Recenzja książki Jarosław Jakubowski "Wzruszenia"
JAROSŁAW JAKUBOWSKI "Wzruszenia", Biblioteka "Toposu", Sopot 2017.
Książka Jakubowskiego to zapiski człowieka szczęśliwego, nasyconego - poezja afirmująca swój prywatny stan, posiadanie miejsca na ziemi, rodziny, domu, dzieci. Ktoś powie, że słodki wiersz nie ma racji bytu. Właśnie przeciwnie - z wielu współcześnie wydawanych książek poetyckich wyziera tyle nieszczęścia i fatalizmu, że taka sielanka ma sens.
Pojawia się myśl, że to zbyt proste. Takie zestawienie obserwacji świata przyrody, z własnym odczuciem pewności, że istnieje dobro, że istnieje sens, miłość. W dodatku foremki Jakubowskiego - każdy wiersz ma podobną budowę, po dwanaście wersów - wydają się nieskomplikowane i podobne. W pierwszym zerknięciu moją wątpliwość wzbudziła też pewna ckliwość (anioły czy zbyt górnolotna metafora "krucha świątynia czaszki"), ale w tej skromności środków jest metoda.
Ta postawa wyzbycia się pretensji do świata, ta "trzeźwość w Nowy Rok" jest swoiście budująca, autentycznie cenna: "spokojny, trzeźwy gotowy na przyjęcie nieznanego." Gdzieniegdzie pobrzmiewa mi ksiądz Twardowski "Będą następne chrząszcze, mrówki, ważki, spotkamy się / tej wiosny, tego lata, miniemy.", gdzieniegdzie Gałczyński ("Tyle jeszcze nieopowiedzianego świata! / Tyle rozstań, podróży w nieznane i ciemne" prawie jak "Tyle w trudzie nieustannym..."). Jeśli błysnął Łukasz Jarosz ("pod niebem, które całe jest okiem") - to chyba dlatego, że brakuje mi tu trochę jego "krwistej, mięsnej" metaforyki.
Ważne, że czuję w tym autentyzm, wiem, że autor nie zmyśla, gdy pochyla się nad żuczkiem, żylistkiem, patrzy jak kołuje kruk. Cały rok opisany przez autora "Świętej wody" to rok pełen wdechów czystego powietrza, dobrych myśli, pogodzenia się z losem. I te proste wiersze pozwalają na jakieś prywatne oczyszczenie: "idę wsłuchany w bezrozumny, szczęśliwy bełkot morza"; "Szczęśliwie niezauważony, doskonale wtopiony". Ujmująco brzmi ciąg dalszy tej frazy: "popycham dzień jak pracowitą kosiarkę". Albo o radości z domu "za chwilę otworzymy drzwi, uderzy nas / ciepło".
Wiersz pt. "Ostatni dzień lata" nie ma nic ze smutku z piosenki The Cure o tym tytule, tu "dziadek wędruje z rąk do rąk" - chrupie się orzechy.
Znajdziemy w książce żal, że nie cieszy już ciepły deszcz. Są otwarte okna i rozkopane łóżka w letnią noc, jest "kawa, najpierw kawa", potknięcie się o korzeń w trakcie biegania i to, że wraz z dojrzewaniem "wszystko powszednieje"... Nuda? Autor kieruje do nas taką odpowiedź: "Powiedzą, że takiej poezji pisać nie wolno, ale ja inaczej pisać nie chcę, chociaż znam sposoby".
Pojawia się myśl, że to zbyt proste. Takie zestawienie obserwacji świata przyrody, z własnym odczuciem pewności, że istnieje dobro, że istnieje sens, miłość. W dodatku foremki Jakubowskiego - każdy wiersz ma podobną budowę, po dwanaście wersów - wydają się nieskomplikowane i podobne. W pierwszym zerknięciu moją wątpliwość wzbudziła też pewna ckliwość (anioły czy zbyt górnolotna metafora "krucha świątynia czaszki"), ale w tej skromności środków jest metoda.
Ta postawa wyzbycia się pretensji do świata, ta "trzeźwość w Nowy Rok" jest swoiście budująca, autentycznie cenna: "spokojny, trzeźwy gotowy na przyjęcie nieznanego." Gdzieniegdzie pobrzmiewa mi ksiądz Twardowski "Będą następne chrząszcze, mrówki, ważki, spotkamy się / tej wiosny, tego lata, miniemy.", gdzieniegdzie Gałczyński ("Tyle jeszcze nieopowiedzianego świata! / Tyle rozstań, podróży w nieznane i ciemne" prawie jak "Tyle w trudzie nieustannym..."). Jeśli błysnął Łukasz Jarosz ("pod niebem, które całe jest okiem") - to chyba dlatego, że brakuje mi tu trochę jego "krwistej, mięsnej" metaforyki.
Ważne, że czuję w tym autentyzm, wiem, że autor nie zmyśla, gdy pochyla się nad żuczkiem, żylistkiem, patrzy jak kołuje kruk. Cały rok opisany przez autora "Świętej wody" to rok pełen wdechów czystego powietrza, dobrych myśli, pogodzenia się z losem. I te proste wiersze pozwalają na jakieś prywatne oczyszczenie: "idę wsłuchany w bezrozumny, szczęśliwy bełkot morza"; "Szczęśliwie niezauważony, doskonale wtopiony". Ujmująco brzmi ciąg dalszy tej frazy: "popycham dzień jak pracowitą kosiarkę". Albo o radości z domu "za chwilę otworzymy drzwi, uderzy nas / ciepło".
Wiersz pt. "Ostatni dzień lata" nie ma nic ze smutku z piosenki The Cure o tym tytule, tu "dziadek wędruje z rąk do rąk" - chrupie się orzechy.
Znajdziemy w książce żal, że nie cieszy już ciepły deszcz. Są otwarte okna i rozkopane łóżka w letnią noc, jest "kawa, najpierw kawa", potknięcie się o korzeń w trakcie biegania i to, że wraz z dojrzewaniem "wszystko powszednieje"... Nuda? Autor kieruje do nas taką odpowiedź: "Powiedzą, że takiej poezji pisać nie wolno, ale ja inaczej pisać nie chcę, chociaż znam sposoby".
Oprócz idylli jest śmierć. Śmierć Różewicza, wyobrażenie sobie zimnego grobu, mdła myśl o wojnie w wierszu "Dębowa góra" i śmierć chłopca przejechanego na pasach. W wierszu "Pełnia, koniec listopada" okazuje się, że autor, któremu babcia pokazała jak się umiera, codziennie patrzy w "ciemne zwiastowanie".
Trafiły we mnie słowa: "nie ufam metaforze, wolę twarde słowo "drzewo" albo "trawa". A wzruszyło najbardziej "jestem! jestem! jestem!" ze strony nieznanego, ukrytego.
Trafiły we mnie słowa: "nie ufam metaforze, wolę twarde słowo "drzewo" albo "trawa". A wzruszyło najbardziej "jestem! jestem! jestem!" ze strony nieznanego, ukrytego.