niedziela, 22 stycznia 2023
Kowery po ciary!
Kamienie wierzą, że są górami, rzeki myślą, że są morzami
NEW MODEL ARMY "FROM HERE", 2019.
Istnieją od 43 lat. To ich 18 album! To od "Thunder and Consolation" zacząłem kolekcjonować płyty CD. Cenię sobie bardzo power "Today Is A Good Day" i mrok "Between Dog and Wolf". Dorzucę jeszcze "High" i "The Love of Hopeless Causes"... New Model Army - wiadomo - dźwięki, które chłoszczą cię jak wiatr na połoninie. No i to jest na pewno taka płyta. Bez słabych momentów. Zatem numer po numerze:
PASSING THROUGH - Przejmujący mroczny, ponury wstęp. Z kluczowym tekstem "Myślałem, że to falujące gałęzie sprawiły, że wiał wiatr", ale myliłem się. I powtarzające się frazy "Tylko przechodzimy" i "Nie mamy nic do stracenia". Niezwykłe - za pomocą tradycyjnego rockowego instrumentarium, panowie z NMA potrafią zaczarować odbiorcę i przenieść go w inny świat. Jakiś wiatr hula w tych dźwiękach, gną się trawy, bulgoczą wrzosowiska. Perkusja wgniata nas w ziemię, jakby chciała wymusić na nas pokorę i obietnicę poprawy.
NEVER ARRIVING - Piękny bas i żarliwość w głosie. Tekst o tchórzostwie, które każe nam być zawsze tuż przed decyzją.
THE WEATHER - To kawałek o zmianach klimatycznych, ostrzegający i gniewnie wzdychający nad ludzkością. Zmieniamy się jak pogoda. Jesteśmy trudniejsi do zrozumienia, nieprzewidywalni, szaleni.
END OF DAYS - Apokaliptycznie. Jesteśmy znudzeni fajerwerkami i chcemy - chyba - ognia. Gdy pada pytanie - "Nie możemy wrócić do wynalezienia kół?" kombinuję, że wszystko, co wymyślimy, prowadzi nas na manowce.
GRAT DISGUISE - O chowaniu się za maską twardziela. I poszukiwaniu kogoś, kto nas przejrzy. "Muszę znaleźć kogoś, kto spróbuje, zobaczyć za wielkim przebraniem, wszystkie grzechy i wszystkie kłamstwa". No i warto posłuchać skamlającej gitary.
CONVERSATION - O zagubieniu, pozostawieniu siebie gdzieś na pastwę losu. I znalezieniu kompana w postaci skrzeczącej mewy. O przekonaniu, że wszędzie są dobre duchy, i że „wystarczy zadzwonić”. Sullivan cedzi słowa np. "ice cold water", jakby pod językiem chrzęściły mu kostki lodu.
WHERE I AM - Najpiękniejszy kawałek. Hymn. Pieśń o godności. Każdy człowiek ma uczucia. Także ten biedny - pogardzany, głodny, samotny. Gdy podśpiewuję sobie ten fragmencik "I am where I am, I'm not so hard to find", łączę się empatycznie z każdym towarzyszem niedoli, żebrzę, zaciskam zęby... Szczęście można odnaleźć; robić to, co trzeba. Przejmująco brzmi fragment o nienasyceniu - że wszystkim czegoś brakuje, każdy chce być gdzie indziej, być kimś innym,
HARD WAY - Piękny, mistyczny kawałek. Tyle się uczyliśmy, i lekcje były trudne. I to wszystko było po coś.
WATCH AND LEARN - Zawziętość znana mi z piosenek Killing Joke. Przestroga, że wśród ludzi dominuje bezmyślne przyglądanie się i małpowanie; każdy rodzaj broni można sobie wydrukować w 3d, a dzieci patrzą i się uczą, i nam odpłacą.
MAPS - Od niskich dźwięków wiolonczeli, do stwierdzeń, że na naszych mapach pełno jest różnych strasznych stworów.
SETTING SUN - Niby o daremności, a może o pięknie. Nie umiem zdecydować się, czy to depresyjny kawałek, czy afirmacja i pogodzenie się z przemijaniem, głodem, niemocą... W pewnym momencie jest wyjątkowo patetycznie.
FROM HERE - Na koniec - marność nad marnościami. "Kamienie wierzą, że są górami, rzeki myślą, że są morzami, szkło wierzy, że jest diamentem, a dworzanie, że są królami". Ostrzegam Państwa - Sullivan każe powtarzać po nim: "Jestem panem niczego". Ale Wy nie powtarzajcie, udawajcie, że to nie do was. Pogwizdujcie i przewiązujcie pomidory.
poniedziałek, 9 stycznia 2023
Orzeszki buka
ŁUKASZ KAMIŃSKI "3", WYDAWNICTWO KWADRATURA, ŁÓDŹ 2022.
Trzecia książka Łukasza Kamińskiego, poety z Kutna, który zamieszkał w Zakopanem, nosi tytuł „3” (wcześniej napisał „1” i „2”) i składa się z trzech części. Pierwsza część – „Tetmajer” – jest dla mnie wyjątkowa. To odurzenie Tatrami, ubóstwienie gór. Ach, ja też tak mam, i chyba nie tylko ja. Włażę na szlak, jak w jakiś omam, w łzę. Piękno dusi mnie tym swoim ogonkiem pod „ę”. Tracę głowę. To coś jak syndrom jerozolimski, gdy pielgrzym udaje się do świętego miasta i zaczyna fanatyczne przeistoczenie w biblijne postaci, zaczyna gadać głosami. Zatem te wiersze podyktował syndrom tatrzański. Każda górska polana, każdy piarg - oddziałują mistycznie. Poeta klęka, modli się do ścieżek, kołysze się w U-kształtnych dolinach.
Tomik zaczyna się od empatycznego zjednoczenia z reliktowym skorupiakiem skrzelopływką bagienną. Ponoć może on przetrwać w górskim jeziorze, ale takim, w którym dno zimą zamarza, a składane jaja ulegną przemrożeniu. Aż zapragnąłem odwiedzić Mały Furkotny Staw na Słowacji (przez bezmyślne zarybienie stawu, w Polsce od 50 lat nie zaobserwowano naszego bohatera), ale to chyba niemożliwe, bo nie dochodzi doń żaden szlak turystyczny, może więc tylko z daleka mu pomacham? W króciutkim wierszu zmieścił się zachwyt geometrią płatka śniegu oraz stwierdzenie, że Tatry to idealne miejsce, by umrzeć.
W górskiej przyrodzie autor znajduje odpowiedniki naszych codziennych uczuć: zwątpienia, beznadziei, strachu - "mnich patrzy w przepaść", jakby tracił wiarę. Poetycka kontemplacja krajobrazu przypomina mi japońskie haiku: "tak jasno mimo mrozów / tak definiuję życie". To pigułki wersów, które trzeba sobie położyć pod język, by zadziałały. Kondensaty, esencje, olśnienia. Włożyć ten tomik do plecaka obok mapy i piersiówki. Zjednoczenie z potokiem? Tak, i odczuwanie ruchu płyt tektonicznych. Filozoficzne frazy, godne buddyjskiego mędrca: "chciałbym zwolnić / z przepływającego czasu / wyławiać zdrowe ryby".
Empatia z rybami, które jak śpiewał Kurt Cobain w "Something in the Way" - "nie czują bólu", ma charakter wręcz ekstatyczny, nagle w wersie zostawione jest puste miejsce, na ich słowa. I wypisana z tej pustki – radość. Ach, jest tu najpiękniejsza definicja poezji: "wiersze to orzeszki buka / obgryzane przez gryzonia". A poeci uśmiechają się jak bogowie.
Nad graniami jest obraz nieba, chwytak do serca, uspokajacz: "moje demony dawno zasnęły / diabły poszły won". Czytam to jako przepis na depresje: a wywal w cholerę swoje zaganianie. Hinduistycznie brzmi puenta jednego z wierszy o "szczęściu nieistnienia", ale jest tam też chrześcijańska "msza nad mszycami" odprawiana przez małego ptaszka.
Tatry to życie - zapewnia poeta. I widzę tekturową okładkę zeszytu z czasów PRL, taką z napisem "krew to życie". Zatem poeta zapodał sobie w krwiobieg wszystko, co tatrzańskie: endemiczną warzuchę, rysia i Zamarłą Turnię (ach, mój ogrodzie - z sosną górską i kosodrzewiną, namiastko czerwonego szlaku!) W tym jego ikarowym uniesieniu jest świadomość upadku: urwiska, kotły, czerń stawu, zimny księżyc - prawie jak narzędzia tortur. Dekadencki poeta – Przerwa-Tetmajer, zapewne cieszy się ze swojego patronatu. Kamiński zestawia obok siebie sprzeczne emocje, jak ostrza wielkich nożyc. Tu śmierć, a tu wiersz o maleńkim mysikróliku, cudny jak on sam!
Druga część jest z innej beczki. To proza poetycka pod tytułem „Witkacy”. Zatem jest sprośnie, jest wulgarnie, jakby ktoś urwał wihajster, który regulował poczucie przyzwoitości. To miał być hołd dla szalonego artysty Witkiewicza, zatem zgodnie z jego zasadami czystej formy - jest tu szokowanie odbiorcy, swoiste anty-katharsis, dziwność świata, groteska i rubaszność. Witkacy zażywał różne substancje psychoaktywne, nawet zostawiał adnotację, co zażywał, rysując różne psychodeliczne portrety. Kamiński umiejętnie - nie mam pojęcia pod wpływem czego - naśladuje to szaleństwo. Żadnych tu świętości, a same bezeceństwa. Mamy metafizycznie się zatrząść, jakby halny się zerwał, by pomieszać nam w głowach. Prowokacja goni prowokację - wszędzie gruźlicze plwociny, Krupówki stają się największą z kup, a Bruno Schulz nie potrafi docenić Tatr. Czytam to jakbym śnił sen wariata.
Trzecia część książki to "Zych" (czyli pseudonim literacki Stefana Żeromskiego). Zaczyna się od pragnienia, byśmy naśladowali św. Franciszka - czyli chronili zwierzęta, dopiero wtedy będziemy godni tego piękna, które jest w górach. Wspomina się Jana Kasprowicza, by "ze smreków układać wiersze i z chmur zbierać trofea, by zapomnieć zło". Biorę patos tych wersów: "Poezjo, prowadź na szlak orlich gniazd", choć z zastrzeżeniem, że trudna to droga i nie polecam jej każdemu. Z wyprawy na Morskie Oko z kijem do selfie, nie tkajmy wiersza.
Wspomina się tu wiele postaci np. Kornela Makuszyńskiego, wiecznie uśmiechniętego - jakby ludzie dzielili się na uśmiechniętych górskich zakochańców i ponurych malkontentów z nizin. Są przykazania: "z każdego kroku / czynić świętość", "Chodzić tak – póki nie przyjdzie po nas lawina". Przywołany jest mistyczny symbol Polski - zapomniana kraina Nietota, z książki Tadeusza Micińskiego: "Prowadź nad nietotą do domu dyptamu”. I przypomniałem sobie wielkie dyptamowe połacie, gdy ostatnio szedłem w stronę Murowańca. Nietota to widłak wroniec - mała roślinka, która przetrwała, w przeciwieństwie do wielkich widłakowatych z karbonu. Wtedy 250 mln lat temu widłaki osiągały wielkie rozmiary, dziś nietota to cień tamtych potężnych drzew.
Tomik gęstnieje od nazwisk „ludzi gór” i od nazw miejsc. Ze szlachetnej prostoty pierwszej części, przechodzi w nieoczywiste „bajanie gazdy”, za górami... za lasami... - wspomina się dawne, by filozoficznie podumać nad tym, co teraz.
Książka tak mi się spodobała, że zapragnąłem włączyć słowa autora w mój projekt „Wiersz z bitem”. Zrobiłem teledysk do „Mysikróla”. W nim - z mojego okna nagle widać Tatry.