Po wizycie w Domu Literatury (8 czerwca 2019)
przekonałem się, że poeta ma się dobrze. Wciąż jest głos, jest
power. Wystarczyło mu towarzystwo gitary basowej Małgorzaty Tekiel.
Ciągle umie celną króciutką frazą powiedzieć więcej niż
niektórzy poematem: „Wszyscy są
samochodem”, „Do gardła podchodzi uczucie wspólnoty” itd.
Ileż to lat minęło od kiedy z kasety
wydanej przez Music Corner wyleciała mi harmonijka z „nieubranymi paniami”? 24 lata! Klasyką stały się dla mnie płyty „Cacy Cacy
Fleischmaschine” i „Las Putas Melancolicas”. Chętnie wracam do płyt „Złe misie”, „Sromota” czy
minialbumu „Wieprze”, z którego „Wyjechać, ręce wytrzeć o
liście...” to najlepszy wyimek, który idealnie opisuje chęć odrębności, osobności. Poeta dorobił się grubaśnej autobiografii
„Nieprzysiadalność” (2017r.) - fajnie, że dopisuje do niej
kolejne rozdziały!
W swym wierszu "Do Jana Polkowskiego" z tomu "Zimne kraje" deklarował odrzucenie pisania zaangażowanego politycznie
na rzecz opisu własnego odrębnego świata – to imponowało swoją
bezczelnością. I choć Świetlicki pisał o Polsce, Polską była jego
prywatna przestrzeń, nie dzieje powstań, wojen, itd.
I trzyma się tej swojej zasady, a więc: „Ząb mnie boli,
jestem głodny, samotny”. W jego prywatnym terytorium wyczułem też coś nowego - spory pokład
irytacji: „samochody zapierdalają”,
„jestem złośliwym oraz złym człowiekiem”. Z zaskoczeniem przeczytałem w wierszu "Mowa nienawiści" pogardę do człowieka: „Zagadka: na jaką partię ta
baba głosowała?”...
Autor stracił
cierpliwość. W przedostatniej książce – jeszcze był delikatny,
puszczał oko: z „dobrej zmiany” zrobił „Drobną”. Dziś,
jeśli za smoka uważać „polityczny zły świat”, pcha kij w oko
smoka!
Nie ma ochoty na
certolenie się. Z miną Lindy znaną z internetowego mema, wytacza
najcięższe działa: „O taką Polskę. Koehler i Wencel.
Pereira i Wildstein. Matka Boska z bocianami w gnieździe.” Wnerwia
go patos patriotycznych marszy, koturnowość przemówień,
politycznych rozmów w porannym programie radiowym. Wszędzie czuje
„kadzidlany dym z grilla”, swąd, biało-czerwony smog,
„Twarz ma przeciętą Wisłą i chlaśniętą Odrą. Twarz ma w
odwiecznym grymasie jak u rodzącej kamień”. Trzeba mu
skręcać, mijać, czynić manewry.
Jest niby-spokojny,
wpatruje się w upał, w „miliard nowych słońc i miliard
Polsk”. Odprawia z godnością swoje ceremonie, ale. Ale.
Pomysł z rysunkami
(książka ma mnóstwo rysunków Marcina Maciejowskiego przedstawiających głównie autora i kobiety) był chyba taki - by Świetlicki stał się trochę postacią z
komiksu. Na pewno nie „Kapitanem Polska” z piosenki Lao Che „tak
dla Tutsi jak dla Hutu”, raczej Kapitanem Marcinem z psem na
smyczy, z papierosem, ze szklanką, sięgający po książkę na górnej
półce, przed mikrofonem, przy ekspresie do kawy, obok „piekła
kręgów” na podłodze.
Kapitanem Marcinem – że posłużę się cytatem z
Kazika – "ani dla mafii, ani dla sekty.”
Wyobrażam sobie,
że gdy Grażyna Torbicka usłyszy (przypomnijmy anatemę na gali wręczenia Nike), że poeta "brzydko wyzywa"
poetów publikujących w „Nowym Napisie", gdy
zobaczy śmieszkujące rysunki Kaczyńskiego, Mazurek i Terleckiego,
zakrzyknie sobie: „Panie Marcinie, a więc jednak jest Pan tutaj!”.
Ale zawoła - myślę
- na próżno.
Ta książka ma
słabe strony, np. te nadmierne wersy żalu po odtrąceniu (wiersz "Po co"), czy złośliwostki
(potęgowane na spotkaniach) w stronę artysty z Torunia - Organka,
który święci triumfy z „Męskim graniem”.
Cykl trzech wierszy
o miastach z obserwacjami typu „geje na rowerach” - uznaję za wypełniacze. Podobnie - wiersze z zabawą w stylu
Białoszewskiego, wiersz-podsłuchana rozmowa o pogardzie dla partnerki w kontrze do miłosnego splotu z piosenki Petera
Gabriela i Kate Bush (pachnie to kabaretowym skeczem) albo wiersz „Nieśń”
splątany jak nogi piłkarzy w meczu Polska-Hiszpania-0:5.
Ale patrzmy na
mocne strony! Intryguje początek, że psina-wiersz chce iść na
spacer: "wiersze-psy, skundlone, złachane. Należało je
kąpać, przepraszać za świat. (...) wracają. Spode łba patrzą."
Podoba mi się wizja
przeszukiwania domu po śmierci autora: "Nie znajdą jedynie
wiosennego dnia, dzisiaj, milczącego miasta, fantomów o zapachu, co
nie śnił się nigdy - i niezgody na wyrok."
Cudna jest autodeprecjacja "Stary, skończony Świetlicki na spacerze z
psem. Znowu to samo." Autor pije tu do
irracjonalnych zarzutów pewnej krakowskiej krytyczki, wyzywającej
autora od faszystów.
Frazką, której klaskam jest: „Coś telepało wewnątrz, coś głośno liczyło
stacje”. Doceniam brutalną piąchę: „Drzewa
przesłaniają Sanktuarium”.
Powstał tomik na
czas, w którym „miłość jest tylko w deklaracjach i
deklamacjach”. Autor w czapce Stańczyka (jej rolę niech pełni koszulka z napisem
Świetliki), osiąga tu wyżyny złośliwej aforystyki: „A
prawdziwy mężczyzna musi ściąć jedno drzewo.”
Śmiem twierdzić,
że nie częstuje nas papierosem, czy alkoholem, podaje nam sole
trzeźwiące.
---
Zobacz też recenzję książki "Jeden".