niedziela, 31 lipca 2011

Łyko i drewno







Autor: Krzysztof Kleszcz


Robert Miniak „Drzewostany”, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2011


Tegoroczny lipiec okazał się dobrym czasem dla percepcji tej książki. Zwykle pewni swego ludzie, chowali się w domach. Waliły błyskawice, jakby chciały przywołać ten znikający świat, który opisuje Robert. Uświadamiałem sobie jego istnienie, gdy elektrownia wyłączała prąd, a ja zamiast gapić się w monitor, patrzyłem na żywioł, który szarpie gałęzie, kładzie zboże, otwiera niebo. I zerkałem do książki.

Z początku byłem nieufny do tego poetyckiego rustykalizmu. Ile można o tej wsi? Wiem, wiem: Kapela ze Wsi Warszawa, filmy Kolskiego, Grzegorz z Ciechowa – wszystko OK., ale... Ta galeria postaci: stary Maciaszczyk, bat’ko Kostia... te miejsca: za lasem, za stodołą, tej wsi już nie ma, na mokradłach, na strychu... Co oprócz uśmiechu, przywołania zapachu niesamowitości, dadzą mi te poetyckie wyprawy na głęboką prowincję? Albo ta erotyka np. podglądactwo w „zaćmie”...

Czy posłuchałem Radiohead „There There”, czy Irka Dudka „Mowę drzew”, że nagle ten „drzewostanowy koncept” zaczął mi się podobać? Może genialne (nie boję się tego słowa) ilustracje Anny Marii Jurewicz zadziałały? Może uwierzyłem, że ludzkie ciało to, z grubsza, łyko i drewno?

Nikt nie odmówi Robertowi poetyckiego ucha, daru układania ciekawych metafor. W najlepszym wierszu z książki „matka Rosemary” – wybierając banalny w sumie topos – przeprowadzkę na wieś, udało mu się celnie opisać zacieranie się dawnego świata i to, że „nowe” nie ucieknie od „starego”, choćby je miało w pogardzie. Jest tu Grochowiakowy turpizm („pozwólcie, by we włosy wplótł się rozchodnik”) i piękna fraza dobrze tłumaczącą pochylenie się nad tym wiejskim – autentycznym światem: „przestrzeń traci pion, krzywi się pod płotem jak pordzewiała damka”. No i puenta!

Kontrowersyjny pomysł pomieszania poezji (część I książki pt. Strużyny, część III książki pt. Pędy) z opowiadaniem (część II Mowa lasu) broni się dzięki ciekawemu przeniesieniu bohaterów z opowiadania do poezji. Ośmiostronicowe opowiadanie zaczyna się zwyczajnie, wydaje nam się, że to zwykła retrospekcja, dopóki nie okazuje się kim jest główny bohater. Język opowiadania przesycony jest poetycką aurą. Znajdziemy tu np. taki fragment: „każde drzewo to litera, zupełnie jak hieroglif albo znak stawiany chińskim pędzelkiem. To czyste znaki, słowa.”; albo „Mechanicznie zrobiłem krok, potem drugi. Wyciągałem nogi z błota, a ono zasysało mnie jakby chciało zatrzymać – tu w tym lesie, w tym parowie z daleka od naszej rzeki i ciebie. Ale miałeś rację – zmartwychwstanę, tylko muszę złapać powietrze, zatrzymać, zupełnie jakbym się zanurzał. O, właśnie tak.”

Często pomysłem, który „robi wiersz” bywa obserwacja z dzieciństwa: „straszenie cmentarzem”, „zakopywanie misia”, „rzucanie klątwy”, obserwacja modlących się... Robert układa z tych wspomnień swój poetycki świat, takiej bajki dla dorosłych. O wierszach: „dym”, „blue”, „włosy. pędzle”, ”darń”, „znamię”, „różdżkarz”, „drewno wie pierwsze” mogę powiedzieć, że są wysokimi drzewami, które dają czytelnikowi tlen.

Z zastrzeżeń: - nie wiem dlaczego w wierszu „dworzec w Łomży” Robert świadomie zburzył jego rytmikę dwunastozgłoskowca? Czy wiersz tak silnie zrytmizowany nie pasowałby do całości? Powstałby (wystarczy skasować może i wyśniłem zamienić na śniłem) magiczny wiersz w klimacie Dariusza Suski. A tak jest po prostu dziwnie.
Jeśli zdarzają się chybione puenty (często krótkie, jakieś takie zawieszone), albo frazy np.„wilgoć wyłazi z kanałów jakby ziemia była rastamanem, ćmiła skręty” (dopowiedzenie wg mnie zbędne), to i tak dla takich fragmentów:„Przecież konfesjonał też kiedyś był drzewem. razem bawiliśmy się w Indian. liczyłem, że mnie pamięta. odpuka.”, „patyki w wirze są wskazówkami”, wraca się do książki, jak do arboretum.

niedziela, 24 lipca 2011

Dwa światy, to samo serce






Dwa różne światy, dwa zupełnie odmienne projekty muzyczne, to samo podejście do sfery debiutu. W rezultacie słuchacz otrzymuje dwa mini-albumy stanowiące obiecującą zapowiedź pełnoprawnych edycyjnie wydawnictw. Niemniej obie wspomniane „zajawki” już same w sobie stanowią interesujący zapis pewnej muzycznej drogi i świetnie ją dokumentują pomimo tego, iż każdy zespół realizuje się w zupełnie odmiennym gatunku muzycznym. No i przede wszystkim, nie mamy do czynienia nagranymi „na chybcika” demówkami charakteryzującymi się głównie tym, że niewiele na nich można usłyszeć.

Mowa o mini-albumach grup Kali-Gula „Crucial Point” oraz Imagination Quartet „Basilisks’race”. Pierwsza z nich prezentuje muzykę w stylu takich zespołów jak m.in. The Gatherig czy Flowing Tears (podobnie jak we wspomnianych grupach, tu też muzyczny kanon stanowi żeński wokal). Co istotne, zespół pochodzi z wydawałoby się, że kompletnie pustynnych rejonów na mapie polskiego rocka – z Biłgoraju. Grupa powstała już w 2005 roku, lecz od tego czasu nieustannie dręczyły ją liczne zmiany personalne. W efekcie, nie przeszkodziło to jednak Kamilowi i Yoannie Gulakom, Konradowi Biczykowi, Kamilowi Małysie i gościnnie na klawiszach – Wojciechowi Maciosze, w nagraniu przyzwoitego krążka, który zadowoli zarówno fanów „gotyka”, jak i „podmetalizowanego” rocka.

Po mocnym wejściu utworem „Every Night” Kali-Gula utrzymuje dynamikę zarejestrowaną na „Crucial Point” w „Paradise”, gdzie słychać wyraźnie starania wokalistki i instrumentalistów zespołu, aby utwór ten miał odpowiednio udramatyzowane linie melodyczne. I, oczywiście ma. „Alone” już z racji swojego tytułu jednoznacznie wskazuje, że będziemy mieli do czynienia z rockową balladą. Gdybym miał w przypadku tej kompozycji posłużyć się recenzenckim „wytrychem” pod tytułem „najbardziej podobają mi się te piosenki, które już kiedyś słyszałem”, wskazałbym od razu na inną polską grupę z kręgów „gothic-rocka” – Artrosis.

Z „piątki” utworów, jakie znalazły się na „Crucial Point” wyróżniłbym „No Way”, chyba najbardziej interesujący, który rozpoczyna się jak standardowa kompozycja „progressive”, by nagle zaskoczyć nas „grindcorowym” męskim wokalem i następnie przekształcić się w mocną rockową pieśń, podczas której naszym przewodnikiem jest już do samego końca mocny, żeński wokal (tu najbardziej przypominający dokonania Anneke van Giesbergen ze wspomnianego wcześniej The Gathering). Nie jest to może muzyka zbyt odkrywcza, ale też w żadnym wypadku nie można przypiąć jej łatki „pretensjonalności”.

Imagination Quartet to już zupełnie inna bajka. Muzyka z „Basilisks’race” to pełnokrwisty jazz. Kwartet, który tworzą niezwykle kompetentni muzycy, w większości absolwenci akademii muzycznych (wydział jazzu), mający już na swoim koncie jeden wydany mini-album zatytułowany „IQ”. Michał Sołtan, Maciej Dziedzic, Jarosław Bothur i Kacper Zasada stanowią nowe (otwarte) pokolenie muzyków jazzowych zdolnych „przewietrzyć” gatunkową tradycję, dziś nieco już „zatęchłą” i czarno-białą jak film „Niewinni czarodzieje”.

Michał Sołtan oprócz gry w Imagination Quartet, to również gitarzysta tworzący wraz z Michałem Przerwą-Tetmajerem duet jazzowy, a także muzyk bardzo dobrze przyjętej przez krytykę rockowej formacji Alters. Z kolei Jarosław Bothur (saksofon) to laureat wielu prestiżowych konkursów jazzowych oraz lider własnego kwartetu jazzowego. Kacper Zasada (bas) grał dotychczas w najlepszych jazzowych formacjach Warszawy i Lublina, współpracował z muzykami hiphopowymi i reggae, co zainspirowało go m.in. do powołania hiphop jazzowego projektu Jazzus. Maciej Dziedzic (perkusja) jest kompozytorem i aranżerem przywiązanym do jazzu tradycyjnego, nowoczesnego oraz muzyki filmowej. Jego poboczne projekty to zespół Dwootho oraz eksperymentalny skład Kar Ma Pa.

Taki bagaż doświadczeń musi procentować i procentuje. „Basilisks’race” to jawny dowód na to, że muzycy uważnie przerabiali lekcje zarejestrowane na płytach takich wykonawców jak John Scofield, John Coltrane, Tomasz Stańko czy Ornette Coleman. Rozimprowizowane, przestrzenne i dynamiczne kompozycje, takie jak „Maybe This Is Invention”, „Bazyliszek” i „Rain And Cigarette” wypełniające w całości ponad 30 minutowy repertuar płyty, śmiało poruszają się w przestrzeni swobodnego, pełnego wyobraźni stylu, na który złożyły się zarówno elementy modern i free jazzu, jak i muzyki improwizacyjnej i ekspertmentalnej. Mamy tu do czynienia z inspirującym nawiązaniem do starej, „oldskulowej” szkoły spod znaku Krzysztofa Komedy, ale tym razem już w kolorowych dekoracjach (czyli z filmem Wajdy odnowionym w technicolorze).

Dwa różne zespoły, dwa różne światy, to samo serce do grania. Międzygatunkowe porozumienie ponad podziałami – MUZYKA.

Kali-Gula „Crucial Point” (wydanie własne)
Imagination Quartet „Basilisks’race” (wydanie włane – partner NEWTOPIA)

Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl


(p)

sobota, 23 lipca 2011

Miłosz vs Red Hot Chili Peppers



Na Liście Przebojów Programu III PR zadebiutował... Czesław Miłosz. Utwór "Tak mało" pochodzi z niekomercyjnego wydawnictwa "Rzeki" podpisanego Czesław & Anthony Miłosz. Anthony - pomysłodawca płyty to mieszkający w USA syn poety. Dość zabawne jest, że debiut na liście miał w ciekawym towarzystwie - również kalifornijskiego Red Hot Chili Peppers, gdzie wokalistą jest - zbieg okoliczności też Anthony (Anthony Kiedis).













Tak mało


Tak mało powiedziałem.
Krótkie dni.
Krótkie dni,
Krótkie noce,
Krótkie lata.
Tak mało powiedziałem,
Nie zdążyłem.
Serce moje zmęczyło się
Zachwytem,
Rozpaczą,
Gorliwością,
Nadzieją.
Paszcza lewiatana
Zamykała się na mnie.
Nagi leżałem na brzegach
Bezludnych wysp.
Porwał mnie w otchłań ze sobą
Biały wieloryb świata.

I teraz nie wiem,
Co było prawdziwe.








(k)

piątek, 22 lipca 2011

Łap się drabinki





Autor: Krzysztof Kleszcz


TOMASZ BUDZYŃSKI „Osobliwości”, Isound Labels 2011

Poprzednia płyta Tomasza Budzyńskiego - „Luna” była o pogodzeniu się ze śmiercią. Oswojona w piosenkach „Umieraj” czy „Dom” przestała być czymś złym, strasznym.

W „Osobliwościach” jest o tym, że śmierć obezwładniła żywych. Bo dlaczego krążą wokół muchy? Ten motyw pojawia się kilkakrotnie. Rozglądam się i faktycznie: pełno tego paskudztwa - siadają na telewizorze wieczorem gdy próbuję znaleźć jakiś film, bywają natarczywe w „Empiku” (półeczka z poezją zepchnięta do narożnika, ledwo trzyma gardę, tymczasem fantasy i komiksy boksują, a ten ostatni sierpowy doprawdy obłędny). Ten ich czysty głos: „Przynieś mi pączki / całuj mnie w rączki / Bo nie strzepniesz mnie”!

Zaskoczeniem jest muzyka. Kto ukradł gitary? Prym wiedzie zloopowany beat, przypomina solowego Brendana Perry’ego albo Dead Can Dance z płyty „Spirit Chaser”. Pojawia się klarnet, saksofon. Beat w „Amor Sui” jest jak paszczowe odgłosy zespołu Me Myself & I, a w „Mordopolis” rządzi niski bas a la Korn.

Warstwę liryczną Budzyński zaludnił postaciami z bajek: borsuk i lis, konik Garbusek, królik ponury, Balbinka. Dostaje się ludziom pióra: „Tysiąc kotletów, światło poetów”. Gdzie oni są? Wszak to ich rola, by ocalić sacrum. Refren piosenki „Imię” jest jak definicja pokolenia, gdzie piękno zmieniło się w piekło, bo taką podmianę zasugerował Word. Bolesna ta diagnoza duchowego upadku: „Z prądem płynie / Rzeczny trup / A na wierzbie płacze / Płacze siwy duch”.








Jest osobliwie. Fani „Legendy” poczują się zakłopotani. To płyta do kontemplacji, do przeżycia, do przebudzenia. „Człowiek nie jest sam” brzmi jak egzorcyzm – można się nieźle wystraszyć. Kompletnym odlotem jest „Bestiarum” - możliwe, że wokalnie się tu udziela pewien polityk. Ostatnie dwa utwory brzmią kojąco. W każdym razie najlepsze fragmenty płyty zmieściły się do mojego „The Best of Budzyński”: niepokój „Małej śmierci”; szaleństwo „Amor sui” szczególnie fragment „takie to tam i takie to to”, gdy niczym Lech Janerka na „Fiu Fiu” opisuje miłość; i „Mordopolis” – z refrenem nieprzypadkowo na melodię „stojąc w mroku” z „Triodante”.

Przejmująco brzmi smutne wołanie do ucieczki stąd: „Wio Garbusku”. Bo to się naprawdę udaje, jeśli się szybko biegnie, jeśli się złapie drabinki.

Skutki uboczne (20)




„(…) Jak mylne i przesadzone są zdania o poezji, tak również mylne i niedorzeczne są zdania o poetach. Poeta według dzisiejszych krytyków jest to szataniec, marzyciel; wyobraził sobie to, czego nie ma na ziemi i być nie może, a ponieważ nie znalazł tego, co sobie uroił, gniewa się na ludzi, pogardza nimi, nic im dobrego nie robiąc, na koniec rozpija się, truje się lub w łeb sobie strzela, oto poeta. Nie dość na tym. Poeta jest to odludek, wieczna ironia, wiecznie niezgodna struna, nie dająca się nigdy nastroić do ogólnej harmonii świata, ciągle niesforna, ciągle dzika, poeta jest to antyczłowiek, poeta i społeczeństwo jest to czarne i białe. Takiego wyroiwszy dziwoląga puszczają go w świat krytycy nasi i krzyczą: Patrzcie! Patrzcie! Oto poeta! Litujcie się nad nim, bo on jest nieszczęśliwszym od Wiecznego Żyda, od kosookiego, od policjanta! A ja wam także powiadam: Bracia! Litujcie się, litujcie, lecz nie nad poetami, ale nad tymi, co poetów tak wystawiają, litujcie się nad nimi, bo ich szał doszedł aż do bluźnierstwa, bo ich słowa obelżywe poruszają święty proch zgasłych piewców naszych, a żyjących krzyżują i żółcią poją. Tak jest zaprawdę, słowa ich bluźnierstwem są!

(…) Poeta, zdaniem moim, jest to człowiek, co uczuwszy lub utworzywszy w sobie piękność podnosi ją do najwyższej możebnej doskonałości czuciem i wyobraźnią swoją; zapala się miłością do swego utworu, ale go w sobie nie zamyka, przeciwnie, pokazuje wszystkim, uderza nim w serca braci słuchaczy i zniewala do kochania go i naśladowania. Poeta w chwili natchnienia jest to Samson, jest to mędrzec, jest to anioł przypominający swoje boskie utworzenie na obraz i podobieństwo Boga. Wszystkie władze duszy skupione w sercu nadają mu moc jakąś nieziemską. Uczucie podniesione do najwyższego stopnia czyni go wielkim, silnym i rozumnym. Poeta – jest to drogowskaz społeczeństwa: w chwili natchnienia, w swoim sercowym jasnowidzeniu ujrzał piękność, prawdę, cnotę, ukląkł przed nią i oddał jej cześć przynależną, ujrzał drogę prowadzącą do szczęścia, rzucił się oślep na nią, sam pierwsze ciernie niebezpiecznej drogi stępił na sobie i woła: za mną, ludzie, za mną, tu jest prawda, tu jest zbawienie! Poeta jest to człowiek, co tak przyrósł do swego społeczeństwa, jak matka do dziecka, jak bracia sjamczycy do siebie, jak jemioła do dębu; żyje jego życiem, raduje się jego radością, cierpi jego ogólnym cierpieniem. Wypal rdzeń dębu, uschnie i jemioła. Życie poety jest to życie matki. Jak matka w chwilach porodu, tak on w chwilach wydawania na świat swych duchowych dzieci cierpi i szaleje z bólów, aż dziecko – myśl wyjdzie z jego serca i błyśnie zbawieniem światu.

(…) Być może, że wielu poetów zagasło nie spełniwszy swego posłannictwa, lecz nie dlatego, że nie umieli się wyrażać, ale że nie rozwinięto w nich tej władzy albo ją skrzywiono – lub wraz z życiem stłumiono; były to iskry, a miały być gwiazdami. Błyśli i zgaśli jak błyskawica, a mieli płonąć jak oświecające kagańce na drodze błędnego pielgrzyma (…).


Edward Dembowski, Kilka słów o pojęciu poezji (1 lipca 1843 r.)

„Idee programowe romantyków polskich”. Antologia, oprac. A. Kowlaczykowa, Wrocław 1991.


(p)

środa, 20 lipca 2011

Trawniki Kultury




Przez osiem kolejnych sobót lipca i sierpnia w kilku charakterystycznych punktach ulicy Piotrkowskiej pojawiać się będą zielone miniscenki, na których między godziną 17.00 a 22.00 zagoszczą muzycy, literaci i aktorzy. Trawniki Kultury wyrosną w pasażu Schillera (trawnik interdyscyplinarny: muzyka, teatr, performance, sztuki plastyczne), przy fortepianie Rubinsteina (trawnik muzyczny), przy ławeczce Tuwima (trawnik literacki) oraz przy pomniku misia Uszatka (oferta dla dzieci).

30 lipca (sobota) od godziny 17.00 przy ławeczce Tuwima (ul. Piotrkowska 104 przed pałacem Heinzla) zaprezentują swoją twórczość poeci z Łodzi i z regionu łódzkiego. W programie czytanie wierszy na ulicy, bookcrossing, promocja łódzkich książek poetyckich. Akcja ma na celu zatrzymanie przechodniów i choć na chwilę przemienienie ich w widzów, by popołudniowy spacer ulicami miasta był okazją do spotkania z poezją.

Akcję realizowana jest dzięki finansowaniu Urzędu Miasta Łodzi i zaangażowaniu łódzkich artystów. Pomysłodawcami Trawników Kultury są fundacja Art Industry i Fundacja Dla Kultury Lightcraft Kemyd.




(p)

czwartek, 14 lipca 2011

Teraz, tu...nigdzie





Przyjemnie jest recenzować płytę zespołu w przededniu dziesięciolecia jego działalności (1 sierpnia). Wypada się przy tym dobrze zachować, napisać kilka ciepłych słów w sposób elegancki i stonowany, żeby „broń boże” nikogo nie urazić. Na szczęście w przypadku „(Now) here” nie ma powodów do asekuracji. Płyta wykonana jest z porządnego stopu rocka, metalu oraz rapu w stylu Rage Against The Machine. Chłopaki z C.A.L.M. przetapiają w hucie nu-metalowego rzemiosła tony surówki, a kiedy zastygnie, tną ją riffami aż lecą iskry. Tak więc, nie ma zapotrzebowania na laurkę, co najwyżej można ich obdarować okolicznościową tabliczką z kwasoodpornej blachy.

„The back door of my life” zaraz na początku atakuje nas metalurgicznymi odgłosami, nie ma zlituj, w uszach brzęczą nawinięte na drut (jak paciorki) śruby, mutry i podkładki, niby niedalekie echa Incubus i te nieco dalsze – z ciemnych, zawilgoconych pomieszczeń, które z powodzeniem mogłyby robić za scenografię kolejnej części filmu „Piła” – z rejonów Slipknota. W „Nowhere” jest podobnie, muzyka jest przez chwilę nieco bardziej „krocząca”, żeby za moment przyspieszyć za pomocą mocnego riffu i skandowania wokalisty. Zupełnie niedaleko, niemal na odległość kolizji do RATM zbliżają się muzycy C.A.L.M. w utworze „Wrong decisions”. Spokojnie, dochodzi tu, co najwyżej do lekkiej „obcierki”.

„The curse of leadership” nie wiąże się z gruntowną zmianą stylistyki, choć kompozycyjnie (szczególnie w refrenie) niesie za sobą pewną “lekkość” (czytaj: nieco większą niż dotąd melodyjność), która kojarzyć się może z dokonaniami 3 Doors Down (co zespołowi ujmy nie przynosi). Świetny jest „REwind”, utwór, w którym znów mamy do czynienia z nu-metalowym podejściem do definicji ballady – jest melancholijnie i niepokojąco, a zarazem odpowiednio mrocznie.

Z racji „Demoralizing shout” i „Chic lady” znowu znajdujemy się na kursie kolizyjnym, ale mam wiarę, że C.A.L.M. gładko ominie chromoniklowe zderzaki takich „wypasionych bryk” jak RATM i Slipknot śmiało podążając własną drogą. O tym, że przewidywania się spełnią świadczy utwór zamykający „(Now) here” – „I (almost) quit smokin”, w którym Wojciechowski, Iwanciw, Mroziński i Krawiec dochodzą do w pełni samodzielnego artystycznego wyrazu, tworząc kompozycję przemawiającą do słuchacza niemal indywidualną barwą. To dobre podsumowanie tej ciekawej i inspirującej płyty mimo oczywistych zapożyczeń.

Cieszy, że taka muzyka może powstawać gdzieś poza mainstreamowym zagłębiem. Zespół pochodzi z Ostrowa Wielkopolskiego, miasta, które przyznajmy, nie dyktuje warunków polskiej scenie rockowej. Ale ma pożądany klimat, który tworzy specyficzny, twórczy ferment (chłopaki, a koncertowaliście na tej muszli w parku ze stawem, vis-a-vis kina?).

C.A.L.M. „(Now) here”. (Independent Production)

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

środa, 13 lipca 2011

Nuty pachnące jabłkiem




Poezja śpiewana w naszym kraju od dawien dawna ma swoje miejsce, co rusz uzasadniane romantyczną duszą naszych rodaków. Na co dzień z owym romantycznym natchnieniem bywa różnie, niemniej niemal z autopsji znane są nam natchnione zrywy, których doskonałą alegorią jest owa słynna motyka, z którą czasem porywamy się na słońce. W zbiorowej pamięci narodu (tak myślę) nadal nie zatarły się nazwiska Ewy Demarczyk i Marka Grechuty oraz jako żywo pamiętane są nie tylko wakacyjne eskapady po całej Polsce śladem przeróżnego rodzaju „stachuriad” i „siekierezad”. O dziwo, okazuje się, że w czasach gospodarki rynkowej, rynku walut i kredytów to poetyckie zjawisko nadal ma się całkiem dobrze, a jego przeciwnikom (twardzielom) sprawy do końca nie wyjaśni natrętne powtarzanie retorycznego, kpiącego pytania: „Adamie Mickiewiczu, cóżeś im uczynił?”.

Grupa Czerwieńsza Strona Jabłka powstała trzy lata temu w Górze Kalwarii, krainie porośniętej jabłoniami, zawieszonej nad wiślaną skarpą. Nie wiem jak do mojej teorii odniosą się tamtejsi sadownicy, ale wydaje mi się, że w ostatnich latach w tamtym rejonie obrodziło, ponieważ jabłek niewątpliwie wystarczy i na targ, i do produkcji wina marki „Wino”, i na… nagranie płyty.

Oczywiście, przyklejenie CSJ nalepki z napisem „poezja śpiewana” byłoby nieco krzywdzące i przedwczesne, albowiem styl tej formacji poniekąd dopiero się krystalizuje. Dariusz Zieliński (lider zespołu, autor wszystkich tekstów i zarazem ich wykonawca), Michał Bąk, Andrzej Kochański, Łukasz Józwiak i Łukasz Salański na swoim debiucie prezentują się ewentualnym słuchaczom nie tylko i wyłącznie w „kostiumie lirycznym”. W ich muzyce pobrzmiewa zarówno rockowe granie, jak i reagge i bossa nova, tworząc razem podwaliny pod zapomniany już nieco dzisiaj nurt „piosenki z tekstem” (podkreślam: „z tekstem”). Wspomnianego gatunku nic nie zastąpi, ani ekstatyczne stęknięcia i jęki wydobywające się z ust „topowego” wykonawcy w przerwach pomiędzy deklamowaniem przez niego jednej i tej samej linijki: „beybe, beybe, beybe” a scenicznym demonstrowaniem możliwości człowieka - gumy. Te piosenki są zrozumiałe i mają sens, poza tym mówią o czymś istotnym i uniwersalnym. Tym samym Czerwieńsza Strona Jabłka wpisuje się w to, co kultywują artyści w rodzaju grupy Raz Dwa Trzy, Renaty Przemyk, ale również w optykę takiej na przykład grupy jak niezapomniane Róże Europy.

Płytę otwiera „Już jest po mnie”, zdystansowana opowieść o pożądaniu i zarazem rzecz doskonale zrównoważona; zawieszona pomiędzy poetycką ekspresją i rockową wielobarwnością. Napotykamy w niej zarówno nastrojowość (w refrenie piosenka nagle zwalnia udając się w „smoliste”, smooth jazzowe klimaty), jak i na „klangujący” bas i rasową solówkę gitary. ”Chcę być małym chłopcem” rozpoczyna urocza fortepianowa impresja, ale to w gruncie rzeczy „regałowa kompozycja”, traktującą o tzw. męskim syndromie „Piotrusia Pana”. „Znajdę Cię” to piosenka w rytmie dyskretnej bossa novy, chyba najbardziej zbliżona do romantycznej piosenki, tym bardziej, że fragmenty jej tekstu brzmią jak wyimek z jakiegoś wiersza. Podobnie w utworze „Usta, oczy”, gdzie ponownie mamy do czynienia z balladą i z poezją („…mój świat jest dychotomiczny / jak spodnie / nożyczki / lub drzwi.”). W warstwie tekstowej obie opowiadają w niebanalny sposób o relacjach damsko-męskich.

Inaczej niż „Piekło” – znowu w „szafażu regałowym” – pieśń, która od razu skojarzyła mi się ze słynną kompozycją Dżemu „Dzień, w którym pękło niebo”. Ciekawe jest także tytułowe „Ratuję Świat”, z tekstem kojarzącym się z piosenką zespołu Hurt „Tak jak Bolek i Lolek” (tu akurat jest mowa m.in. o Conanie, MacGyverze, Jamesie Bondzie, jak i o bohaterach polskich PRL-owskich seriali z lat siedemdziesiątych i komiksów).

"Na każdą myśl” jest najbardziej zbliżone do propozycji wspomnianych już Róż Europy (jeszcze bardziej umocowany w tej stylistyce jest utwór następny – „Moje dłonie”) i ma fajny motyw fortepianowy podobny do brzmień znanych nam na przykład z albumów Kate Bush. Płyta kończy się utworem „Żurawie”, w których słychać afrykański instrument udu. To obok „Piekła” chyba najbardziej „programowy” utwór na krążku, który brzmi jakby zespół dokonywał transgresji pieśni Antoniny Krzysztoń na muzykę „mickiewiczowską” lub dramatyczną „słowacczyznę”. Polowanie na ptaki, by mieć pióra na pościel, w której można się potem kochać, to w swojej wymowie dosyć „turpistyczna” ballada niemal w stylu „Świtezianki”.

I taka też jest cała płyta Czerwieńszej Strony Jabłka; poetycka, romantyczna i młodopolska. Dobra zarówno na festiwale pod hasłem krainy łagodności, jak i na „Reagge nad Wartą”.



Czerwieńsza Strona Jabłka „Ratuje Świat!”. MegaTotal.pl





Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej „NaszTomaszow.pl”



(p)

wtorek, 12 lipca 2011

Skutki uboczne (19)




"Praktykowanie poezji, werbalne poszukiwania nieznanych celów rozwijały w nim przedziwną percepcję słów, nabierających animistycznej wyrazistości, zależnie od układów przestrzennych, słów, przemawiających niby Sybille wśród duchów. Kiedy jego fantazja podsuwała mu słowo, które mogło mieć jakikolwiek związek z rzeczywistością, doznawał wrażenia, że słowo to wchodzi mu w ręce i, jakkolwiek nadal widoczne, oderwane od obrazu, z którego powstało, zaczyna wirować, tworząc koło pełne niedostrzegalnych odcieni i sprecyzowanych form, nieuchwytnych form i niemalże niewidzialnych odcieni, koło, które dawało mu złudzenie, że gdy przymknie oczy, będzie mógł go dotknąć".

Jose Lezama Lima „Raj” (tłumaczenie: Andrzej Nowak). Wydawnictwo Literackie, Kraków 1979.


(p)

niedziela, 10 lipca 2011

"Franciszkańskie" klimaty




Nie wypada nie szanować zespołów ambitnych, takich, które już na starcie deklarują chęć zburzenia zastanego układu i stworzenia czegoś innego, mniej skostniałego i sformalizowanego. Słowem tych, które pretendują do miana grup pragnących narobić fermentu i na nowo poukładać puzzle, z których ułożony jest obrazek z krajowym rock’n’rollem. Deklaracja Roberta Cichego, Marcina Śnigurowicza i Grzegorza Ziola była jasna i mocna: zespół Chilli został utworzony po to, żeby zdemoralizować branżę muzyczną oraz udowodnić, że to co dobre nie zawsze jest Budką Suflera…Póki co nie zapracowali na miano naszych krajowych skandalistów (nie wiem jaką opinię mają w Opolu, ich rodzinnym mieście), ale tworząc muzykę o wyraźnie zakręconym charakterze i wpływach wywodzących się z dokonań Franka Zappy przefiltrowanych przez estetykę zespołu System of a Down dysponują odpowiednim potencjałem, żeby zdrowo namieszać.

Już sama szata graficzna ich debiutanckiej płyty budzi respekt. Eleganckie, kartonowe pudełko, tłoczona grafika i ciekawa okładka płyty zatytułowanej po prostu „Chilli”, przedstawiająca jamnika „upozowanego” za pomocą graficznego grypsu niemal na psa Baskervillów. W środku pudełka wkładka ze zdjęciem zespołu, listą tracków, instrumentarium użytym do ich nagrania oraz zaproszonymi do wzięcia udziału w sesji gośćmi i dwie płyty – „sidi łajt” i „cd black”, razem piętnaście utworów i sześćdziesiąt minut muzyki. Pełen profesjonalizm i to już w okolicach debiutu, który robi wrażenie!

Od strony muzycznej jest równie ekscytująco. Utwór otwierający „sidi łajt” (Świetnie, Rewelacja) to konglomerat tego, czym może pochwalić się Chilli. Muzyką, która może zadziwić swoim smakiem, uwodząc koneserów ostrych potraw (np. przyprawionych papryką chili). Czego we wspomnianym utworze nie ma? Jest gorący funk, echa grup Primus i Red Hot Chili Peppers. Oj, będzie palić w język, jeśli tylko zechcecie tej kompozycji posmakować! W Hush Mnie Kusi oprócz połamanego tytułu otrzymujemy kolejną porcję płonących lodów z pieprzem (hip-hopowe i hardcorowe motywy, którym towarzyszy rozpasana, funkująca linia basu.

Ale oto wraz z Sąsiadem przenosimy się w rejony bliższe Zappowskim popisom, tu uaktualnione stylem innego kultowego wykonawcy – grupy System of a Down. I znowu otrzymujemy efekt naprawdę piorunujący! Wręcz nokautuje nas utwór kolejny (Zakopiański), a to przede wszystkim z racji błyskawicznego przerzucenia się na stronę klimatów zaczerpniętych z tatrzańskiego folku, ale nie w postaci góralskiej cepelii, a może właśnie w postaci – mocno chwiejnej i nieskoordynowanej – jakby podhalańskim grajkom wyposażonym w piece i elektryczne gitary od dawien dawna towarzyszyły denaturatowe ranki, południa i noce.

W ten oto sposób zbliżamy się do kompozycji stanowiącej istne clue filozofii muzycznej (i nie tylko) opolskiej grupy (Dr Jelito). Ponownie nad muzyką Chilli unosi się duch Franka Zappy (a przewrotny tekst przywodzi na myśl słynne zdjęcie muzyka siedzącego na „tronie” – czytaj: „na kibelku”). No i ten tekst, na pewno kontrowersyjny dla tekściarzy-purystów, ale też i dla przeciętnego słuchacza, traktujący o defekacji…Z tym, że zespół broni się w tym przypadku zarówno pod względem artystycznym jak i obyczajowym, nie przekraczając subtelnej granicy pomiędzy artystyczną prowokacją a zwykłym obciachem.

Pierwsza płyta kończy się piosenką Płakała, najmniej udziwnioną i najspokojniejszą kompozycją na tej części albumu, nieco podmetalizowaną, przypominającą brzmieniowo dokonania innej naszej rodzimej grupy Ocean.

„Cd black” otwiera Anton, kompletne wariactwo muzyczne, w którym usłyszymy nie tylko wpływy grup Run-D.M.C. i Rammstein, ale i bawarskie chórki (sic!) oraz motywy muzyczne zaczerpnięte z polskich przyśpiewek ludowych! Z kolei Call it Love w wersji „żeńskiej”, spokojnie mogłyby wykonać dziewczyny z zespołu Sistars, podobnie jak Hi Nock, łączący w sobie zarówno pop, jak i R&B, funky i soul. Niemal każda bez wyjątku kompozycja na „cd black” przyprawia o zawrót głowy, nieważne, czy będzie to World Peace Council z arabskimi motywami, czy też Fransu, który ma w sobie coś z wykonań charakterystycznych dla francuskiego barda Jacquesa Brela.

Cały czas musimy jednak pamiętać, że wspomniane szaleństwo opiera się na konkretnej estetyce, dla której najbliższe są klimaty wymyślone już nieco wcześniej przez zespoły, i to z ich doświadczeń Chilli czerpie dla siebie inspirację, jak choćby z Jamiroquai w I say…No i nie można nie wspomnieć ponownie o muzycznym szaleństwie panującym na debiucie Chilli, o nieustannym mieszaniu stylów i konwencji, jak w Endżel, który raz brzmi jak utwór grupy Guano Apes, aby za chwilę przejść niemal do deathowego growlingu, a zaraz potem do pop-soulu w stylu Toploader, by w końcu pokusić się o delikatne wtręty rodem z Alice In Chains.

Zadziwiający zespół, zadziwiający debiut! Do wielokrotnego odsłuchiwania i odkrywania. Ja już co nieco odkryłem – w szacie graficznej płyty zabrakło jednego, ważnego elementu – nalepki z napisem: uwaga na opadające szczęki!

Chilli „Chilli”. KoralFilm.

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach internetowej gazety codziennej NaszTomaszow.pl
(p)