Autor: Piotr Gajda
Pamiętam żenujące początki mojego pisania. Zwitek zapisanych kartek, który pokazałem mojej ówczesnej polonistce. Po latach wiem, że pokazywanie wierszy nauczycielkom języka ojczystego przypomina prezentowanie dentyście zdrowego, równego zgryzu. Można, ale po co? Wówczas też rozczarowany poezją, którą „karmiono” nas w szkole, zacząłem na własną rękę szukać zupełnie czegoś innego. Namiętnie kupowałem tomiki wydawane w tamtych czasach (gubiłem je potem w akademikach, stancjach i koszarach), których niewielką reprezentację można było znaleźć w księgarniach. Unikałem poetów, o których uczono mnie w szkole. Nabywałem książki tych, o których nigdy nie słyszałem. W ten sposób „na oślep”, ale pełen entuzjazmu, przebijałem się przez frazy Jana Bolesława Ożoga, Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, Janusza Leppka, Janusza St. Pasierba, Jerzego Harasymowicza, Jerzego S.
Sito, Sławomira Kryska, itd. Pamiętam swoje pierwsze samodzielne odkrycia, momenty absolutnej ekstazy, kiedy znajdowałem potwierdzenie na to, że poezja nie musi być do d….Dariusz Tomasz Lebioda, Piotr Cielesz, Janusz Wojdecki i wielu, wielu innych, których wiersze starałem się poznawać. A potem nadeszła nieuchronna fala, którą sam wywołałem zasiewając w sobie niepokój, że ciągle brodzę w kałuży, gdy tymczasem gdzieś tam znajduje się ogromny, nierozpoznany ocean poezji. Niedługo potem odkryłem dla siebie Rafała Wojaczka, Andrzeja Bursę, Ryszarda Milczewskiego-Bruno, Stanisława Grochowiaka, Edwarda Stachurę, Andrzeja Babińskiego, Kazimierza Ratonia, a moje życie nigdy już nie miało być takie jak przedtem. Czytywałem namiętnie „Życie Literackie”, „Poezję”, „Twórczość”, „Radar”. W prawie każdym piśmie poświęconym literaturze była „poczta literacka”; miejsce, w którym uznani autorzy rzeczowo komentowali i oceniali nadesłane wiersze. Marzyłem, że i mój wiersz znajdzie się w końcu na łamach któregoś z pism. 9 czerwca 1986 roku otrzymałem list z redakcji „Gromady – Rolnik Polski” (nawet tego typu gazeta miała swój dział literacki, nie wspominając o tym, że większość pism poświęconych literaturze było tygodnikami). List ten brzmiał następująco: „
Dziękuję za nawiązanie kontaktu z „Gromadą Twórców”. Niestety, nadesłanych wierszy nie mogę przyjąć do druku. W „Poezji” mało tłumaczące się przez sam wiersz jest stwierdzenie, że autor cieplej wita muzę niż ludzi. „Ballada o przemijaniu” – też nie uzasadnia tematu: kto zaś byli ci „pięciu”? „Burza”, dość świeża, zwłaszcza w wersie: „powietrze umiera z duszności – mruczenie leniwego kota…”, kończy się, niestety, na opisywactwie. Ale to jest wiersz z przebłyskiem, dlatego zachowuję go w archiwum, a Pana proszę o dalszy kontakt. Stanisław Wiechno”. Nie zachowałem żadnego ze swoich wierszy napisanych w latach 1984-2000 (wśród nich co najmniej cztery były genialne, przynajmniej tak o nich nadal myślę, ale te z kolei w latach dziewięćdziesiątych przypadkowo spaliłem w wynajmowanym mieszkaniu, w piecu). Dopiero w roku 1988, jako uczestnik warsztatów prowadzonych we Wrocławiu przez Marka Garbalę, po raz pierwszy usłyszałem, że jeden z moich tekstów pisanych, to WIERSZ. Ale jeszcze wcześniej stałem się właścicielem „Poezji wybranych” T.S. Eliota oraz w tym samym czasie, szpuli z płytą „Powerslave” metalowej grupy Iron Maiden. Eliot powalił mnie na łopatki wierszem-poematem „The Love Song of J. Alfred Prufrock”, a Iron Maiden utworem „Rime of the Ancient Mariner”, do którego słowa na kanwie poematu Samuela Taylora Coleridge’a (angielskiego poety żyjącego w latach 1798-1834), ułożył basista grupy Steve Harris. Na długiej przerwie, wraz z moim klasowym kolegą (a zarazem pierwszym mentorem – później ostatecznie porzucił zainteresowanie literaturą dla zwykłych, ludzkich zajęć) do znudzenia powtarzaliśmy nieśmiertelną frazę z Elliota: „
In the room the women come and go/Talking of Michelangelo”. Śpiewaliśmy w dwugłosie: "
Day after day, day after day, we stuck nor breath nor motion/ as idle as a painted ship upon a painted ocean/ Water, water everywhere and all the boards did shrink/ Water, water everywhere nor any drop to drink”. W mojej młodzieńczej głowie te dwa, zupełnie odmienne środki wyrazu artystycznego układały się w całość, kształtowały późniejszą wrażliwość, o czym z pewnością nie mieli wówczas pojęcia moi poloniści, literaccy puryści, ani historycy literatury biorący udział w układaniu szkolnych podręczników. Może to i lepiej?
T.S. Eliot
„Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka”
Chodźmy więc, ty i ja,
Skoro wieczór na niebie rozpostarty trwa
Jak pacjent odurzony eterem na stole;
Chodźmy, przez jakieś na pół wyludnione zaułki,
Gdzie czają się pomruki
Bezsennych nocy w tanich hotelikach,
Wciąż jakieś restauracja skorupami zgrzyta:
Uliczki ciągną się jak nudny wykład,
Chytry w zamysłach
Doprowadzania ciebie do tych ciągłych pytań…
O, nie pytaj „co to?”,
Chodźmy już na tę wizytę.
W salonie, gdzie kobiet przechadza się wiele,
Rozmowa o Michale Aniele.
Żółta mgła, co ociera się grzbietem o szyby,
Żółty dym, co ociera się mordą o szyby,
Wsuwa język w zakątki wieczoru,
Pełza po mokrym bruku i bajorach,
Sadzę kominów zbiera na odwłoku,
Wciska się pod balkon, podrywa do skoku,
A widząc, że cicha noc październikowa,
Zwija się wokół domu i zasypia.
I to zaiste będzie czas
Dla żółtych dymów rozsnutych wzdłuż ulic,
Ocierających odwłoki o szyby;
I będzie czas, i będzie czas,
Bym przygotował twarz
Na spotkanie tych twarzy, które ty widujesz;
Będzie czas, by zabijać i tworzyć,
Czas na działanie i czas rąk,
Które nad twoim talerzem unoszą i ronią pytania,
Czas dla ciebie i czas dla mnie,
A przecież czas na sto niezdecydowań,
Na sto spostrzeżeń i sprostowań,
Zanim podadzą herbatę.
W salonie, gdzie kobiet przechadza się wiele,
Rozmowa o Michale Aniele.
I to zaiste będzie czas,
Żebym pomyślał: „Czy ja się ośmielę?”
„Czy ja się ośmielę?”
Czas, by odwrócić się i zejść ze schodów
Z łysą plamką na głowie –
[Powiedzą: „Jakże jemu włosy zrzedły!”]
Mój żakiet i sztywny kołnierzyk pod brodą,
Krawat drogi a skromny, zwykłą szpilką spięty –
[Powiedzą: „Ależ jemu ręce i nogi zeszczuplały!”]
Czy ja się ośmielę
Niepokoić wszechświat?
W minucie znajdzie się czas,
By postanowić i sprostować
To, co minuta odmieni.
Bo poznałem już wszystkie, znam je wszystkie –
Popołudnia, ranki i wieczory,
Przemierzyłem swe życie łyżeczką od kawy
Znam głosy zamierające zamierającym tonem
Cichszym niźli muzyka z tamtego salonu.
Jakże się więc ośmielę?
I poznałem już oczy, znam je wszystkie –
Oczy, co się utwierdzą w ułożonym zdaniu,
I skoro jestem przytwierdzony, przybity szpilką,
Skoro przyszpilony wiję się na ścianie,
Więc jak zacznę
Wypluwać niedopałki dni mojego życia?
I jakże się ośmielę?
I poznałem już ręce, znam je wszystkie –
Ręce w bransoletkach, ręce nagie, białe
[Ale pod światło widać lekki, ciemny puszek!]
Czy dlatego odbiegam myślami,
Że perfumą tak pachnie aksamit?
Ręce o stół oparte lub owinięte szalem.
Więc ośmielić się muszę?
I jakże zacznę?
……………………………………………….
Czy powiem, że szedłem o zmroku wzdłuż murów
I patrzyłem, jak dymy unoszą się z fajek
Samotnych ludzi wychylonych z okien?...
Byłbym parą drapieżnych pazurów,
Umykających po cichym dnie morza.
…………………………………………………
Popołudnie, wieczór, drzemie tak spokojnie!
Wygładzony długimi palcami,
Jest uśpiony…zmęczony…albo może kłamie,
Wyciągnięty na podłodze przy tobie i przy mnie.
Czyżbym teraz, po herbacie, po ciastkach i lodach
Znalazł siłę, by przemóc chwilę tej słabości?
Lecz chociaż się modliłem i płakałem,
Chociaż płakałem i pościłem znojnie,
Choć widziałem mą głowę [nieco wyłysiałą] wniesioną na półmisku,
Nie zostałem prorokiem – nie ma tu nic wielkiego;
Przebłysk własnej wielkości ujrzałem na chwilę
I ujrzałem, jak odwieczny Sługa z chichotem podaje mi płaszcz:
I, krótko mówiąc, mocno się przeraziłem.
Zresztą, czy warto o tym choćby wspomnieć,
Po konfiturach i herbacie,
Wśród porcelany, wśród rozmów o tobie i o mnie,
Czy warto
Do takich spraw zabierać się z uśmiechem,
Ściskać wszechświat do rozmiarów gałki
I toczyć ją do nieodpartych pytań,
Mówić: „Jam Łazarz, powracam z krainy śmierci,
By wam powiedzieć wszystko, wszystko powiem –
Jeśli ktoś, kładąc poduszkę pod głowę,
Mówi: „To nie jest to, o czym myślałam,
To nie to, całkiem”.
Zresztą, czy warto o tym choćby wspomnieć,
Czy warto
Po tych zachodach słońca, podwórkach, zroszonych ulicach,
Po powieściach, herbatach, po wirujących nad ziemią spódnicach –
I po tym, i po tylu jeszcze rzeczach? –
Nie potrafię wyrazić mych myśli!
Lecz, gdyby latarnia magiczna rzuciła nerwy na ekran,
Warto by było słyszeć,
Jak ktoś, poprawiając poduszkę lub odrzucając szale,
Zwróciwszy oczy do okna, mówi:
„To nie to, o czym myślałam,
To nie to wcale”.
Nie! Nie jestem Księciem Hamletem, nikt mnie nie brał za niego;
Jestem członkiem orszaku, tym, który
Uroczystości dodaje powagi,
Zagra w dwóch lub trzech scenach.
Doradzi księciu, jest do usług,
Skwapliwie spełnia polecenia,
Jest polityczny, przezorny, dbały o każdy szczegół,
Pełen wzniosłych maksym, ale trochę tępy,
Czasem zaiste, prawie śmieszny –
Prawie, czasem, Błazen –
Starzeję się…starzeję…
Niedługo mankiety u spodni podwinę.
Może sobie rozdział zrobię z tyłu głowy?
Czy ośmielę się zjeść brzoskwinię?
Będę przechadzał się wzdłuż morza w spodniach z białej flaneli.
Słyszałem śpiewy topielic.
Nie sądzę, aby kiedyś miały śpiewać do mnie.
Widziałem, jak w morze jechały na fali,
Białe włosy na grzbietach bałwanów czesały,
Kiedy wiatr targał grzywy wód czarnych i białych.
Wtedy się po morskich salach przechadzali,
Przez wodnice w brunatne glony uwieńczeni,
Aż zbudziły nas ludzkie głosy, i toniemy…
(w przekładzie Władysława Dulęby )