poniedziałek, 27 czerwca 2011
Zmarł Maciej Zembaty
Maciej Zembaty
Obdarzony niezwykłym głosem. Świetny tłumacz Cohena. Dla mnie, wtedy gówniarza, jego płyta "Alleluja" otwierała jakiś tajemniczy świat. Pamiętam zachwyt nad "Tańcz mnie po miłości kres". Pamiętam jego głos w filmie "Siedem życzeń" , jego wywiad udzielony "Arteriom", jego czarny dowcip.
Zmarł w wieku 67 lat.
Alleluja (sł.oryg,L.Cohen, sł.pol. M.Karpiński/M.Zembaty)
Tajemny akord kiedyś brzmiał
Pan cieszył się, gdy Dawid grał
Ale muzyki dziś tak nikt nie czuje
Kwarta i kwinta, tak to szło
Raz wyżej w dur, raz niżej w moll
Nieszczęsny król ułożył Alleluja
Na wiarę nic nie chciałeś brać
Lecz sprawił to księżyca blask
Że piękność jej na zawsze cię podbiła
Kuchenne krzesło tronem twym
Ostrzygła cię, już nie masz sił
I z gardła ci wydarła Alleluja
Dlaczego mi zarzucasz wciąż
Że nadaremno wzywam Go
Ja przecież nawet nie znam Go z imienia
Jest w każdym słowie światła błysk
Nieważne, czy usłyszysz dziś
Najświętsze, czy nieczyste Alleluja
Tak się starałem, ale cóż
Dotykam tylko, zamiast czuć
Lecz mówię prawdę, nie chcę was oszukać
I chociaż wszystko poszło źle
Przed Panem Pieśni stawię się
Na ustach mając tylko Alleluja
(k)
Etykiety:
inne
niedziela, 26 czerwca 2011
Złoty Środek
Zwycięzca TJW: Maciej Bieszczad
Autor: Krzysztof Kleszcz
I Dzień Festiwalu "Złoty Środek Poezji", Kutno 26.06. 2011
Po raz kolejny jestem na festiwalu w Kutnie. Przyjechałem, by spotkać się z poetami, zmierzyć się w Turnieju Jednego Wiersza.
Idea festiwalu - wspieranie debiutujących poetów jest zacna. W malowniczym plenerze Parku Wiosny Ludów w Kutno, tuż obok Szkoły Muzycznej zgromadziło się ponad 50 uczestników, którzy do 22.00 oczekiwali na werdykt.
Po turnieju odbyło się spotkanie z wybranymi poetami, których wiersze znalazły się w antologii "Pociąg do poezji. Intercity" : Krzysztofem Bieleniem, autorem tomiku "Wiciokrzew przewiercień" ,Kubą Przybyłowskim, który zapowiadał, że ma już tytuł swojej nowej książki ("Iluminacje"), Małgorzatą Lebdą autorką książki "Tropy", Wojciechem Kudybą, który żartował, że jego najnowsza książka jest przewrotna (vide: foto) i Jerzym Suchankiem.
Dalszymi punktami programu były: spotkanie z Kazimierzem Brakonieckim (jak ocenił Artur Fryz - prezentuje zupełnie inną, świeżą, dykcję niż popularna i nagradzana na festiwalach ) i spotkanie z poetami bretońskimi (Paolem Keinegiem i Berenzem Tangi). To drugie było ciekawym doświadczeniem: można było wsłuchiwać się w brzmienie języka brzmiącego trochę jak węgierski i japoński, a potem w tłumaczenie Brakonieckiego.
Werdykt, trochę pośpieszny, bez odczytania najlepszego wiersza - ostudził gorącą atmosferę wypełnionej po brzegi sali koncertowej.
Jury: Anna Kamieńska, Dawid Majer (Mariusz Grzebalski był nieobecny na ogłoszeniu) pogratulowało zwycięzcy, którym okazał się Maciej Bieszczad.
Inni nagrodzeni to Dawid Jung (II), Kamila Pawluś (III) i wyróżnieni: Joanna Dziwak, Izabela Kawczyńska, Krzysztof Kleszcz, Kacper Płusa, Sławomir Płatek.
I Dzień Festiwalu "Złoty Środek Poezji", Kutno 26.06. 2011
Po raz kolejny jestem na festiwalu w Kutnie. Przyjechałem, by spotkać się z poetami, zmierzyć się w Turnieju Jednego Wiersza.
Idea festiwalu - wspieranie debiutujących poetów jest zacna. W malowniczym plenerze Parku Wiosny Ludów w Kutno, tuż obok Szkoły Muzycznej zgromadziło się ponad 50 uczestników, którzy do 22.00 oczekiwali na werdykt.
Po turnieju odbyło się spotkanie z wybranymi poetami, których wiersze znalazły się w antologii "Pociąg do poezji. Intercity" : Krzysztofem Bieleniem, autorem tomiku "Wiciokrzew przewiercień" ,Kubą Przybyłowskim, który zapowiadał, że ma już tytuł swojej nowej książki ("Iluminacje"), Małgorzatą Lebdą autorką książki "Tropy", Wojciechem Kudybą, który żartował, że jego najnowsza książka jest przewrotna (vide: foto) i Jerzym Suchankiem.
Dalszymi punktami programu były: spotkanie z Kazimierzem Brakonieckim (jak ocenił Artur Fryz - prezentuje zupełnie inną, świeżą, dykcję niż popularna i nagradzana na festiwalach ) i spotkanie z poetami bretońskimi (Paolem Keinegiem i Berenzem Tangi). To drugie było ciekawym doświadczeniem: można było wsłuchiwać się w brzmienie języka brzmiącego trochę jak węgierski i japoński, a potem w tłumaczenie Brakonieckiego.
Werdykt, trochę pośpieszny, bez odczytania najlepszego wiersza - ostudził gorącą atmosferę wypełnionej po brzegi sali koncertowej.
Jury: Anna Kamieńska, Dawid Majer (Mariusz Grzebalski był nieobecny na ogłoszeniu) pogratulowało zwycięzcy, którym okazał się Maciej Bieszczad.
Inni nagrodzeni to Dawid Jung (II), Kamila Pawluś (III) i wyróżnieni: Joanna Dziwak, Izabela Kawczyńska, Krzysztof Kleszcz, Kacper Płusa, Sławomir Płatek.
Dariusz Eckert
Kamila Pawluś
Paweł Łęczuk
Maciej Kotłowski
Sławomir Płatek
Kacper Płusa
Artur Fryz - organizator
Dawid Jung
Autorzy antologii: Artur Fryz, Adam Suchanek, Kuba Przybyłowski, Wojciech Kudyba, Krzysztof Bieleń, Małgorzata Lebda
Przewrotna książka Wojciecha Kudyby
piątek, 24 czerwca 2011
Złoty Środek Poezji 2011
Złoty Środek Poezji to jedna z imprez promująca poezję w naszym kraju. Poezję, która nie ma lekko. Czasopisma rubrykę Literatura czy Kultura traktują na zasadzie zła koniecznego. Proporcja np. kultura/sport jest zatrważająca. W dodatku literatura to wg tygodników kryminał, książki podróżnicze, wszystko byle nie literatura piękna. Ostatnio się uszczypnąłem, bo zauważyłem poetę na pierwszej stronie dodatku Kultura w Dzienniku. Czyli można.
Poezja wpadła w totalną niszę i czy istnieje sposób, by ją wydobyć z doła? Ministra Kultury widziałem w TV na festiwalu piosenki w Opolu, jak swoją osobą firmował stare przeboje Kombi i piosenki biesiadne w wykonaniu Maryli Rodowicz. Tymczasem poezja cierpi na brak zainteresowania władzy, czy mediów.
A brak jakiejkolwiek wzmianki o imprezach poetyckich powoduje ich degradację. Półeczki z poezją w Empiku też coraz mniejsze ("Choć półeczki wcale ładne", że zacytuję poetę Kubę Przybołowskiego). Nie ma wielu działań, by poezję odkryli ludzie, dotąd na nią obojętni.
Tymczasem jest Festiwal Złoty Środek Poezji.
Festiwal na którym każdy może przeczytać swój wiersz i być ocenionym przez profesjonalne jury - czyli Turniej Jednego Wiersza. Będzie prezentacja antologii "Pociąg do poezji. Intercity" oraz co najważniejsze - wręczone zostaną nagrody Złoty Środek Poezji na Debiut Poetycki 2010 o czym pisałem już na blogu: dla Agnieszki Gałązki, Izabeli Fietkiewicz-Paszek, Macieja Bieszczada, Jakuba Sajkowskiego, Joanny Dziwak i Rafała Skoniecznego.Program VII Festiwalu Złoty Środek Poezji Kutno 2011
25 czerwca 2011 (Pałac Gierałty, PSM, Park Wiosny Ludów)
godz. 12.00 VI Otwarty Konkurs Jednego Wiersza
godz. 16.00 Pociąg do poezji. Intercity - prezentacja antologii i jej autorów: Jerzy Suchanek, Wojciech Kudyba, Małgorzata Lebda, Krzysztof Bieleń, Jakub Przybyłowski
godz. 18.00 Kazimierz Brakoniecki - spotkanie autorskie
godz. 20.00 Paol Keineg i Bernez Tangi – spotkanie z poetami bretońskimi - prowadzi Kazimierz Brakoniecki
godz. 21.30 Werdykt jury VI Otwartego Konkursu Jednego Wiersza
godz. 22.00 - 1.00 Przez granice słów i dźwięków - noc koncertowa
W programie: Bernez Tangi z towarzyszeniem gitarzysty Yona GouezaMaciej Maciejewski z towarzyszeniem pianisty Dawida Rudnickiego
Zespół Agnellus
26 czerwca 2011 (Willa Troczewskiego/USC, 29 Listopada 4)
godz. 16.00 Poetycka Kostka Wolnego Wyboru - rozstrzygnięcie plebiscytu i konkursu
godz. 16.00 Poetycka Kostka Wolnego Wyboru - rozstrzygnięcie plebiscytu i konkursu
godz. 17.00 VII OKL Złoty Środek Poezji – wręczenie nagród
godz. 17.30 Ściana Poetów – odsłonięcie muralu
godz. 18.00 Zeszyty Poetyckie – prezentacja autorów: Dariusz Dziurzyński, Dawid Jung, Marcin Orliński i Krzysztof Szymoniak
godz. 20.00 Przez granice słów i dźwięków - wieczór koncertowy (Pałac Gierałty, PSM, Park Wiosny Ludów)
poetyckie intro: Sławomir Matusz
Grupa Kutabuk
The Train Jazz Theater
godz. 21.30 Jazzowy finał: Ernst Bier & Mack Goldsbury Group
(k)
niedziela, 19 czerwca 2011
Skutki uboczne (18)
„(…) Dla nas, uczniów Arystotelesa i świętego Tomasza, najwyższym z wszelkich pojęć jest byt konieczny. Bytem idealnym jest Bóg. Wszystko inne, co istnieje, jest tylko połowiczne, jest częściowe, jest w stanie stawiania się, jest złożone, składa się z możliwości. Ale Bóg nie jest złożony, jest jednością, nie posiada możności, lecz cały i zupełnie jest aktem. My zaś jesteśmy przemijający, jesteśmy stającymi się, jesteśmy możnościami, nie ma dla nas doskonałości, nie ma pełnego bytu. Ale tam, gdzie od możności przechodzimy do aktu, od możliwości do urzeczywistnienia, bierzemy udział w prawdziwym bycie, stajemy się o stopień podobniejsi do doskonałości i boskości. To znaczy: urzeczywistnić się. Musisz przecież znać ten proces z własnego doświadczenia. Jesteś przecież artystą i zrobiłeś wiele posągów. Jeśli więc posąg jakiś naprawdę ci się udał, jeśli uwolniłeś wizerunek człowieka od przypadkowości i doprowadziłeś do czystej formy – wówczas jako artysta urzeczywistniłeś ten wizerunek ludzki.”
Hermann Hesse, "Narcyz i Złotousty" (tłumaczenie Marceli Tarnowski). Oficyna Wydawnicza MOST, 1991.
(p)
Etykiety:
inne
sobota, 18 czerwca 2011
Nagroda Literacka Gdynia 2011 - Laureaci
Tegoroczną laureatką Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii poezji została Ewa Lipska za tom „Pogłos” (Wydawnictwo Literackie).
Pozostałe kategorie:
Justyna Bargielska „Obsoletki” (Wydawnictwo Czarne) – proza
Stefan Chwin „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (Wydawnictwo Tytuł) – eseistyka
Ponadto:
Andrzej Sosnowski – Nagroda Osobna NLG
(p)
Etykiety:
inne
Muzyczny uniwersalizm
Podstawą każdej spektakularnej kariery jest odpowiednio mocny i zauważalny debiut, a potem jego odpowiednia kontynuacja poprzez tzw. syndrom drugiej i trzeciej płyty. Drugie wydawnictwo zespołu potwierdza jego potencjał, wskazuje drogę, którą muzycy będą podążać, trzecie definiuje jego styl na całe lata. Wie o tym grupa Carrion, która po mocnym debiucie potwierdza drzemiący w niej potencjał kolejną płytą „El Meddah”.
Już debiutancka płyta grupy zatytułowana po prostu „Carrion” ujmowała słuchaczy dynamiką, melodyjnością i ciekawymi kompozycjami. W utworach w rodzaju „Zapachu szarości” skupia się to, co muzycy mają nam do zaproponowania – urozmaicone w swoim muzycznym wyrazie, ekspresyjne utwory z nieźle rozchwianą sinusoidą klimatów (od mocnego, hard rockowego grania, aż do fragmentów wyciszonych, akustycznych). Znalazł się na niej niemal gotowy hit – cover przepięknej piosenki „Wonderful Life” zapomnianego dziś zupełnie Blacka (Colina Vearncombe′a) tu podany w odświeżonej, dopieszczonej produkcyjnie (podobnie jak cała płyta) i stylowej wersji.
Podobnie rzeczy się mają w przypadku drugiej płyty – „El Meddah”. Warto przy tym zwrócić uwagę, że produkcje Carrion są dopracowane nie tylko pod względem produkcji, ale również poligrafii i promocji (wydawanym płytom towarzyszą ciekawie zrobione teledyski). Widać, że aspekt promocyjny jest w przypadku artystycznych dokonań grupy ich niezwykle istotnym elementem. Nad całym zespołem krąży „duch radomskich”, a ściślej dokonania ich starszych kolegów z innej kapeli z Radomia – podobni jak czyniła to IRA, tak i muzycy Carrion, gdzieś z tyłu głowy mają zakodowany imperatyw skrojenia utworu w taki sposób, który nie eliminowałby go jednocześnie z możliwości zaistnienia na antenie radiowej. Oczywiście, nie jest to żaden zarzut, zwłaszcza, że takie podejście sprawdza się w sposób znakomity – ile innych zespołów hard rockowych może jeszcze pochwalić się tak częstym umieszczaniem ich utworu na radiowych „playlistach” jak jest to w tym przypadku – znane wszystkim radiosłuchaczom utwory Carrion „Sztandary Eloi” i „Nie bez wiary”?
To właśnie we wspomnianej przebojowości muzyki najwyraźniej widać zawarty przez zespół kompromis. Muzycy potrafią zagrać mocno i gęsto („Nun”), wokalista ma ciekawą barwę głosu i umie czasem się „wydrzeć”, a kiedy na chwilę się zapominają tworzą mocno pokręcone kompozycje „El Meddah/Thennis Chimera/Ragnarok” (ale wtedy nie myślą o presji mediów i popularności). Zwykle grają w średnich tempach ciężkie rockowe, i jak już wspomniałem, nie pozbawione melodii piosenki o wręcz metalowym, a dokładniej nu-metalowym („Władca snów”) zabarwieniu. Ot, chłopaki pomimo mocnego emploi (zarówno tego muzycznego jak i „dizajnerskiego”) postawili na granie typowego, mainstreamowego rocka, w którym czują się jak ryby wodzie. Ze względu na prezentowany poziom wykonawczy nie ma obawy, że Carrion „utopi się” na głębokiej wodzie podobnych mu produkcji.
Cechą charakterystyczną zespołu są apokaliptyczne teksty, które nie do końca dotrą do fanów Łez, ale za to mają szansę zaistnieć w głowach nabywców płyt Comy (no i od razu słychać, że mocniejsze granie w naszym kraju nie tylko Comą stoi). Utwory na płycie w rodzaju „Sołdata” charakteryzują się potężnie brzmiącą sekcją rytmiczną i rasowymi riffami gitarowymi, które korelują z ciekawymi fakturami instrumentów klawiszowych. W „Dex” w warstwie aranżacyjnej królują natomiast elektroniczne brzmienia. Na płycie próżno szukać ekwilibrystycznych popisów instrumentalnych, dominuje raczej uporządkowane brzmienie, jak już wspomniałem – „mięsiste”, ale jednocześnie na tyle przebojowe, żeby można je było bez przeszkód absorbować z radia podczas jazdy własnym samochodem.
Mając w pamięci dawne, „siermiężne” produkcje rodzimych zespołów metalowych udokumentowane płytami winylowymi z wczesnych edycji Metalmanii, trzeba oddać sprawiedliwość, że Carrion to mercedes „okularnik” przy rdzewiejącym wartburgu. A o tym przecież zawsze tu w Polsce marzyliśmy, żeby jeździć mercedesami…
Carrion, „Carrion”. MJM Music PL
Carrion, “El Meddah”, MJM Music PL
Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
Już debiutancka płyta grupy zatytułowana po prostu „Carrion” ujmowała słuchaczy dynamiką, melodyjnością i ciekawymi kompozycjami. W utworach w rodzaju „Zapachu szarości” skupia się to, co muzycy mają nam do zaproponowania – urozmaicone w swoim muzycznym wyrazie, ekspresyjne utwory z nieźle rozchwianą sinusoidą klimatów (od mocnego, hard rockowego grania, aż do fragmentów wyciszonych, akustycznych). Znalazł się na niej niemal gotowy hit – cover przepięknej piosenki „Wonderful Life” zapomnianego dziś zupełnie Blacka (Colina Vearncombe′a) tu podany w odświeżonej, dopieszczonej produkcyjnie (podobnie jak cała płyta) i stylowej wersji.
Podobnie rzeczy się mają w przypadku drugiej płyty – „El Meddah”. Warto przy tym zwrócić uwagę, że produkcje Carrion są dopracowane nie tylko pod względem produkcji, ale również poligrafii i promocji (wydawanym płytom towarzyszą ciekawie zrobione teledyski). Widać, że aspekt promocyjny jest w przypadku artystycznych dokonań grupy ich niezwykle istotnym elementem. Nad całym zespołem krąży „duch radomskich”, a ściślej dokonania ich starszych kolegów z innej kapeli z Radomia – podobni jak czyniła to IRA, tak i muzycy Carrion, gdzieś z tyłu głowy mają zakodowany imperatyw skrojenia utworu w taki sposób, który nie eliminowałby go jednocześnie z możliwości zaistnienia na antenie radiowej. Oczywiście, nie jest to żaden zarzut, zwłaszcza, że takie podejście sprawdza się w sposób znakomity – ile innych zespołów hard rockowych może jeszcze pochwalić się tak częstym umieszczaniem ich utworu na radiowych „playlistach” jak jest to w tym przypadku – znane wszystkim radiosłuchaczom utwory Carrion „Sztandary Eloi” i „Nie bez wiary”?
To właśnie we wspomnianej przebojowości muzyki najwyraźniej widać zawarty przez zespół kompromis. Muzycy potrafią zagrać mocno i gęsto („Nun”), wokalista ma ciekawą barwę głosu i umie czasem się „wydrzeć”, a kiedy na chwilę się zapominają tworzą mocno pokręcone kompozycje „El Meddah/Thennis Chimera/Ragnarok” (ale wtedy nie myślą o presji mediów i popularności). Zwykle grają w średnich tempach ciężkie rockowe, i jak już wspomniałem, nie pozbawione melodii piosenki o wręcz metalowym, a dokładniej nu-metalowym („Władca snów”) zabarwieniu. Ot, chłopaki pomimo mocnego emploi (zarówno tego muzycznego jak i „dizajnerskiego”) postawili na granie typowego, mainstreamowego rocka, w którym czują się jak ryby wodzie. Ze względu na prezentowany poziom wykonawczy nie ma obawy, że Carrion „utopi się” na głębokiej wodzie podobnych mu produkcji.
Cechą charakterystyczną zespołu są apokaliptyczne teksty, które nie do końca dotrą do fanów Łez, ale za to mają szansę zaistnieć w głowach nabywców płyt Comy (no i od razu słychać, że mocniejsze granie w naszym kraju nie tylko Comą stoi). Utwory na płycie w rodzaju „Sołdata” charakteryzują się potężnie brzmiącą sekcją rytmiczną i rasowymi riffami gitarowymi, które korelują z ciekawymi fakturami instrumentów klawiszowych. W „Dex” w warstwie aranżacyjnej królują natomiast elektroniczne brzmienia. Na płycie próżno szukać ekwilibrystycznych popisów instrumentalnych, dominuje raczej uporządkowane brzmienie, jak już wspomniałem – „mięsiste”, ale jednocześnie na tyle przebojowe, żeby można je było bez przeszkód absorbować z radia podczas jazdy własnym samochodem.
Mając w pamięci dawne, „siermiężne” produkcje rodzimych zespołów metalowych udokumentowane płytami winylowymi z wczesnych edycji Metalmanii, trzeba oddać sprawiedliwość, że Carrion to mercedes „okularnik” przy rdzewiejącym wartburgu. A o tym przecież zawsze tu w Polsce marzyliśmy, żeby jeździć mercedesami…
Carrion, „Carrion”. MJM Music PL
Carrion, “El Meddah”, MJM Music PL
Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
piątek, 17 czerwca 2011
No bo komu ma
MAQAMA - "Maqamat"; 2009
Autor: Krzysztof Kleszcz
Duszność w powietrzu, wszędzie pył. Nie trzeba cierpieć na nadmiar wyobraźni, by ta muzyka włączała jakieś pustynne wizualizacje. Sahara, Marakesz, wędrujące wydmy, karawany wiozące jakieś udręczenie, przekleństwo. I w każdą czynność wpisana daremność. Słychać, że chłopaki kochają Toola, bas i puls perkusji jest z zakochania ponurym klimatem np. z "Undertow". Podobnie grał też Sweet Noise.
Słychać świetną produkcję zespołu i mix (Adam Toczko). Koncept album przenosi nas w pustynną burzę, duszny arabski slums.
Płyta wciąga. Wystarczy raz pozwolić się wwiercić się w głowę refrenowi "Czas nie leczy ran/ Zmysły tępi tłumi strach", raz posłuchać religijnej buty "Przed Bogiem strach nie powstrzyma nas/ no bo komu ma wybaczyć jak nie nam" (Alaska), raz dać się ukoić czułemu wyznaniu z zaświatów "Będę blisko kiedy przyjdzie jesień podła i złe stwory wyjdą z szafy tylko śpij" , by zostać fanem zespołu. Mnie wciągnęło w piotrkowskim Media Markcie. Że pracują tam czujni sprzedawcy - to pewne.
Mam nadzieję wkrótce ujrzeć tam nowy album zespołu - już zapowiadany "Gospel of Judas"
Na pewno wyróżnia się utwór "Kartki na wietrze" z fajnie przetworzonym wokalem, zaś w "Darfur" udziela się Gutek z Indios Bravos. Hipnotyzująco brzmią utwory pierwszy i ostatni. Chyba najpiękniejszy moment to kojące zakończenie "Alaski" zapewne inspirowane brzmieniem z płyt Lecha Janerki. W mojej surrealistycznej wizji - na środku pustyni mijają się dwa wieloryby.
Słychać świetną produkcję zespołu i mix (Adam Toczko). Koncept album przenosi nas w pustynną burzę, duszny arabski slums.
Płyta wciąga. Wystarczy raz pozwolić się wwiercić się w głowę refrenowi "Czas nie leczy ran/ Zmysły tępi tłumi strach", raz posłuchać religijnej buty "Przed Bogiem strach nie powstrzyma nas/ no bo komu ma wybaczyć jak nie nam" (Alaska), raz dać się ukoić czułemu wyznaniu z zaświatów "Będę blisko kiedy przyjdzie jesień podła i złe stwory wyjdą z szafy tylko śpij" , by zostać fanem zespołu. Mnie wciągnęło w piotrkowskim Media Markcie. Że pracują tam czujni sprzedawcy - to pewne.
Mam nadzieję wkrótce ujrzeć tam nowy album zespołu - już zapowiadany "Gospel of Judas"
Na pewno wyróżnia się utwór "Kartki na wietrze" z fajnie przetworzonym wokalem, zaś w "Darfur" udziela się Gutek z Indios Bravos. Hipnotyzująco brzmią utwory pierwszy i ostatni. Chyba najpiękniejszy moment to kojące zakończenie "Alaski" zapewne inspirowane brzmieniem z płyt Lecha Janerki. W mojej surrealistycznej wizji - na środku pustyni mijają się dwa wieloryby.
Na spokojnych wodach Styksu
Wyobraźmy sobie, że w każdym bez wyjątku mieście, miasteczku i wsi w naszym kraju działają kluby kultury, klubokawiarnie albo przynajmniej wiejskie świetlice. A w każdym z takich miejsc ma swoje próby przynajmniej jedna kapela grająca rocka, hip-hop, metal, alternatywę albo rap. Gdyby naszą wyobraźnię przerosło dawne wyobrażenie „stu tysięcy gitar”, to jednak spokojnie zmieści się w niej dziesięć tysięcy zespołów, z których przynajmniej co setny będzie w stanie w sposób profesjonalny zarejestrować swoją płytę. A co tysięczny wejść do historii polskiego rocka.
To już się dzieje – wiele dotąd nieistniejących na rockowej mapie Polski miast, dziś już może pochwalić się jakąś mniej lub bardziej znaną kapelą. Niektóre z nich starają się nawet, aby ich lokalne bandy miały ułatwiony start w muzyczną przyszłość, a przy tej samej okazji one same wyjątkową promocję. I taki też przykład pochodzi z Inowrocławia, znanego dotąd przede wszystkim z uzdrowisk. Lecz przecież tam, gdzie uzdrowiska, tam też solanka i wzmożony ruch turystyczny. Może też stąd taka, a nie inna nazwa inowrocławskiej grupy – Charon Taxi? No, cóż, każde miasto potrzebuje przewoźnika, a akurat ten wydaje się zarówno pod względem kulturowym i promocyjnym jak znalazł.
Kiedy zapoznaję się obwolucie informacją umieszczoną na obwolucie płyty „Uwolnić siebie” – „Wydanie płyty zostało dofinansowane ze środków budżetu Miasta Inowrocławia przeznaczonych na stypendia dla osób zajmujących się twórczością artystyczną” – od razu przychodzi mi do głowy myśl, że w Inowrocławiu dwa podmioty: artystyczny i urzędowy, w którymś tam momencie musiały spotkać się na kursie kolizyjnym. Chlupnęła solanka…
Efekt tej „kolizji” od strony artystycznej nie jest jednak jednoznaczny. Jak na mój gust muzyka Charon Taxi jest odrobinę zbyt zachowawcza, jakby muzykom zabrakło pomysłu (zabrakło im przysłowiowego obola) na bardziej urozmaiconą produkcję i nieco lepsze, mniej sztampowe kompozycje. Z drugiej jednak strony słychać, że jest w tej grupie potencjał zdolny wynieść ją z głębin Styksu na świeże powietrze.
Po niezbyt zachęcającym utworze otwierającym płytę, usłyszymy piosenkę „Nie wołaj mnie już nigdy” z ciekawie zaaranżowaną partią klawiszy, przebojową melodią i solówką gitary, jak gdyby żywcem ściągniętą ze złotych lat progresywnego rocka. Słuchając takich kompozycji jak „To nie jestem ja”, „Sterowany” i „Od zawsze kradnę twój świat”, dochodzę do wniosku, iż muzykom nagrywających ten materiał zabrakło zdecydowania. Słychać, że to rockowy band, ale jednocześnie brakuje w nim jakiegoś wyraźnego opowiedzenia się po stronie rockowego pazura. I nie mam tu na myśli „orła cienia”, który brzmieniowo przez cały czas unosi się nad tą muzyką. Wolę, kiedy Charon Taxi zmierza w trochę ostrzejsze klimaty, jak w utworze „Zrób to!” lub w całkiem niezłą „neoprogresję” w „Jesteś?” i „Nie kochasz mnie”.
Nieco inne, eklektyczne granie usłyszeć można w piosence „Ostatni”, która niebezpiecznie (lub wręcz przeciwnie – bezpiecznie) zbliża się do rejonów zarezerwowanych dla wykonawców z tzw. kręgu poezji śpiewanej. Stąd zaskakuje utwór z nią sąsiadujący („Nie wierz snom”), który choć zagrany w podobnej jak jego poprzednik konwencji, to jednak wykonawczo został „rozpracowany” na modłę zdecydowanie rockową. Ubocznym efektem wspomnianej „eklektyczności” jest balladowa kompozycja „Niczego nie mam”, która momentami brzmi jak zespół Universe (który nota bene nadal ma mnóstwo fanów). Płyta kończy się utworem „Ratuj mnie!”. Brzmi dosyć dramatycznie, ale dramatu nie ma. Po pierwsze – znów mamy do czynienia z utworem zdecydowanie rockowym, ozdobionym naprawdę niezłą solówką…
To już się dzieje – wiele dotąd nieistniejących na rockowej mapie Polski miast, dziś już może pochwalić się jakąś mniej lub bardziej znaną kapelą. Niektóre z nich starają się nawet, aby ich lokalne bandy miały ułatwiony start w muzyczną przyszłość, a przy tej samej okazji one same wyjątkową promocję. I taki też przykład pochodzi z Inowrocławia, znanego dotąd przede wszystkim z uzdrowisk. Lecz przecież tam, gdzie uzdrowiska, tam też solanka i wzmożony ruch turystyczny. Może też stąd taka, a nie inna nazwa inowrocławskiej grupy – Charon Taxi? No, cóż, każde miasto potrzebuje przewoźnika, a akurat ten wydaje się zarówno pod względem kulturowym i promocyjnym jak znalazł.
Kiedy zapoznaję się obwolucie informacją umieszczoną na obwolucie płyty „Uwolnić siebie” – „Wydanie płyty zostało dofinansowane ze środków budżetu Miasta Inowrocławia przeznaczonych na stypendia dla osób zajmujących się twórczością artystyczną” – od razu przychodzi mi do głowy myśl, że w Inowrocławiu dwa podmioty: artystyczny i urzędowy, w którymś tam momencie musiały spotkać się na kursie kolizyjnym. Chlupnęła solanka…
Efekt tej „kolizji” od strony artystycznej nie jest jednak jednoznaczny. Jak na mój gust muzyka Charon Taxi jest odrobinę zbyt zachowawcza, jakby muzykom zabrakło pomysłu (zabrakło im przysłowiowego obola) na bardziej urozmaiconą produkcję i nieco lepsze, mniej sztampowe kompozycje. Z drugiej jednak strony słychać, że jest w tej grupie potencjał zdolny wynieść ją z głębin Styksu na świeże powietrze.
Po niezbyt zachęcającym utworze otwierającym płytę, usłyszymy piosenkę „Nie wołaj mnie już nigdy” z ciekawie zaaranżowaną partią klawiszy, przebojową melodią i solówką gitary, jak gdyby żywcem ściągniętą ze złotych lat progresywnego rocka. Słuchając takich kompozycji jak „To nie jestem ja”, „Sterowany” i „Od zawsze kradnę twój świat”, dochodzę do wniosku, iż muzykom nagrywających ten materiał zabrakło zdecydowania. Słychać, że to rockowy band, ale jednocześnie brakuje w nim jakiegoś wyraźnego opowiedzenia się po stronie rockowego pazura. I nie mam tu na myśli „orła cienia”, który brzmieniowo przez cały czas unosi się nad tą muzyką. Wolę, kiedy Charon Taxi zmierza w trochę ostrzejsze klimaty, jak w utworze „Zrób to!” lub w całkiem niezłą „neoprogresję” w „Jesteś?” i „Nie kochasz mnie”.
Nieco inne, eklektyczne granie usłyszeć można w piosence „Ostatni”, która niebezpiecznie (lub wręcz przeciwnie – bezpiecznie) zbliża się do rejonów zarezerwowanych dla wykonawców z tzw. kręgu poezji śpiewanej. Stąd zaskakuje utwór z nią sąsiadujący („Nie wierz snom”), który choć zagrany w podobnej jak jego poprzednik konwencji, to jednak wykonawczo został „rozpracowany” na modłę zdecydowanie rockową. Ubocznym efektem wspomnianej „eklektyczności” jest balladowa kompozycja „Niczego nie mam”, która momentami brzmi jak zespół Universe (który nota bene nadal ma mnóstwo fanów). Płyta kończy się utworem „Ratuj mnie!”. Brzmi dosyć dramatycznie, ale dramatu nie ma. Po pierwsze – znów mamy do czynienia z utworem zdecydowanie rockowym, ozdobionym naprawdę niezłą solówką…
Gdybym to ja miał podpowiadać muzykom Charon Taxi, w jakim kierunku powinni dalej pójść – paradoksalnie wskazałbym palcem na ciemny nurt rzeki Styks. Podskórnie czuję, że w ich żyłach płynie art. rockowe granie, trzeba tylko odważnie przyjąć to dziedzictwo! Po drugie – włodarzom Inowrocławia należą się gratulacje! Mimo wszystko dobrze zainwestowali miejskie pieniądze, czego nie zakwestionuje im żadne RIO. A jeśli jakimś dziwnym trafem zakwestionuje, wystarczy wsadzić ekipę kontrolną na pokład Charon Taxi. Na pewno odpłynie z urzędu ukontentowana …
Charon Taxi, „Uwolnić siebie”. Wydawnictwo EKB.
Charon Taxi, „Uwolnić siebie”. Wydawnictwo EKB.
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
czwartek, 16 czerwca 2011
Nowa seria poetycka
Dzięki uprzejmości Doroty Ryst i Sławomira Płatka mogę odnotować na „BF” nową serię poetycką, której wydawcą jest Stowarzyszenie Salon Literacki z Warszawy. Oto, co piszą o swojej idei wydawniczej władze SSL – „Jednym z celów stowarzyszenia jest promocja twórców. Chcemy umożliwić debiuty oraz pomóc osobom po debiucie wypromować się lepiej. Planujemy pokrywać koszt wydawania nowych książek oraz zapewniać im nagłośnienie. W zamian nie oczekujemy żadnych zobowiązań finansowych, jednak spodziewamy się, że osoby które podejmą współpracę zaangażują się także w promocję całego przedsięwzięcia. Uważamy, że pisarz ma do zrobienia więcej niż napisać i czekać, aż ktoś go zacznie czytać lub sprzedawać. To samo dotyczy promocji literatury w ogóle - panuje ogólna bierność i skłonność do narzekania. Żeby się przebić trzeba mieć przede wszystkim szczęście, a czytelnikami są i tak głównie krytycy, inni poeci i rodzina. Średni nakład tomiku poezji to 500 sztuk (w 38 milionowym kraju), z czego zwykle około 100 trafia do recenzentów i na konkursy, a z pozostałych - połowę rozdaje się znajomym, którzy często nie czytają, ale kurtuazyjnie przyjmują, bo tak wypada. Będziemy więc promowali twórców, którzy spełnią dwa warunki: dobrze piszą i chcą w jakimś zakresie promować literaturę z korzyścią dla siebie i innych. Pierwszym narzędziem tej promocji jest forum Salon Literacki. I pierwszymi książkami w serii będą tomiki poezji osób zaangażowanych w działalność forum i publikujących na nim. To najprostsza droga do pokazania się z dobrej strony oraz zaprezentowania jakości swojego pisania”.
Dotychczas we wspomnianej serii ukazały się książki Sławomira Płatka „Bez imienia”, Izabeli Wageman „W oszukiwaniu snu” oraz Anny Kaliny Modrakis „Prześwietlenie”. Stowarzyszenie promuje swoje książki na Portalu Salon Literacki. Redaktorami projektu są wspomniani wcześniej: Sławek Płatek i Dorota Ryst, którym życzę szybkiego dojścia do okrągłej „setki” wydanych tomików, wśród których znajdą się wiersze przyszłych laureatów prestiżowych (cokolwiek to znaczy) konkursów na książkę poetycką.
(p)
Dotychczas we wspomnianej serii ukazały się książki Sławomira Płatka „Bez imienia”, Izabeli Wageman „W oszukiwaniu snu” oraz Anny Kaliny Modrakis „Prześwietlenie”. Stowarzyszenie promuje swoje książki na Portalu Salon Literacki. Redaktorami projektu są wspomniani wcześniej: Sławek Płatek i Dorota Ryst, którym życzę szybkiego dojścia do okrągłej „setki” wydanych tomików, wśród których znajdą się wiersze przyszłych laureatów prestiżowych (cokolwiek to znaczy) konkursów na książkę poetycką.
(p)
Etykiety:
poezja,
publikacje
środa, 15 czerwca 2011
Zawsze bądź po stronie słabszych
Błękitny Nosorożec, „Barykady”. Stowarzyszenie Miłośników Kultury Ludowej w Czeremsze.
Jaki jest najlepszy sposób na zachowanie bezkompromisowej postawy w świecie zdominowanym przez złotego cielca i profity pochodzące z wyprzedaży własnych ideałów? Wydaje się, że jest nim bezpretensjonalne podejście do tworzonej przez siebie muzyki, bez oglądania się na bieżące notowania na takim, czy też innym targowisku próżności. Można grać przez dwadzieścia lat wyłącznie dla siebie, dla najwyżej kilkuset fanów i przy tym zachować niezależność i odpowiedni artystyczny poziom. Można nazwać zespół „Błękitny Nosorożec”, płytę „Barykady”, i w dodatku od zawsze stać po ich właściwej stronie. Po stronie szczerej radości z grania, zamiast zajmować miejsce w szczerozłotym orszaku króla Midasa.
I co z tego, że w dzisiejszym polskim „showbizie” rockowy band grający solidnego punk-rocka z elementami reggae przypomina bardziej minotaura niż nosorożca? Że muzyka musi przypominać talk-show, być przegadana i efekciarska, skandalizująca i głupia? Że nikt nie ma czasu na szukanie drogi wyjścia z labiryntu, gdy wszystko musi być podane na tacy, ładnie zapakowane i wyposażone w instrukcję obsługi zrozumiałą nawet dla półanalfabety? I co na to zarośnięci muzycy Błękitnego Nosorożca w przepoconych koszulkach?
Zarówno w sferze muzycznej jak i tekstowej zespół ma w czterech literach polityczną poprawność. Ich muzyka to mocne i męskie granie połączone z elementami reggae (nie bez powodu płyta „Barykady” została umieszczona w dużych sklepach internetowych w zakładce „polskie reggae”). Ciekawe, gdzie ich zdaniem powinno być odtwarzane publicznie „regałowe” „Serce” (utwór drugi na płycie)? Według mojej skromnej opinii, ze względu na wymowę tekstu przynajmniej trzy razy dziennie w kuluarach Sejmu RP, albo nawet na głównej sali obrad. „Jeżeli chcesz usłyszeć bicie swego serca / Zawsze bądź po stronie krzywdzonych / Zawsze bądź po stronie słabszych / Zawsze bądź po stronie przegranych / Niech władza Cię nie omami”. Dalej też nie ma dobrych wiadomości; także i w kolejnej piosence zwolennicy aktualnych zawartych polskich sojuszy nie będą ukontentowani. Bowiem „Ameryko” to utwór bynajmniej nie proamerykański.
I jaki fajny jest tekst w piosence „A może lepiej?”! Punkowy wokal, nieco rwane, jakby wywodzące się ze szkoły Black Sabbath riffy – nie ma to nic wspólnego z „pierdołami” opowiadanymi publicznie i do znudzenia przez „pop-gwiazdki” i spadające z celuloidowego firmamentu sławy celebrytki. Jest za to niemal wyczuwalne prawo ciążenia i egzystencjalny ból, który każdego z nas i tak w końcu złamie i pochyli ku ziemi.
Z utworem „200 lat” Błękitny Nosorożec zostanie gwiazdą każdego bez wyjątku festiwalu muzyki chrześcijańskiej, z „oldskulowym” „Powiedz dlaczego?” muzycy mogą zagrać wszędzie, nawet w Mrągowie. Balladowo-rockowe „Dla Taty” pokazuje, że mamy do czynienia z kapelą mocno stojącą obiema nogami w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, co bynajmniej nie przeszkadza, ale wręcz przypomina o tradycji polskiego, rockowego grania.
Punkowy, o konsystencji białka służącego do stawiania piór jest utwór „Partie”. W swojej estetyce przypominający Kazika Na Żywo, a najbardziej jego legendarną piosenkę „Artyści”. Równie mocny w przekazie, nie pozostawiający „suchej nitki” na tak zwanych aktualnie przewodzących nam siłach narodu.
Prawdopodobnie wielu młodych członków dzisiejszych partyjnych przybudówek, gdyby tylko wzięło sobie ten utwór głęboko do serca, w ramach przechodzenia od polityki do buddyzmu, albo ultra-wegetarianizmu zjadłoby wszystkie karty do głosowania ze swojego obwodu. „Za siedmioma górami / Za siedmioma rzekami / Był naród, który upajał się dwoma partiami / A partie s....c z góry na lud / Mówiły, że naród kochają / A po cichu dmuchają. / Zobacz wódka biało-czerwona po trzynaście złotych / Czy chcesz jeszcze wyjechać do Irlandii na roboty?”. A Ty, na kogo oddasz swój głos?
Do samego końca „Barykad” będziemy mieli do czynienia z muzyką bezkompromisową i bezpretensjonalną, zgodnie z przyjętym przez muzyków sposobem na nie zmienianie granej przez siebie muzyki w złoto, które niemal zawsze okazuje się być tombakiem. Czy to w kompozycjach w stylu post-punkowym, rockowym lub reggae, wciąż mamy do czynienia z odpowiednim poziomem ekspresji. Mirosław „Wujcia” Wojciuk, Klaudiusz „Klaudi” Borys i Romuald „Rakoś” Rakowski mieszając podziały punkowe z reggae i z bardziej nowoczesnymi, niemal nu-metalowymi brzmieniami, tworzą pełnotreściwy, artystyczny komunikat. Piosenki takie jak „Polowanie”, tytułowe „Barykady” czy kontrowersyjne z pewnego (dogmatycznego) punktu widzenia „Klęcząc”, w normalnym (idealnym) świecie byłyby przebojami.
„Fallen Fallen Babilon” – zaklina rzeczywistość Błękitny Nosorożec „kowerując” przy okazji swoich zaklęć Brygadę Kryzys. I co? I nic się nie zdarzy? Poczekajmy! Jak uczy nas historia, nie takie imperia upadały…
I co z tego, że w dzisiejszym polskim „showbizie” rockowy band grający solidnego punk-rocka z elementami reggae przypomina bardziej minotaura niż nosorożca? Że muzyka musi przypominać talk-show, być przegadana i efekciarska, skandalizująca i głupia? Że nikt nie ma czasu na szukanie drogi wyjścia z labiryntu, gdy wszystko musi być podane na tacy, ładnie zapakowane i wyposażone w instrukcję obsługi zrozumiałą nawet dla półanalfabety? I co na to zarośnięci muzycy Błękitnego Nosorożca w przepoconych koszulkach?
Zarówno w sferze muzycznej jak i tekstowej zespół ma w czterech literach polityczną poprawność. Ich muzyka to mocne i męskie granie połączone z elementami reggae (nie bez powodu płyta „Barykady” została umieszczona w dużych sklepach internetowych w zakładce „polskie reggae”). Ciekawe, gdzie ich zdaniem powinno być odtwarzane publicznie „regałowe” „Serce” (utwór drugi na płycie)? Według mojej skromnej opinii, ze względu na wymowę tekstu przynajmniej trzy razy dziennie w kuluarach Sejmu RP, albo nawet na głównej sali obrad. „Jeżeli chcesz usłyszeć bicie swego serca / Zawsze bądź po stronie krzywdzonych / Zawsze bądź po stronie słabszych / Zawsze bądź po stronie przegranych / Niech władza Cię nie omami”. Dalej też nie ma dobrych wiadomości; także i w kolejnej piosence zwolennicy aktualnych zawartych polskich sojuszy nie będą ukontentowani. Bowiem „Ameryko” to utwór bynajmniej nie proamerykański.
I jaki fajny jest tekst w piosence „A może lepiej?”! Punkowy wokal, nieco rwane, jakby wywodzące się ze szkoły Black Sabbath riffy – nie ma to nic wspólnego z „pierdołami” opowiadanymi publicznie i do znudzenia przez „pop-gwiazdki” i spadające z celuloidowego firmamentu sławy celebrytki. Jest za to niemal wyczuwalne prawo ciążenia i egzystencjalny ból, który każdego z nas i tak w końcu złamie i pochyli ku ziemi.
Z utworem „200 lat” Błękitny Nosorożec zostanie gwiazdą każdego bez wyjątku festiwalu muzyki chrześcijańskiej, z „oldskulowym” „Powiedz dlaczego?” muzycy mogą zagrać wszędzie, nawet w Mrągowie. Balladowo-rockowe „Dla Taty” pokazuje, że mamy do czynienia z kapelą mocno stojącą obiema nogami w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, co bynajmniej nie przeszkadza, ale wręcz przypomina o tradycji polskiego, rockowego grania.
Punkowy, o konsystencji białka służącego do stawiania piór jest utwór „Partie”. W swojej estetyce przypominający Kazika Na Żywo, a najbardziej jego legendarną piosenkę „Artyści”. Równie mocny w przekazie, nie pozostawiający „suchej nitki” na tak zwanych aktualnie przewodzących nam siłach narodu.
Prawdopodobnie wielu młodych członków dzisiejszych partyjnych przybudówek, gdyby tylko wzięło sobie ten utwór głęboko do serca, w ramach przechodzenia od polityki do buddyzmu, albo ultra-wegetarianizmu zjadłoby wszystkie karty do głosowania ze swojego obwodu. „Za siedmioma górami / Za siedmioma rzekami / Był naród, który upajał się dwoma partiami / A partie s....c z góry na lud / Mówiły, że naród kochają / A po cichu dmuchają. / Zobacz wódka biało-czerwona po trzynaście złotych / Czy chcesz jeszcze wyjechać do Irlandii na roboty?”. A Ty, na kogo oddasz swój głos?
Do samego końca „Barykad” będziemy mieli do czynienia z muzyką bezkompromisową i bezpretensjonalną, zgodnie z przyjętym przez muzyków sposobem na nie zmienianie granej przez siebie muzyki w złoto, które niemal zawsze okazuje się być tombakiem. Czy to w kompozycjach w stylu post-punkowym, rockowym lub reggae, wciąż mamy do czynienia z odpowiednim poziomem ekspresji. Mirosław „Wujcia” Wojciuk, Klaudiusz „Klaudi” Borys i Romuald „Rakoś” Rakowski mieszając podziały punkowe z reggae i z bardziej nowoczesnymi, niemal nu-metalowymi brzmieniami, tworzą pełnotreściwy, artystyczny komunikat. Piosenki takie jak „Polowanie”, tytułowe „Barykady” czy kontrowersyjne z pewnego (dogmatycznego) punktu widzenia „Klęcząc”, w normalnym (idealnym) świecie byłyby przebojami.
„Fallen Fallen Babilon” – zaklina rzeczywistość Błękitny Nosorożec „kowerując” przy okazji swoich zaklęć Brygadę Kryzys. I co? I nic się nie zdarzy? Poczekajmy! Jak uczy nas historia, nie takie imperia upadały…
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
wtorek, 14 czerwca 2011
Jeźdźcy
Habakuk
TSA
Dni Tomaszowa (dzień drugi). Tomaszów Maz. 12.06.2011 r.
Kiedy dotarłem na tomaszowskie błonia, do szarży gotowali się wściekli szwoleżerowie niczym zdublowani, zwielokrotnieni czterej jeźdźcy apokalipsy: tłum, piwo, diabelski młyn, kurz i skwar. I tratowali jak leciało, nie oszczędzali nikogo, jakby znowu pędzili przez przełęcz Samosierry. Nie oparło im się legendarne TSA, które po zaledwie kilku musiało skrócić swój koncert, wrócić do początków historii zespołu i zagrać instrumentalnie – bez wokalisty – bo ten nagle zasłabł na scenie. Tak, zimne ognie naprawdę były zimne. Późno w nocy wracałem do domu, za moimi plecami „jeszcze było słychać śpiew i rżenie koni”…
(p)
poniedziałek, 13 czerwca 2011
Anton Globba od kuchni
Kiev Office, „Anton Globba”. Nasionorecords.
Kochajmy chudzielców, tak szybko tyją (podpisują kontrakty z „majorsami”)! Prawda jest jednak taka, że prawdziwy tygiel, w którym od pewnego czasu „gotuje się” i „kipi” naprawdę interesująca muzyka, znajduje się gdzieś daleko poza mainstreamem (kuchnią z aluminium). I akurat sporządzanemu w nim wywarowi nie są absolutnie potrzebne przyprawy oparte na emulgatorach – to zupa z prawdziwych muzycznych kości. Jeżeli myślicie, że polski rosół (przepraszam!), rynek muzyczny niemal w całości mieści się w dwóch garach; tym opolskim i tym sopockim, to ja Wam mówię: opróżnijcie ich zawartość na trawnik, a przez okno wyrzućcie cały zapas maggi, kucharka, kostek rosołowych i mięcha z supermarketu!
Stołując się poza restauracją, w której szefową kuchni jest Marta Gessler, naturalnie obejdziemy się bez panującego w niej smaku i będziemy szczęśliwi, że możemy zjeść uroczystą kolację pod gołym niebem. Towarzyszyć nam będzie wyłącznie muzyka z „Antona Globby” zespołu Kiev Office, która jest w stanie przyćmić swoim blaskiem nawet najelegantsze menu, serwis i dekoracyjne świece.
I nie zdarzy się tu żadna „ściema”, że w przydrożnym zajeździe na trasie Warszawa-Katowice uda nam się zamówić i zjeść jakieś danie autentycznej kuchni orientalnej. Wypracowanie rozpoznawalnego brzmienia i klimatu, przy jednoczesnym odcięciu się od muzyki z radia i windy jest w przypadku propozycji Kiev Office, nie tylko podejściem „orientalnym”, ale wręcz oryginalnym. Oto kelner stawia nam przed nosem talerz zupy nie dość, że egzotycznej, to w dodatku ugotowanej nie na palniku elektrycznym, a eklektycznym.
Czego w tym daniu nie ma! Są noisowe penetracje, jest post-punkowe podejście grupy nie tylko do muzyki, ale wręcz do filozofii grania, bywa nieskrępowane sondowanie rozmaitych klimatów muzycznych – od tych najbardziej ekstremalnych (pieprz), do tych nieco bardziej klimatycznych, przestrzennych (wanilia). Wystarczy porównać ze sobą dwa kawałki – singlową „Karolinę Kodeinę” z „Life’s So Tigh/Woolen Touch” – i mamy mniej więcej cały spis produktów, których używa w swojej garkuchni Kiev Office.
Stąd proponowana przez nich „zupa” nie jest gęsta, zawiesista, to bez wątpienia lekkie, łatwostrawne i nowoczesne granie, w którym odnaleźć możemy składniki związane z kuchnią przyszłości, gdzie liczy się nie tylko kalorie serwowanych posiłków, ale także ich atomy. Gdy przyjrzymy się im przez mikroskop, będziemy umieli je nazwać i określić: eksperyment, psychodelia, przestery i bity – grane w czasem przebojowej, choć „przypalonej” i celowo „zabrudzonej” oprawie brzmieniowej („Dwupłatowce”, „Ultraviolent Light”) – a czasem granie wręcz transowe („Anton Globba”, „Hexengrund”). Choćby nam przyszło spożywać posiłek na poszczerbionych talerzach pochodzących z upadłego dwadzieścia pięć lat wcześniej baru mlecznego „Słoneczko”, to i tak powinno smakować.
Bo Kiev Office eksperymentuje z kulinarną materią bez ograniczeń, ale przy tym po mistrzowsku. Za pomocą wody („Around The Globba”) i ognia („Przygoda Na Mariensztacie”). Że to artyści dań raczej undergroundowych przekonacie się smakując utwór „Mężczyźni w Strojach Kosmonautów”, który na dziś wydaje mi się być specjalnością tego konkretnego zakładu gastronomicznego, serwowanego w jego menu pod zbiorczą nazwą „Anton Globba”.
I nie jest przy tym ważne, czy wspomniane zestawy z karty dań, akurat podaje nam „śpiewający kelner” Michał Migoń (vocal, gitar, additional bass, synth) czy „śpiewająca kelnerka” (nomen omen!) Joanna Kucharska (vocal, bass) – i tak na długo zapamiętacie zimnofalowy, post-punkowy smak ich oryginalnej kuchni, w której nad rytmicznym i czasowym wydawaniem zamówień czuwa Krzysztof Wroński – drums and percussion. Ponadto, jeśli nie lubicie wszędobylskich celebrytów i „lanserskich” restauracji, jej smak odtąd kojarzył się wam będzie z ponętnym widokiem Nigelli Lawson serwującej waszym przyrośniętym do krzyża żołądkom bajeczne w smaku, domowe specjały. Smacznego!
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
Stołując się poza restauracją, w której szefową kuchni jest Marta Gessler, naturalnie obejdziemy się bez panującego w niej smaku i będziemy szczęśliwi, że możemy zjeść uroczystą kolację pod gołym niebem. Towarzyszyć nam będzie wyłącznie muzyka z „Antona Globby” zespołu Kiev Office, która jest w stanie przyćmić swoim blaskiem nawet najelegantsze menu, serwis i dekoracyjne świece.
I nie zdarzy się tu żadna „ściema”, że w przydrożnym zajeździe na trasie Warszawa-Katowice uda nam się zamówić i zjeść jakieś danie autentycznej kuchni orientalnej. Wypracowanie rozpoznawalnego brzmienia i klimatu, przy jednoczesnym odcięciu się od muzyki z radia i windy jest w przypadku propozycji Kiev Office, nie tylko podejściem „orientalnym”, ale wręcz oryginalnym. Oto kelner stawia nam przed nosem talerz zupy nie dość, że egzotycznej, to w dodatku ugotowanej nie na palniku elektrycznym, a eklektycznym.
Czego w tym daniu nie ma! Są noisowe penetracje, jest post-punkowe podejście grupy nie tylko do muzyki, ale wręcz do filozofii grania, bywa nieskrępowane sondowanie rozmaitych klimatów muzycznych – od tych najbardziej ekstremalnych (pieprz), do tych nieco bardziej klimatycznych, przestrzennych (wanilia). Wystarczy porównać ze sobą dwa kawałki – singlową „Karolinę Kodeinę” z „Life’s So Tigh/Woolen Touch” – i mamy mniej więcej cały spis produktów, których używa w swojej garkuchni Kiev Office.
Stąd proponowana przez nich „zupa” nie jest gęsta, zawiesista, to bez wątpienia lekkie, łatwostrawne i nowoczesne granie, w którym odnaleźć możemy składniki związane z kuchnią przyszłości, gdzie liczy się nie tylko kalorie serwowanych posiłków, ale także ich atomy. Gdy przyjrzymy się im przez mikroskop, będziemy umieli je nazwać i określić: eksperyment, psychodelia, przestery i bity – grane w czasem przebojowej, choć „przypalonej” i celowo „zabrudzonej” oprawie brzmieniowej („Dwupłatowce”, „Ultraviolent Light”) – a czasem granie wręcz transowe („Anton Globba”, „Hexengrund”). Choćby nam przyszło spożywać posiłek na poszczerbionych talerzach pochodzących z upadłego dwadzieścia pięć lat wcześniej baru mlecznego „Słoneczko”, to i tak powinno smakować.
Bo Kiev Office eksperymentuje z kulinarną materią bez ograniczeń, ale przy tym po mistrzowsku. Za pomocą wody („Around The Globba”) i ognia („Przygoda Na Mariensztacie”). Że to artyści dań raczej undergroundowych przekonacie się smakując utwór „Mężczyźni w Strojach Kosmonautów”, który na dziś wydaje mi się być specjalnością tego konkretnego zakładu gastronomicznego, serwowanego w jego menu pod zbiorczą nazwą „Anton Globba”.
I nie jest przy tym ważne, czy wspomniane zestawy z karty dań, akurat podaje nam „śpiewający kelner” Michał Migoń (vocal, gitar, additional bass, synth) czy „śpiewająca kelnerka” (nomen omen!) Joanna Kucharska (vocal, bass) – i tak na długo zapamiętacie zimnofalowy, post-punkowy smak ich oryginalnej kuchni, w której nad rytmicznym i czasowym wydawaniem zamówień czuwa Krzysztof Wroński – drums and percussion. Ponadto, jeśli nie lubicie wszędobylskich celebrytów i „lanserskich” restauracji, jej smak odtąd kojarzył się wam będzie z ponętnym widokiem Nigelli Lawson serwującej waszym przyrośniętym do krzyża żołądkom bajeczne w smaku, domowe specjały. Smacznego!
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
sobota, 11 czerwca 2011
Pociąg do poezji
Nakładem Kutnowskiego Domu Kultury ukazała się zapowiadana publikacja książkowa –antologia wierszy współczesnych z motywem podróży „Pociąg do poezji. Intercity” pod redakcją Artura Fryza. Publikacja towarzyszy VII Festiwalowi „Złoty Środek Poezji” w Kutnie i tam też, w dniu 25 czerwca o godzinie 16.00 odbędzie się jej oficjalna premiera.
We wstępie do antologii zatytułowanym „Wersy na szynach” pisze Artur Fryz: „Gdyby Stephenson nie wynalazł lokomotywy, musieliby ja skonstruować Cendras, Czechowicz, Tuwim lub jakiś inny znakomity poeta. Pociąg, jak żadne inne odkrycie współczesności, nadaje się do poezji. To właściwie Pegaz na szynach. Oferuje niespotykane gdzie indziej formy czasu i przestrzeni. Ekspres PKP Intercity ma strukturę nowoczesnego poematu. Przesuwające się krajobrazy, przypadkowe dialogi, mieszanina jawy i snu, rytm, stukot, kołysanie i śpiew syren. Kiedy to piszę zza ciemnego okna dobiega conocne wołanie kolejowych dróg. Tam taaa ta tam ta ta tam taaa ta tam. Przekonanie o nieodzowności pociągu w poezji współczesnej potwierdzili poeci, których zaprosiliśmy do udziału w niniejszej antologii. Okazało się, że niemal każdy z nich ma wśród swoich wierszy takie z motywem kolejowym, a przynajmniej z motywem podróży (…). W antologii „Pociąg do poezji. Intercity” prezentujemy wiersze 63. poetów z siedmiu krajów i kultur Europy: Białorusi, Bretanii, Czech, Polski, Rosji, Słowacji, Ukrainy. Wszyscy oni byli gośćmi Festiwalu „Złoty Środek Poezji” organizowanego od roku 2005 w Kutnie przez Kutnowski Dom Kultury we współpracy ze Środkowoeuropejskim Stowarzyszeniem Społeczno-Kulturalnym Środek”.
Wspomniana książka mogła powstać dzięki szczęśliwemu spotkaniu wydawcy – KDK, mecenasa państwowego – MkiDN oraz otwartości spółki „Intercity” jako mecenasa prywatnego. „Wielokrotnie z pozoru zwyczajna przestrzeń pociągów stawała się zaskakującą przestrzenią sztuki. Wagony zmieniały się w sale teatralne, sceny muzyczne, saloniki literackie, sale kinowe...” – piszą przedstawiciele „Intercity”.
W publikacji znalazł się wiersz Krzysztofa Kleszcza „Nurt” oraz dwa moje wiersze: „Nadbagaż” i „Spinki”. Oprócz tego poezja m.in. Wojciecha Banacha, Krzysztofa Bąka, Marka Czuku, Przemysława Dakowicza, Tadeusza Dąbrowskiego, Artura Fryza, Piotra Groblińskiego, Mariusza Grzebalskiego, Romana Honeta, Jarosława Jakubowskiego, Łukasza Jarosza, Wociecha Kassa, Izabeli Kawczyńskiej, Krzysztofa Kuczkowskiego, Wojciecha Kudyby, Małgorzaty Lebdy, Joanny Lech, Dawida Majera, Karola Maliszewskiego, Jakobe Mansztajna, Miłosza Kamila Manastarskiego, Sławomira Matusza, Roberta Miniaka, Macieja Meleckiego, Artura Nowaczewskiego, Przemysława Owczarka, Jana Polkowskiego, Doroty Ryst, Karoliny Sałdeckiej, Jakuba Przybyłowskiego, Izy Smolarek, Jerzego Suchanka, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Wojciecha Wencla, Mariusza Więcka, Anny Wieser, Marka Lobo Wojciechowskiego, Macieja Woźniaka, Bohdana Zaduty, Patryka Zimnego, Andrzeja Adamowicza, Michaiła Ajzenberga, Andrija Bondara, Hałyny Kruk, Olega Pastiera, Bereza Tangi.
(p)
Etykiety:
poezja,
publikacje
piątek, 10 czerwca 2011
Przechodniami byliśmy między Wami...
Wernisaż
Zeszli z portretów
Rozstrzygnięcie "Poetyckich gier ulicznych"
Robert Rutkowski w przymierzu
Dominik Figiel – Łódź na powiekach, Łódzki Dom Kultury – 09.06.2011.
„Kulturalna? To na pewno nie pierwszy przymiotnik, jaki kojarzy się z Łodzią. Owszem: filmowa, kiedyś – włókiennicza. I niezmiennie szara. Nie przykuwa uwagi, może fascynować inaczej niż jako dziwaczny fenomen, w swoim ciągły niedopełnieniu. Łódzka kultura? To albo Muzeum Sztuki, albo szkoła filmowa. Albo Reymont. Może jeszcze jakieś festiwale? A łódzka poezja? Jasne, Tuwim! Dla znawców także Piechal i Bierezin”- anonsuje wystawę fotografii Dominika Figla, na którą składa się cykl portretów współczesnych poetów związanych z Łodzią dr Tomasz Cieślak. I zaraz dodaje – „Dominik Figiel idzie pod prąd tych utartych – i krzywdzących – skojarzeń. Prowokuje odbiorcę, bo jest świadomy śmieszności łódzkich stereotypów. Pokazuje łódzkich poetów, średniego i młodszego pokolenia, właśnie wbrew łódzkim stereotypom, choć nader często na tle jakoś stereotypowego, ale realnego, zatem ponurego pejzażu Łodzi. Uchwycił to, co – w minimalnym choćby stopniu – buduje ich tożsamość jako mieszkańców postindustrialnego molocha. Miasta wielkiej, fascynującej przeszłości, które ciągle nie może się odnaleźć, które nie potrafi do końca zaakceptować siebie. Co łączy łódzkie poetki i poetów? Czy tylko artystyczna decyzja fotografika? To tajemnica jego cyklu zdjęć, to zadanie dla widza. Nie ma przecież osobnego, wyrazistego fenomenu „łódzkiej” liryki, nie ma silnych, skonsolidowanych środowisk lokalnych, próżno szukać jakiejś specyficznej „łódzkości” w obrębie tematyki czy poetyki wierszy. Każdy z twórców – i wielu innych, w ujęciu Figla (jeszcze?) nieobecnych – pisze osobno, idzie własną drogą. Owszem, ostatnio łódzcy poeci ponownie (bo było już tak w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) zaczęli być dostrzegani, wydawani, drukowani, nagradzani w całym kraju. Ale przecież nie jako przedstawiciele jakiejś spójnej grupy, a odrębne indywidualności. Może to właśnie jest tematem fotogramów Dominika Figla: odrębność (samotność?) w mieście, wobec miasta, w poezji? Łódzka nowa poezja? Nie ma jednej twarzy. Przeziera w twarzach sportretowanych przez Figla, z chłodną czułością, artystów”.
A w katalogu towarzyszącym wystawie puentuje ją Krzysztof Jurecki pisząc: „Zamyśleni, nie do końca ujawniający swój stan psychiczny – to łódzcy poeci portretowani przez Dominika Figla. Pragną wyglądać dostojnie i pięknie, choć cała sztuka próbuje się sytuować poza tą kategorią estetyczną, uznaną za anachroniczną i skazaną na długotrwałe zapomnienie. Co prezentują i jaki rys charakterologiczny rysuje się na ich twarzach? W interpretacji autora, gdyż każdy świadomy dokument jest oczywiście interpretacją, jawią się jako „zwykli”, przeciętni ludzie. Nie różnią się swym wyglądem od osób mijanych przez nas codziennie na ulicy…”.
Na fotografiach znalazły się portrety poetek i poetów: Doroty Filipczak, Izabeli Kawczyńskiej, Michała Murowanieckiego, Roberta Rutkowskiego, Marka Czuku, Macieja Roberta, Moniki Mosiewicz, Krzysztofa Kleszcza, Justyny Fruzińskiej, Konrada Cioka, Jerzego Jarniewicza, Lucyny Skompskiej, Michała Kędzierskiego, Rafała Gawina, Piotra Gajdy, Przemysława Dakowicza, Przemysława Owczarka, Piotra Groblińskiego, Tomasza Sobieraja i Roberta Miniaka. Można je obejrzeć (jeśli nie w łódzkim ŁDK-u) na blogu Dominika – dominikfigiel.blogspot.com
Wystawie towarzyszyło rozstrzygnięcie IV edycji „Poetyckich gier ulicznych” (wiersz Agnieszki Skolasińskiej prawidłowo złożyło z rozrzuconych po mieście wersów 6 osób) oraz koncert zespołu Fonovel.
* Dominik Figiel (ur. 1977), absolwent Uniwersytetu łódzkiego, magister polonistyki, kończący studia w 2002 roku pracą na temat książek Tadeusza Konwickiego. Fotograf, student drugiego roku Warszawskiej Szkoły Fotografii dr Mariana Schmidta. Zajmuje się fotografią portretową, inscenizowana i reportażową. Znajomość literatury łączy z obrazem fotograficznym. Muzyczne inspiracje alternatywnym rockiem prezentuje będąc gitarzystą łódzkiej grupy Fonovel.
(p)
wtorek, 7 czerwca 2011
Skutki uboczne (17)
„(…) Ujrzeli mały kamieniołom, pusty i samotny, w pobliżu całkiem jeszcze z miejska wyglądającego domu. Tu się panowie zatrzymali, czy dlatego, że to miejsce było od samego początku ich celem, czy też, że byli zbyt wyczerpani, by biec jeszcze dalej. Teraz puścili K., który w milczeniu czekał, zdjęli cylindry i rozglądając się po kamieniołomie ocierali sobie chusteczkami pot z czoła. Wszędzie padało światło księżyca zadziwiając swą naturalnością i spokojem, nie danym żadnemu innemu światłu.
Po wymianie kilku grzeczności co do tego, kto wykona dalsze zadania – widocznie nie podzielono miedzy nich dalszych czynności – podszedł jeden z nich do K. i zdjął mu surdut, kamizelkę, wreszcie koszulę. K. wstrząsnął mimowolny dreszcz, na co ów uspokoił go lekkim uderzeniem w plecy. Następnie złożył starannie rzeczy jak coś, czego się będzie jeszcze używało, jeśli nawet nie w najbliższym czasie. Aby nie narażać K. na bezruch w chłodnym powietrzu nocy, wziął go pod ramię i chodził z nim tam i z powrotem, gdy tymczasem drugi obszukiwał kamieniołom, by znaleźć jakieś odpowiednie miejsce. Gdy je znalazł, kiwnął na pierwszego, i ten zaprowadził tam K. Było blisko ściany kamieniołomu, leżał tam odłamany kamień. Panowie posadzili K. na ziemi, oparli go o kamień i ułożyli na nim jego głowę. Mimo całego wysiłku, jaki sobie zadali, i mimo całej uprzejmości, jaka im K. okazywał, pozycja jego była dziwnie wymuszona i nieprawdopodobna. Dlatego jeden z nich prosił drugiego, by mu pozwolił samemu zająć się ułożeniem K., ale i to niczego nie polepszyło. Wreszcie zostawili K. w położeniu nawet nie najlepszym ze wszystkich dotychczasowych. Potem jeden z panów rozpiął swój żakiet i wyjął z pochwy, która wisiała na pasku ściskającym kamizelkę, długi, cienki, z obu stron wyostrzony nóż rzeźnicki, podniósł go i badał ostrze w świetle księżyca. Znowu zaczęły się odrażające ceremonie, jeden podawał drugiemu nóż, ten znowu zwracał go z powrotem nad głową K. K. wiedział teraz dobrze, że byłoby jego obowiązkiem chwycić nóż przechodzący tak nad nim z rąk do rąk i przebić się. Ale nie zrobił tego, tylko obracał wolną jeszcze szyją i rozglądał się dokoła. Nie potrafił wytrzymać próby do samego końca i wyręczyć całkowicie władzy, odpowiedzialność za ten ostatni błąd ponosił ten, który mu odmówił tej reszty potrzebnej siły. Wzrok K. padł na najwyższe piętro graniczącego z kamieniołomem domu. Jak błyska światło, tak rozwarły się tam skrzydła jakiegoś okna: jakiś człowiek, słaby i nikły w tym oddaleniu i na tej wysokości, wychylił się jednym rzutem daleko przez okno i wyciągnął jeszcze dalej ramiona. Kto to był? Przyjaciel? Dobry człowiek? Ktoś, kto współczuł? Ktoś, kto chciał pomóc? Byłże to ktoś jeden? Czy byli wszyscy? Byłaż jeszcze możliwa pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na pewno istniały. Logika wprawdzie jest niewzruszona, ale człowiekowi, który chce żyć, nie może się ona oprzeć. Gdzie był sędzia, którego nigdy nie widział? Gdzie był wysoki sąd, do którego nigdy nie doszedł? K. podniósł ręce i rozwarł wszystkie palce.
Ale na gardle jego spoczęły ręce jednego z panów, gdy drugi tymczasem wepchnął nóż w serce i dwa razy nim obrócił. Gasnącymi oczyma widział jeszcze K., jak panowie, blisko przed jego twarzą, policzek przy policzku, śledzili ostateczne rozstrzygniecie. „Jak pies!” – powiedział do siebie: było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć.”
Franz Kafka, „Proces” (przełożył Bruno Schulz). PIW, 1986.
Po wymianie kilku grzeczności co do tego, kto wykona dalsze zadania – widocznie nie podzielono miedzy nich dalszych czynności – podszedł jeden z nich do K. i zdjął mu surdut, kamizelkę, wreszcie koszulę. K. wstrząsnął mimowolny dreszcz, na co ów uspokoił go lekkim uderzeniem w plecy. Następnie złożył starannie rzeczy jak coś, czego się będzie jeszcze używało, jeśli nawet nie w najbliższym czasie. Aby nie narażać K. na bezruch w chłodnym powietrzu nocy, wziął go pod ramię i chodził z nim tam i z powrotem, gdy tymczasem drugi obszukiwał kamieniołom, by znaleźć jakieś odpowiednie miejsce. Gdy je znalazł, kiwnął na pierwszego, i ten zaprowadził tam K. Było blisko ściany kamieniołomu, leżał tam odłamany kamień. Panowie posadzili K. na ziemi, oparli go o kamień i ułożyli na nim jego głowę. Mimo całego wysiłku, jaki sobie zadali, i mimo całej uprzejmości, jaka im K. okazywał, pozycja jego była dziwnie wymuszona i nieprawdopodobna. Dlatego jeden z nich prosił drugiego, by mu pozwolił samemu zająć się ułożeniem K., ale i to niczego nie polepszyło. Wreszcie zostawili K. w położeniu nawet nie najlepszym ze wszystkich dotychczasowych. Potem jeden z panów rozpiął swój żakiet i wyjął z pochwy, która wisiała na pasku ściskającym kamizelkę, długi, cienki, z obu stron wyostrzony nóż rzeźnicki, podniósł go i badał ostrze w świetle księżyca. Znowu zaczęły się odrażające ceremonie, jeden podawał drugiemu nóż, ten znowu zwracał go z powrotem nad głową K. K. wiedział teraz dobrze, że byłoby jego obowiązkiem chwycić nóż przechodzący tak nad nim z rąk do rąk i przebić się. Ale nie zrobił tego, tylko obracał wolną jeszcze szyją i rozglądał się dokoła. Nie potrafił wytrzymać próby do samego końca i wyręczyć całkowicie władzy, odpowiedzialność za ten ostatni błąd ponosił ten, który mu odmówił tej reszty potrzebnej siły. Wzrok K. padł na najwyższe piętro graniczącego z kamieniołomem domu. Jak błyska światło, tak rozwarły się tam skrzydła jakiegoś okna: jakiś człowiek, słaby i nikły w tym oddaleniu i na tej wysokości, wychylił się jednym rzutem daleko przez okno i wyciągnął jeszcze dalej ramiona. Kto to był? Przyjaciel? Dobry człowiek? Ktoś, kto współczuł? Ktoś, kto chciał pomóc? Byłże to ktoś jeden? Czy byli wszyscy? Byłaż jeszcze możliwa pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na pewno istniały. Logika wprawdzie jest niewzruszona, ale człowiekowi, który chce żyć, nie może się ona oprzeć. Gdzie był sędzia, którego nigdy nie widział? Gdzie był wysoki sąd, do którego nigdy nie doszedł? K. podniósł ręce i rozwarł wszystkie palce.
Ale na gardle jego spoczęły ręce jednego z panów, gdy drugi tymczasem wepchnął nóż w serce i dwa razy nim obrócił. Gasnącymi oczyma widział jeszcze K., jak panowie, blisko przed jego twarzą, policzek przy policzku, śledzili ostateczne rozstrzygniecie. „Jak pies!” – powiedział do siebie: było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć.”
Franz Kafka, „Proces” (przełożył Bruno Schulz). PIW, 1986.
(p)
Etykiety:
inne
poniedziałek, 6 czerwca 2011
Co w głowach i na ulicach
Karcer, „Wariaci i geniusze”. Jimmy Jazz Records.
Punk nie umarł, choć się zestarzał. Normalna kolej rzeczy. Ale jak to powiedział kiedyś Mark Twain Stanisław Grochowiak: „Bunt nie mija, bunt się ustatecznia” – po pewnym czasie atrybutem „punka 40+” nie jest już wyłącznie irokez, skóra, glany i agrafka, lecz komunikat przekazywany za pomocą słów i muzyki, który manifestuje pewną niezgodę na obecną rzeczywistość i treści zawarte w programach i manifestach politycznych. Zatem każdy może być punkiem? Jasne, z tym że musi brać pod uwagę to, iż poniekąd buntując się i oddając walkowerem miejsce w „peletonie szczurów” i rozmaitych „cywilizacyjnych padlinożerców” skazuje się na niebyt i pobyt w karcerze.
Każda twórcza jednostka ludzka jest w połowie geniuszem i wariatem. Na takie też przypadłości niejako z „automatu” skazani są członkowie Karceru – legendarnej formacji polskiej sceny punk rockowej z lat osiemdziesiątych. Już samo deklaratywne i konsekwentne przebywanie od ponad dwudziestu pięciu lat w strefie „no future” powoduje, że człowiek nabiera chęci na skierowanie własnego wskazującego palca w bliskie okolice czoła. Z drugiej jednak strony muzycy, którzy poruszając się w pewnej określonej stylistyce i konwencji potrafią stworzyć muzykę atrakcyjną nie tylko dla bywalców Jarocina, zasługują na odpowiedni szacunek.
Zwłaszcza, że wszystko robili sami, metodą antysystemową, czyli chałupniczą. Płytę nagrywali przez ponad dwa lata. Zaczynali w podziemiach pewnego przedszkola, wsiach i siołach, w domach kultury, kończyli w pokoju w bloku. Udało im się uchwycić to co „w głowach i na ulicach”, ubrać w nieco cięższe niż dotychczas brzmienie; w mocne chórki, przenikające się solówki i refleksyjne teksty oraz dodać wszystkiemu razem nieco energetycznej i jednocześnie wyluzowanej aury. Powstała muzyka łącząca w sobie melodyjny punk z naleciałościami hard core i metalu.
Płyta „Wariaci i geniusze” rozpoczyna się utworem „Czarno biała bajka” i takie też klimaty niemal w całości na niej dominują. Jest szybko, rytmicznie, równo i treściwie. Praktycznie zero odstępstw od punkowych gitarowo-perkusyjnych pasaży w stylu „oi!oi!oi!”. Proste linie melodyczne tylko czasem bywają „przełamane” jakimś aranżacyjnym ozdobnikiem (na przykład nietypowymi wejściami gitar w przebojowym „4 i 0”, w posępnym „Kiedy niebo kładzie się na ziemi” i motorycznej „Samozagładzie”). Całość mieści się w punkowej estetyce, do której muzycy chętnie dołączają cytaty zaczerpnięte z łagodniejszej odmiany metalu („Obłąkani waleczni”).
Perkusista Karceru to zdolny kompozytor „melodyk” – także jego autorstwa jest i drugi obok „4 i 0” potencjalny przebój z płyty, mowa o „Dreszczu”, który kojarzy mi się z dokonaniami Kobranocki (tak jak ten pierwszy z dokonaniami T. Love). Wątpię jednak, żeby muzykom chodziło o przebój skoro w piosence „Punk rock party” śpiewają: „żadnych e-maili, sms-ów, tylko prawdziwe słowa…” – a przecież nie od dziś wiadomo, że głosowaniami rządzą rozmaici „telemarketerzy” i „operatorzy sieci”.
Dawno temu „Moskwa nie wierzyła łzom”, a mnie nie pozostaje nic innego jak uwierzyć w „prawdziwe słowa”, ponieważ za takimi wersami jak: „nigdy starzy zawsze młodzi, raz umierasz, raz się rodzisz…” kryje się wykonawcza prawda równie realna jak krążek, który trzymam właśnie w ręku.
Każda twórcza jednostka ludzka jest w połowie geniuszem i wariatem. Na takie też przypadłości niejako z „automatu” skazani są członkowie Karceru – legendarnej formacji polskiej sceny punk rockowej z lat osiemdziesiątych. Już samo deklaratywne i konsekwentne przebywanie od ponad dwudziestu pięciu lat w strefie „no future” powoduje, że człowiek nabiera chęci na skierowanie własnego wskazującego palca w bliskie okolice czoła. Z drugiej jednak strony muzycy, którzy poruszając się w pewnej określonej stylistyce i konwencji potrafią stworzyć muzykę atrakcyjną nie tylko dla bywalców Jarocina, zasługują na odpowiedni szacunek.
Zwłaszcza, że wszystko robili sami, metodą antysystemową, czyli chałupniczą. Płytę nagrywali przez ponad dwa lata. Zaczynali w podziemiach pewnego przedszkola, wsiach i siołach, w domach kultury, kończyli w pokoju w bloku. Udało im się uchwycić to co „w głowach i na ulicach”, ubrać w nieco cięższe niż dotychczas brzmienie; w mocne chórki, przenikające się solówki i refleksyjne teksty oraz dodać wszystkiemu razem nieco energetycznej i jednocześnie wyluzowanej aury. Powstała muzyka łącząca w sobie melodyjny punk z naleciałościami hard core i metalu.
Płyta „Wariaci i geniusze” rozpoczyna się utworem „Czarno biała bajka” i takie też klimaty niemal w całości na niej dominują. Jest szybko, rytmicznie, równo i treściwie. Praktycznie zero odstępstw od punkowych gitarowo-perkusyjnych pasaży w stylu „oi!oi!oi!”. Proste linie melodyczne tylko czasem bywają „przełamane” jakimś aranżacyjnym ozdobnikiem (na przykład nietypowymi wejściami gitar w przebojowym „4 i 0”, w posępnym „Kiedy niebo kładzie się na ziemi” i motorycznej „Samozagładzie”). Całość mieści się w punkowej estetyce, do której muzycy chętnie dołączają cytaty zaczerpnięte z łagodniejszej odmiany metalu („Obłąkani waleczni”).
Perkusista Karceru to zdolny kompozytor „melodyk” – także jego autorstwa jest i drugi obok „4 i 0” potencjalny przebój z płyty, mowa o „Dreszczu”, który kojarzy mi się z dokonaniami Kobranocki (tak jak ten pierwszy z dokonaniami T. Love). Wątpię jednak, żeby muzykom chodziło o przebój skoro w piosence „Punk rock party” śpiewają: „żadnych e-maili, sms-ów, tylko prawdziwe słowa…” – a przecież nie od dziś wiadomo, że głosowaniami rządzą rozmaici „telemarketerzy” i „operatorzy sieci”.
Dawno temu „Moskwa nie wierzyła łzom”, a mnie nie pozostaje nic innego jak uwierzyć w „prawdziwe słowa”, ponieważ za takimi wersami jak: „nigdy starzy zawsze młodzi, raz umierasz, raz się rodzisz…” kryje się wykonawcza prawda równie realna jak krążek, który trzymam właśnie w ręku.
Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl
(p)
sobota, 4 czerwca 2011
Alosza Awdiejew In
Alosza Awdiejew z zespołem – 04.06.2011 r. Muszla Koncertowa w Tomaszowie Maz.
Za sprawą Aloszy Adiejewa na chwilę zawitały do Tomaszowa Mazowieckiego klimaty Krakowsko-Moskiewsko-Odeskie. Krakowski bard zawładnął publicznością prezentując repertuar, w którym znalazły się piosenki ludowe, romanse cygańskie i rosyjskie, poezje Wysockiego, Okudżawy oraz własne piosenki autorskie zaśpiewane po polsku, rosyjsku w jidisz i po ukraińsku. Swój śpiew p. Alosza poprzedzał komentarzem satyrycznym, który nie tylko bawił, ale i skłaniał do refleksji. Towarzyszyli mu niezwykle ciekawi muzycy – Marek Piątek, znakomity gitarzysta solowy, utalentowany improwizator i jazzman oraz Kazimierz Adamczyk – kontrabasista, muzyk jazzowy.
P.S.
Byłem pewien obaw czy taki właśnie repertuar trafi do w większości przypadkowej i „piknikowej” publiczności. Moje obawy był płonne, Alosza Adiejew „z marszu” podbił licznie zgromadzone w ten sobotni wieczór audytorium, które po kilku bisach zgotowało artyście owację na stojąco i chórem odśpiewało mu „sto lat”. Wróciłem z pracy zmęczony, ale uśmiechnięty...
(p)
Za sprawą Aloszy Adiejewa na chwilę zawitały do Tomaszowa Mazowieckiego klimaty Krakowsko-Moskiewsko-Odeskie. Krakowski bard zawładnął publicznością prezentując repertuar, w którym znalazły się piosenki ludowe, romanse cygańskie i rosyjskie, poezje Wysockiego, Okudżawy oraz własne piosenki autorskie zaśpiewane po polsku, rosyjsku w jidisz i po ukraińsku. Swój śpiew p. Alosza poprzedzał komentarzem satyrycznym, który nie tylko bawił, ale i skłaniał do refleksji. Towarzyszyli mu niezwykle ciekawi muzycy – Marek Piątek, znakomity gitarzysta solowy, utalentowany improwizator i jazzman oraz Kazimierz Adamczyk – kontrabasista, muzyk jazzowy.
P.S.
Byłem pewien obaw czy taki właśnie repertuar trafi do w większości przypadkowej i „piknikowej” publiczności. Moje obawy był płonne, Alosza Adiejew „z marszu” podbił licznie zgromadzone w ten sobotni wieczór audytorium, które po kilku bisach zgotowało artyście owację na stojąco i chórem odśpiewało mu „sto lat”. Wróciłem z pracy zmęczony, ale uśmiechnięty...
(p)
Subskrybuj:
Posty (Atom)