkowicie załamaną, (...)".
W jej życiu ważne okazuje się wizytowanie cmentarza, fantasmagorie związane z pabianickimi fabrykantami z cmentarnych portretów, z Marianną Kindler (1920-1935)...
Pabianice są tłem dla tej historii, ale może to też cichy bohater tej powieści. Ma swoje mroczne (chore) legendy, chorą fizjonomię (niczym plugawy pysk księżniczki Fabianki), chory świat pełny mroku i potworności. "Centrum miało kupę na każdym kroku, kocie łby, rozgrzany do czerwoności asfalt i obrzydliwy odór dochodzący ze wszystkich podwórek bez kanalizacji, ale za to ze śmierdzącymi kałużami w okolicach trzepaków, na których wisiały podobne do nas biedne dzieci."
W tym bieda-świecie, w którym trzeba bać się o los ciuchów z lumpeksu zostawionych na plaży, pojawiają się widma zmarłych. Kiedy ich poszukuje, daremnie prosi o pomoc świat przyrody: "Gdy ptak albo mrówka oddawały się epifanii z powodu obcowania ze śmiercią za życia, wrzeszczałam, by wskazały mi babcię, prababcię, bo muszę je odprowadzić na cmentarz, zwrócić przyrodzie równowagę. Jednak te zielone skurwysyny tak mi szczebiotały: "Dziwko Hadesu, nas nie obchodzą odważniki, które nosisz w słowach".
Miłość do matki, której życie to jakieś pasmo przegrywu jest osobliwie trudna. Gdy matka pyta: "Naprawdę tak wam źle z Tomkiem, Witoldem, Stasiem?" (...) Ja po prostu kocham Bartka, Maćka, Ryśka. Rozumiesz to?", parskamy śmiechem, ale jest to przecież smutne. Obserwacja kochanków mamy, kolejnych mężczyzn, ich szorstkich podbródków, wywołuje u Uli tylko obrzydzenie. Jeden z nich - Pawełek - namiastka ojca, jego awatar, fan obstawiania meczów i starych filmów, otrzymuje zresztą pogardę i od matki, gdy wraca wyczerpany z pracy usłyszy: "Roślina! Roślina! - śmiała się, kiedy stękał przy wchodzeniu na górę. "Chrabąszcz, chrabąszcz" - rechotała, bo nie mógł wstać z łóżka."
Dosadnie wybrzmiewają tu zdania o profilu humanistycznym w liceum ("rozszerzenie dla debili"), o tym, że "Cmentarze to kina dla biedaków (...) Spacerowanie po cmentarzu musiało nam wystarczyć za historię, literaturę, biologię i języki obce."
Jest tu historia o Teresce (bohaterce głośnego filmu "Cześć, Tereska"), historia kontuzji matki ("Mama wiedziała, że złamana noga to nie powód, by rzucić wszystko i sobie leżeć (...)". Zastanawiając się nad depilacją, Ula usłyszy, że "tylko kurwy golą nogi".
Fajnie wiedzieć, jak przystają do jej problemów szkolne lektury: "Wszystkie książki mi się tak samo podobały - wsuwałam po kolei każdą, jaka akurat się nawinęła. Gdy w domu zrobiło się głośno, szłam na łąki za domem, kładłam się na trawie i czytałam Kamienie na szaniec, aż sama stawałam się szańcem - zdobytą przez mrówki redutką.", albo jak śmiesznie brzmią symptomy zbliżającej się światowej apokalipsy w ustach kogoś z biednej rodziny (jakby były czymś śmiesznie nieistotnym, wobec trwania w apokalipsie po pachy).
W tej historii trudno wyobrazić sobie happy end, jest natomiast jakaś kakofonia, swąd i piętno. Jej lektura otwiera oczy, dołuje i wywołuje katharsis, zachwyca tym cmentarnym turpizmem, przenika do szpiku kości.
Opis tego, co lepi z plasteliny Sonia - młodsza siostra - to poezja najwyższej próby! Niczym jakiś demiurg tworzyła "(...) kotogołębia, psowęża albo dżdżownicoorzełka. (...) a gdy brakowało plasteliny, brała w palce któreś ze swoich dziwacznych zwierząt i miażdżyła je, zmieniając we fluorescencyjny walec. (...) Lepiła zwierzęta, walcowała zwierzęta." Ha!, czuję, że Barys napisze jeszcze niejedno! Czuję w kościach.
Krzysztof Kleszcz (ur. 1974) – poeta i autor projektu "Wiersze z bitem" (dostępnego na YouTube). Nagrodzony w konkursie „Poemat Czterech Kultur” (2017), wyróżniony w konkursie „Złoty Środek Poezji” na debiut poetycki (2009). Autor książek poetyckich: "Ę" (2008), "Przecieki z góry"(2012) i "Pański płaszcz" (2016), wydanych przez Wydawnictwo Kwadratura w Łodzi. Mieszka pod Tomaszowem Maz.
Przez ponad 3 lata był to blog Krzysztofa Kleszcza i Piotra Gajdy. 1 lutego 2012 r. Piotr Gajda zrezygnował z jego współprowadzenia i przeprowadził się do "Hostelu".