STEVEN WILSON "THE FUTURE BITES", 2021
Przyszłość pokaże nam ząbki? A któż, by chciał jej dzisiaj śpiewać laurki? Trzeba grać gorzkie piosenki, wizje końca. Setki artystów tłoczą się na rogach ulic, wrzeszcząc: "apokalipsa! koniec świata! żegnajcie się z nadzieją!" i sprzedają swoje klocki i kredki. Poza tym jak mówił Świetlicki: "smutne piosenki lepiej się sprzedają". Przyszłość ma gryźć! Najlepiej szarpać jak pitbull.
Piosenka pierwsza zatem obwieszcza koniec miłości, "bo miłość to piekło". Złamana piosenka - łkający Wilson w stylu Thoma Yorka. I nagle, bach. Koniec pieśni, koniec balu.
Lecimy z tą dystopią, z chorą diagnozą i wizją. "Self" jest o samouwielbieniu, o byciu pieprzonym klaunem. Ma niezły teledysk ze zmianami twarzy. Jaźń kocha tylko siebie i swój obraz w lustrze i w mediach społecznościowych. Egoiści i introwertycy, wycofańcy, płochliwi krótkowidze, złamani i przeświadczeni o rychłym końcu - kuśtykający w katastrofę. Śledzący swój profil, liczący wyświetlenia i lajki. Oto my, cała ludzkość, zdewastowana przez "internety", "instagramy" i "netflixy".
"Król Duch" - King Ghost", w którym wielkie wrażenie robi bajkowy falset - jest dziwną historią, z tajemniczymi zaklęciami (no właśnie, co to jest skaoka?). Na teledysku bohater po zażyciu tabletki unosi się i świat wydaje mu się piękny, a zorze polarne boskie. Niestety jego lot ku byciu Bogiem, kończy się zjazdem i bolesnym upadkiem. Na szczęście wśród przepięknych falsetów śpiewających Alleluję, przychodzi spokój i ukojenie. Utwór ma mocarne brzmienie. Zapewnia mistyczne katharsis i potrafi unieść.
"12 Things I Forgot" przypomina brzmieniem i nastrojem - "Jupiter", przebój zespołu Blackfield, który Steven tworzył z izraelskim kompozytorem Awiwem Gefenem. Nostalgiczny hicior - może zbyt gładki? może zbyt popowy? Wilson wypomina sobie, że zapomniał, kim był, i że tylko grymasi i narzeka.
"Eminent Sleave", w którym słychać to, za co kocha się późny Pink Floyd, no i świetną szaloną gitarę (programowo na albumie zignorowaną). Utwór ma niezły bit, bas i zapadające w pamięć chórki sławiące jakiegoś gogusia, który ma nas w garści; gogusia, który powie żarcik i oddamy mu całą naszą kasę. Bo rządzą światem szuje, grube ryby, cyniczne, zdemoralizowane i grzeszne.
"Man of The People" ma spokojny klimat. Ciekawie przetworzony jest głos Wilsona. Smutek bije z gorzkich słów o odtrąceniu.
Wydaje mi się, że "Personal Shopper" jest najciekawszy na płycie. Ta ostra krytyka bycia zakupoholikiem, ma przebojową, nowoczesną formę. "Kupuj dla komfortu, kup dla kopniaków ; Kupuj i kupuj, aż do wymiocin (...), Kupuj gówno, o którym nigdy nie wiedziałeś, że ci go brak". Świetny pomysł, by to Elton John (totalnie uzależniony od gadżetów, które musi mieć) czytał listę absurdalnych rzeczy w promocji: "Mydło z pyłem wulkanicznym", "Słuchawki wyciszające" itd... Jeszcze lepszy, by na tej liście znalazły się "wersje deluxe albumów" - piękna autoironia Wilsona. Tak. Ten utwór, w połączeniu z surrealistycznym teledyskiem (krok głównego bohatera - rządzi!) jest majstersztykiem.
Z lekka dyskotekowy "Follower" o obsesji bycia w mediach społecznościowych, ma podobny power. To tu pada zdanko o tym, że przyszłość gryzie.
Krótki "Count of Unease" zwalnia tempo. Przypomina nieśpieszne, wyciszone płyty Talk Talk.
Mnie ta płyta przekonała. Jest nowoczesna, pełna smaczków. Wilson odszedł od progresywnego rocka w stronę brzmień elektronicznych. Po wielu miesiącach słuchania płyta wciąż mnie intryguje i wciąż nie umiem jej odłożyć na półkę. Czekam na nowe wcielenie Stevena, ponoć tym razem z Porcupine Tree.