poniedziałek, 2 marca 2009

Warsztaty w kadrze


Na zdjęciu: Piotr Grobliński

Autor: Krzysztof Kleszcz
Wzrasta plon Warsztatów w ŁDK integrujących środowiska plastyków i poetów. Oto wiersz Piotra Groblińskiego - inicjatora akcji i organizatora spotkania, wraz z kompozycją, która była inspiracją. A niżej dokumentacja fotograficzna.
Wkrótce, myślę, uda mi się zamieścić obrazy inspirowane wierszami.

Cała relacja z warsztatów: tutaj.


Piotr Grobliński – poeta, dziennikarz, publicysta kulturalny. Urodzony w 1966 roku w Łodzi. Jako poeta debiutował w 1986 roku w „Odgłosach”. Opublikował cztery książki poetyckie „Błękitne lustro aksjologii” (1990), „Filozoficzne aspekt tramwaju” (1995) i „Zgodnie z regułą splotów” (1997) i „Festiwale otwartych balkonów” (2005). Pracuje w Łódzkim Domu Kultury jako redaktor internetowego serwisu Reymont.pl, w którym redaguje strony związane z plastyką i teatrem. Stały felietonista „Kalejdoskopu”, współpracuje też z innymi redakcjami pisząc recenzje i reportaże. Ostatnio jego specjalnością stało się prowadzenie spotkań z ludźmi kultury. Laureat Złotego Pióra – nagrody dla najlepszego łódzkiego krytyka.
Agata Wodzińska czyta wiersz Artura Fryza

Ola Kozioł podczas pracy

Natalia Talarek i Bogusław Bujała

Krzysztof Kleszcz duma nad rysunkami Natalii Talarek

Marzena Łukaszuk nad wierszem Piotra Groblińskiego

Agata Wodzińska

Kasia i Dorota

Dorota Szewczyk

Michał Murowaniecki i Anna Adamiak

Anna Maria Jurewicz

Ola Kozioł i Irmina Kot

Katarzyna Załęska

niedziela, 1 marca 2009

Żebrak


Obraz Aleksandry Kozioł.

Autor: Krzysztof Kleszcz
Na warsztatach w ŁDK, o których już pisałem (tutaj) inspirując się pracą Aleksandry Kozioł napisałem wiersz pt. "Żebrak".

----------------------------------------------------------------------------------------

Wiersze inspirowane kompozycjami Kasi Załęskiej i Agaty Wodzińskiej napisał Artur Fryz.





Artur Fryz - poeta, dziennikarz, twórca piosenek, animator kultury - ur. w 1963 r. w Ostrowie Wlkp. Debiutował jako krytyk literacki w podziemnym piśmie „Notatnik Społeczno-Polityczny”. Redagował bądź współredagował czasopisma regionalne, współpracował z płockimi tytułami prasowymi. Wiersze publikował w warszawsko-lubelskiej efemerydzie literackiej „De Lirnik”, w lubelskich „Kresach” i sopockim „Toposie”. W roku 2001 wydał tom „Miasto nad bitwą. 24 sonety municypalne”. W roku 2005 zorganizował I Festiwal „Złoty Środek Poezji” w Kutnie oraz I Ogólnopolski Konkurs Literacki „Złoty Środek Poezji” na najlepszy poetycki debiut książkowy roku. (szczegóły: http://www.srodek.pl/). W roku 2002 wydał tomik „Przed zamknięciem”, stanowiący wybór z dotychczasowego dorobku poetyckiego. Zbiór „Wspólne miejsca” z roku 2007 zawiera wiersze z lat 2002-2006.

Be or not to be?


Autor: Piotr Gajda


Konkursy poetyckie – wysyłać na nie swoje wiersze czy może raczej nie? A może wyłącznie na te „prestiżowe”, a darować sobie wszystkie „niszowe” odbywające się w setkach bibliotek lub domów kultury. Wiem jedno – w charakterze laureata bywałem na konkursach znanych w Polsce, bywałem także i na tych zupełnie nieznanych – satysfakcja z udziału w nich jest uzależniona przede wszystkim od zaangażowania organizatorów, osobowości poetów miast i wsi, których można tam spotkać i uroków miejsca, w których odbywa się uroczyste podsumowanie danego konkursu. Oczywiście, najważniejszy jest poziom, skład jury, nazwiska innych laureatów (sąsiedztwo), wreszcie – czy na ich wynik zwracają uwagę osoby decydujące o kształcie współczesnej poezji (redaktorzy pism literackich, krytycy, wydawcy). Większy prestiż daje nominacja do nagrody im. Jacka Bierezina, niż „Laur Złotego Wiosła” w Brudnym Potoku (z góry przepraszam, jeśli naprawdę istnieje miejscowość o takiej właśnie nazwie). Ale ja mam na myśli, co innego – tak naprawdę wszystkie one razem wywołują pożądane zjawisko „ożywiania poezji” – dzięki także i nim, liryka nadal funkcjonuje w świadomości choćby tej nielicznej grupy zainteresowanych nią ludzi, w których kraju poziom czytelnictwa - wynosi właśnie taki, a nie inny - procent. Poziom tej poezji, to już zupełnie inna sprawa, ale do „poetyckiego mainstreamu”, albo do jego poczekalni przedostają się od czasu do czasu nieliczni „etatowi laureaci” licznych konkursów. Jest sito, a to najważniejsze.

W ostatnim czasie wziąłem udział w XVI edycji KP im. M. Jasnorzewskiej – Pawlikowskiej, która odbywała się w Katowicach, a została rozstrzygnięta 27 lutego br. Według informacji organizatorów (UM Katowice, MDK w Szopienicach – Giszowcu) na konkurs wpłynęły 444 wiersze od 150 autorów. Jury w składzie: Paweł Barański (poeta), Katarzyna Młynarczyk (poetka), Izabela Baster (WKUMK) i Aleksandra Pindych (MDK) Grand Prix Konkursu przyznało Pani Iwonie Michalec (gratuluję!). Mój wiersz, obok wierszy laureatów głównych nagród i wyróżnień został zakwalifikowany do druku w pokonkursowej antologii (obok 13 innych tekstów). No cóż, nikły to sukces, ale podparty odrobiną satysfakcji – wśród autorów wyróżnionych w podobnie do mnie sposób znaleźli się znajomi poeci – Artur Fryz z Kutna, Wiesław Przybyła z Łodzi i Mariusz Cezary Kosmala (z Legionowa). Pozdrawiam Was Panowie… i do następnego spotkania!!!!

sobota, 28 lutego 2009

Trzecie oko w ŁDK


Autor: Krzysztof Kleszcz

Dziś w Łódzkim Domu Kultury odbyły się warsztaty integrujące dwa środowiska, które do tej pory rzadko się zbliżały: poetów i plastyków. Pomysłodawcą akcji jest Piotr Grobliński - redaktor mojej książki pt. "Ę", którą Marzena Łukaszuk - absolwentka łódzkiej ASP (Wydział Grafiki i Malarstwa) zilustrowała. Idea spotkania słuszna - plon, miejmy nadzieję, będzie owocny. W spotkaniu wzięło udział kilkanaście osób; poeci: Piotr Grobliński, Robert Miniak, Artur Fryz, Krzysztof Kleszcz, Bogusław Bujała i Michał Murowaniecki; plastycy - wszystkie płci pięknej (m.in. Marzena Łukaszuk, Anna Maria Jurewicz, Aleksandra Kozioł, Dorota Szewczyk, Natalia Talarek, Irmina Kot, Katarzyna Załęska, Agata Wodzińska, Anna Adamiak). Pomysł wzajemnej inspiracji - ciekawy, choć niewątpliwie trudny do natychmiastowej realizacji - tworzenie dzieła sztuki wymaga zwykle więcej czasu. Jednak po trzech godzinach wspólnych dyskusji i pracy - powstało kilka wierszy, szkice obrazów. Poezja i sztuki plastyczne - to jak najbardziej podobne do siebie światy - czasem podpis pod obrazem bywa poezją, czasem wiersz jest niczym płótno. Entuzjazm w czasie pracy dało się odczuć, wzajemna inspiracja - często otwiera trzecie oko.

Tango w Lublinie

Autor: Krzysztof Kleszcz

W Lublinie, w czwartek (26.02.2009r.) w artystycznej restauracji "Czarcia łapa" odbyła się impreza poetycka, w czasie której prezentowano wiersze z nie wydanego jeszcze tomiku Bożeny Brozowskiej pt. "Białe tango". Zgodnie z tytułem poetka zaprosiła do poetyckiego tańca mężczyzn - poetów, którzy wierszem odpowiadali na jej wiersz. Członkowie studenckiej grupy Huvava (Barbara Piotrowicz i Konrad Grochecki) odczytali wiersze m.in. moje, Jacka Dehnela, Zbigniewa Ćwiklińskiego, Jarosława Baranowskiego i Jakuba Winiarskiego.

Oto zestaw tańczących ze sobą wierszy Bożeny Brzozowskiej/Krzysztofa Kleszcza:
____________________________________________
Bożena Brzozowska
odbijany

z naprzeciwka

ten, któremu spadła godzina ósma
nie pozwolił sobie oswoić strachu
ani przejść na drugą stronę wiersza

nie wrócił
do kogo należy ostatni taniec?

____________________________________________
Krzysztof Kleszcz
next whisky bar

podziwiam. tańczysz i nie boisz się, że drugi
taniec, cały wieczór będzie jej. podpieram
tylko ścianę, zamawiam trzecie. piję za zdrowie,
a tobie nie przeszkadza, że ma zajętą rękę,

rysuje parkiet. sączę pianę, gdy grają doorsów
chyba mruga, choć ja widzę tylko pusty oczodół.
pójdziesz do niej, odstawię twoje krzesło,
zapłacę. noc tylko miałknie, gdy przetnie drogę.



Na zdjęciu: Bożena Brzozowska

Arahia

Autor: Piotr Gajda
Lou Reed, "Berlin: Live At St. Ann’s Warehouse”, 2008

W Berlinie (wówczas jeszcze podzielonym, Zachodnim) byłem w 1989 roku w celach handlowych (ściślej – bazarowych ). Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nie byłem wtedy ubrany w „marmurki” (dekatyzowany jeans) i prawdopodobnie żaden Niemiec nie usłyszał z moich ust słowa "kurwa" – jakże już podówczas „popularnego” na berlińskich ulicach. Płytę Lou Reeda zatytułowaną po prostu „Berlin” poznałem kilka lat później – zawierała muzykę niezwykle dramatyczną, niemal rock operę. Zawarta na niej muzyka oddawała zupełnie odmienny klimat miasta, które i ja mogłem odrobinę poznać, ale niestety od zupełnie innej strony – sklepów RTV z badziewną elektroniką, spożywczaków z tanim winem w kartonach i „sikami w puszce”, które imitowały piwo. Kilka lat temu Lou Reed zdecydował się na jej ponowne, tym razem koncertowe wykonanie i zarejestrowanie (po 33 latach od jej prawdziwego debiutu). Najpierw zaprezentował cały materiał z płyty w 2006 roku w St. Ann’s Warehouse na Brooklynie, a dwa lata później – w Sali Kongresowej w Warszawie. Na koncertach tym razem, co prawda zabrakło Jacka Bruce’a, Steve’a Winwooda i Ansleya Dunbara – muzyków, którzy wspomagali Lou Reeda w studio w 1973 roku, ale nie wchodzi się przecież dwa razy do tej samej rzeki. „Berlin: Live At St. Ann’s Warehouse” to już zupełnie „inne wody” – o ile „tamten Berlin” był wartkim strumieniem, „ten” jest „spokojnym stawem” w zadbanym parku. Ponad trzydzieści lat życiowego doświadczenia robi swoje – złość zamienia się w gorycz, a bunt w świadomość własnego miejsca w szyku. „Nowy Berlin” otwiera „Intro” z wykorzystaniem przez chór dziecięcy refrenu z „Sad Song” – jest dostojnie i przygnębiająco (to wprost idealne wprowadzenie w klaustroboficzny klimat podzielonego murem miasta, wypełnionego samotnością, utraconą miłością, seksem i narkotykami). Lepiej to wszystko brzmi niż na orginale sprzed lat – „Lady Day”, „Men Of Good Fortune”, „Caroline Says, Pt. I” – głos Reeda jest bardziej liryczny, muzyka odrobinę bardziej jazzująca, brzmienie „zmiękczone” dźwiękami altówek i wiolonczeli. O wiele ciekawsze są partie gitary i perkusji, niemal wszystkie utwory są nieco inaczej zaaranżowane ( na przykład takie „Oh Jim” trwa teraz o trzy minuty dłużej ). Mamy tu jeszcze przepiękne „Caroline Says, Pt. II”, „waitsowskie” „The Kids”, przejmujące The Bed” i wspomniane już wcześniej, podniosłe „Sad Song”. Są bisy – „Rock Minuet” z „Ecstazy” i „Sweet Jane” z „Loaded” Velvetów, a zwłaszcza „Candy Says” z „VU” z udziałem Antony’ego (tego od Johnsonsów). Niewiele zapamiętałem z mojego pobytu w Berlinie przed dwudziestu laty – okolice dworca Zoo, zniszczony podczas II wojny Kościół Cesarza Wilhelma…Ech, jaka piękna jest starość Lou Reeda, którego muzyka z roku na rok smakuje coraz lepiej – jak wino po 1000 euro za butelkę.

piątek, 27 lutego 2009

Czasem wariuję


Autor: Krzysztof Kleszcz

Scars on Broadway - "Scars on Broadway", 2008

Daron Malakian i John Dolmayan - amerykańscy Ormianie w Kalifornii chyba nie potrafią pisać wesołych piosenek. Mając w sercu ranę, jaką są sprawy ich narodu (Rzeź Ormian w latach 1915-1917; z rąk Turków zginęło wtedy 1,5 mln ludzi) - buntują się przeciw wszelkim wojnom, niesprawiedliwości. Mówią: zrzucanie bomb powinno być czymś tak absurdalnym, jak to, żeby Afroamerykanin musiał siadać na tylnych siedzeniach w autobusie. Zdobyli serca fanów rocka (w tym i moje) w 2001 roku - jako System of a Down. Dobrze pamiętam - pierwsze odtworzenie płyty "Toxicity" w sklepie muzycznym - hałas, słyszalny także na sąsiednim stoisku wprowadził mnie w zakłopotanie. Grali inaczej, z pasją. Przebojowe melodie, zwariowany śpiew - a wszystko podszyte pewnym rodzajem smutku. Nagrali płyty, który przeszły do historii muzyki - oprócz wspomnianej "Toxicity" - jeszcze "Mezmerize" i "Hypnotize" - po czym zespół zawiesił działalność. Solową płytę wydał w 2007 roku najpierw Serj Tankian. Krytycy są zgodni, że nie ma co rozpaczać. Mamy dwie dobre płyty zamiast jednej.

Jeśli jesteś fanem System of a Down - możesz być spokojny. Scarsi zapewnią ci dawkę melancholii jaką emanował np. ich ostatni przebój "Lonely Day", ale przede wszystkim będzie czadowo i bardzo melodyjnie.

Jeśli nie wiesz co to System of a Down, cóż: ostrzegam! Będzie bulwersująco, groźnie, niecenzuralnie (dużo słów na f). Już image zespołu nieco odstrasza. Otóż Malakian przestał używać żyletek, wygląda trochę jak gitarzysta ZZTop - dziwnie, jak wyalienowany ze społeczeństwa

Ciekawa jest geneza nazwy. Otóż w rodzinnym mieście wokalisty Glandale na latarniach ulicznych są (były? gdzieś znalazłem informacje, że już je usunięto) swastyki. W każdym razie Malakian ujrzał na tych latarniach blizny.

(wyszukane w sieci: zdjęcie latarni w Glandale:
http://hragvartanian.com/2008/02/09/glendales-odd-lamppost-swastikas/ )

W teledysku - "World Long Gone" z mimiką szaleńca zwiastuje koniec świata, w każdym razie gniew na świat rozwala trzewia. Śpiewa manifesty w imieniu przegranych, proste teksty, które mają swoją siłę, gdy się je wyśpiewa z wielką emocją: "Nie możemy uwierzyć, że świat wciąż się kręci, / nie możemy uwierzyć, że słońce, wciąż się świeci." (w najlepszym na płycie "Kill Each Other / Live Forever")

Miałem wrażenie, że płyta nie miała być polityczna (solowy Serj Tankian określa się już w tytule : "Elect the Dead"), refren pierwszego utworu wziąłem też jako deklarację : "nie bądź taki serio, bo powodujesz że mną trzęsie", ale w pozostałych tekstach jest zangażowanie. Może inaczej nie potrafią? Jest więc bunt, kontrowersyjne teksty ("Jeśli chcemy się pozabijać, jak będziemy żyć wiecznie? Jeśli chcemy żyć wiecznie, jak się mamy pozabijać?"), jest bluźnierczo, z echem odwołań do wspomnianych na początku wydarzeń z historii Armenii: "Lubię mieszać samobójstwo / Z Jezusem Chrystusem", jest desperacja ("Czy jest tu ktoś kto mnie słyszy? Jak tu umieram?"). Niczym u polskich zespołów reggae pojawia się Babilon - ale w zupełnie innym kontekście - nie jako symbol komunizmu, ale miasto w Iraku, gdzie mieszka rodzina wokalisty - wspomina on niebo nad miastem, gdy jako czternastolatek spał na dachu; niebo, które nigdy nie będzie już takie jak wtedy.

Brodacz śpiewający przy ogniu wśród zasłuchanych buntowników niczym jakiś renegat "Patrzę na niebo, które spadło / I mam swoje gwiazdy." - to niezły widok. I choć można wyśmiać kalifornijski bunt Scarsów, z budżetem na milion dolarów - to myślę, cytując piosenkę "Czasem wariuję", - że warto dać artystom licencję na szaleństwo. Jeśli masz w sobie negatywne emocje, może właśnie potrzebujesz takiej zwrotki, by się ich pozbyć?

Sometimes! I said sometimes!
I go crazy! Like I'm crazy!
It takes patience! Lots of patience!
Then it's over, f@#ing over!

wtorek, 24 lutego 2009

Wirus

Autor: Piotr Gajda

W kwietniu 2008 roku rozpoczęliśmy wspólnie z Krzysztofem współpracę z Miejską Biblioteką Publiczną w Tomaszowie Maz. pod egidą „mŁodzi literackiej”, która niejako była kontynuacją działań warsztatowych organizowanych przez Koło Młodych przy łódzkim oddziale SPP.
Chcieliśmy wypróbować tę formułę także i u nas, a przy okazji „wysondować” lokalne środowisko pod kątem odkrycia w nim ewentualnego „poetyckiego potencjału”. Pierwsze spotkanie warsztatowe odbyło się 11 kwietnia i zgromadziło ponad 25 osób pragnących skorzystać z naszych porad. Warsztaty prowadziliśmy przez osiem miesięcy, przez cały czas z niezłą frekwencją kształtującą się na poziomie 10-15 osób, mierząc się z poetyckim banałem, metaforą dopełniaczową i krakowskimi rymami. Przy tej okazji mogliśmy spotykać się z fantastycznymi, młodymi ludźmi, a także z przedstawicielami pokolenia twórców „dojrzałych” – autorami fraszek oraz wierszy rymowanych traktujących o pięknie przyrody, albo ciężkim losie górnika. Byli to równie fantastyczni, zakręceni, lecz niereformowalni poetycko ludzie, którym za ich pasję tworzenia należy się nasz dozgonny szacunek. Jakie były nasze założenia? Znaleźć młodych autorów rokujących nadzieję i jakoś im pomóc, zachęcić do pisania, którego efektem końcowym byłyby publikacje i udział w konkursach poetyckich, wreszcie – „złapanie poetyckiego wirusa”. Mam głębokie przekonanie, że udało się nam zrealizować nasze cele a przy okazji mieliśmy dużo szczęścia trafiając na autentyczny talent. Tomasz Bąk, bo to jego mam na myśli, został przez nas od razu zauważony i doceniony. Oczywiście, poezji nie można nauczyć – bez „bożej iskry” nic z tego nie będzie. Dzisiaj Tomek pisze coraz lepiej i osiąga pierwsze sukcesy (nagrody w OKP i publikacje), które przede wszystkim zawdzięcza własnemu potencjałowi. Jeśli mogliśmy mu w tym jakoś pomóc, zrobiliśmy to…i jesteśmy z siebie dumni.
-----------------------------------------------------------------------------------------------
* Tomasz Bąk, ur. 1991. Nagradzany i wyróżniany w nielicznych konkursach literackich (TJW o Puchar Wina, "Pan Cogito po latach...", Literacki Laur Arbuza), gitarzysta i "ojciec-założyciel" rockowej formacji Les Coeurs. Uczy się, mieszka i być może nawet żyje w Tomaszowie Mazowieckim. (notka nadesłana przez autora)



niedziela, 22 lutego 2009

Bezkres nocy


Autor: Piotr Gajda

Izabela Kawczyńska, „Luna i pies. Solarna soldateska”. Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 2008.

Izabela Kawczyńska to poetka konfesyjna, która uprawia poezję ciemną i gęstą jak krew oglądana przy księżycowym świetle. Jej debiutancki tomik zawiera wiersze, od których czuć czarną ziemią – zaiste to prawdziwie grobowy powiew. Poetka naznaczona własną kobiecością – „moja matka tak bardzo zawstydzona, / że mogę być kobietą, / a przecież w jakimś pradawnym czasie / wyrosłam z jej podniecenia…” („Matka”) pragnie uzasadniać własne istnienie, koniecznością wypełniania przestrzeni rozprzestrzeniającej się pomiędzy narodzinami i śmiercią – czasu, który nieubłaganie musi się prędzej czy później dokonać; („Pierwszego dnia przyjdzie śmierć”) i będzie miała twoje oczy / wchodź we mnie póki możesz, / po ciemku nie dojdziesz donikąd…”. Nie jest to łatwe i sprawia ból, ale trzeba przecież w jakiś sposób „przedostawać się przez (…) dzień, / bolesny jak opuchnięte dziąsła, / palce, / co wytykały mnie na spodniej stronie twarzy / albowiem rozkład zaczyna się od spodu.../ („Sprawy, o których nie chcemy rozmawiać”). Rozpoczyna się nieubłagana wędrówka wśród rozpasanej soldateski (przemijania i doświadczania?), która w końcu zmusza do kapitulacji; „ i tak to się właśnie zaczyna, / zmęczeni wstajemy o zmroku, / coraz więcej leżymy, / coraz bardziej poziomo, / coraz ciaśniej dziurką do klucza / wpuszczamy w siebie świat starannie selekcjonowany…” („Muszę ci uwierzyć”). W dodatku, rozpoczynaną każdego dnia od początku podróż, Kawczyńska odbywa samotnie, bo chociaż retorycznie pyta; „co masz mi do powiedzenia / zatrzaśnięty w chitynowym płaszczu / równo skrojonych garniturów, / dzwonisz do moich drzwi i mówisz: / jestem,/ i przez chwilę naprawdę jesteś, / robaku…”, to marność, chwiejność egzystencji podmiotu lirycznego jej wierszy sprawia, że nie może on „współgrać” z drugim człowiekiem i jest „tylko” obcym pasażerem podczas ich wspólnej drogi; „…a ja, / żebro Adama, / jestem tylko obok” („Divina”). Gdzieś „po drodze” musi znaleźć się miejsce takie, jakim mogli go oczekiwać podróżni (o czym znów zaświadcza podmiot liryczny jednego z wierszy) – „ …w podrzędnym motelu, / czułem ulgę i zapach gnicia, / nie myśleliśmy o tym wtedy / zbyt nago porozkładani pomiędzy leżakami / obrączkowanych kobiet i przystojnych mężczyzn, / omszali w sypkim łonie piasku, / rozwierceni przez słońce i ślepi, / woda wchodziła w nas bez końca” („Mówią”) – jakby było ono swoistym przystankiem (czasu?). Poetka wierzy w spełnienie się proroctw (cały sens zawiera się w tym, że nasza podróż odbywa się tylko w jedną stronę) i rusza dalej – „nigdy nie mieszkałam w słowach, / słowa nigdy nie były moim domem…” – nie chce budować z nich daremnych zaklęć, bo jej domem od „zawsze było ciało” („Gekkonidae. Dom”). Czy trzeba dodawać, że przez cały czas – także i w trakcie pisania tych wierszy – było ono śmiertelne?

Sól na ból



Autor: Krzysztof Kleszcz

JUSTYNA FRUZIŃSKA „Wiesz dobrze czego się boimy”, Stowarzyszenie Literackie im. K.K.Baczyńskiego, Łódź 2008


Wiersze Justyny Fruzińskiej z książki „Na grani - antologia wierszy łódzkich debiutantów”, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Biblioteka „Arterii”, 2008.

Rzadko dziś słychać w poezji przyspieszony puls. Często wiersze są sztuczkami – ktoś zionie ogniem, ktoś cytuje klasyków, ktoś bawi się rytmem, żując gumę do żucia pisze o swoim grubym pancerzu, o wczorajszym paprykarzu. Wszędzie „ironia zamiast miłości” – jak śpiewają Trebunie-Tutki z Voo Voo na płycie „Tischner”.
Justyna Fruzińska nie przejmuje się trendami. „Mam serce na skórze” – pisze. Jej wiersze to sól na ból. Obsesyjnym tematem jest Bóg. Zaskakującym wobec wyznań „my ateiści”, „jestem już tylko turystą [w kościele]”. Podmiot liryczny wierszy zauważa czasem pustkę, czasem „trochę Boga” i nawet zdarza mu się bluźnierczo zawołać „Boga wymyślił system żeby nas uciskać”. A jednak przeczuwa obecność Najwyższego, boi się, że „trzeba będzie uwierzyć”.

Grzeszę, która Go nie szukam”, pisze, „Specjalizuję się w Bogu”. Być może naukowe podejście do Stwórcy powoduje osłabienie wiary. Rodzi się pragnienie, by mocniej go poczuć: „Czemu nie na mojej szyi rozpinasz palce silnie”.

Książka w kilku miejscach olśniewa mocnymi frazami. Oto gniew Ukochanego: „nie ma czasu, żeby zapytać za co / poprosić o wybaczenie / rozpłakać się (...) kiedy On mnie ściga / skacząc po górach w złości szukając mojego / drugiego policzka”. Albo, wg mnie najciekawszy fragment książki: „przed Bogiem trzeba ukrywać / te najpiękniejsze chwile w życiu / niech nie wie / co to jest miłość między dwojgiem / kąpiel z szampanem / i czekolada / (...) póki żyjemy / bądźmy tajemniczy / niech nie wie co traci”.

Mamy trudny związek (...) nie rozmawiamy ze sobą / nie patrzymy (...) udajemy, że tak jest dobrze”. Ale drobny wyrzut skierowany w stronę nieba znienacka przeradza się w rozpacz.

Justyna potrafi sięgać po ciekawe toposy (postacie z mitologii, historia okrętu Waza, który zatonął zaraz po wypłynięciu w morze, żydowski szpital w Hadassah ).

Dobre są, zebrane obok siebie, wiersze o zasypianiu „chrapanie sąsiada budzi moją zazdrość”, „człowiek rodzi się w łóżko // kołyska uczy go znosić morską chorobę (...) poznaje ciągle od nowa ten sam smak /bycia podwójnego mieszanki ja – obcy”

W książce są niestety wiersze mniej udane – szczególnie te, które tematycznie trochę odstają od całości tj. „Rumkowski”, „Herod”, wiersze bez tytułów: o papieżu, taksówce, gwoździach. Pomysły w nich są zbyt proste, puenty nie zaskakują.

Część końcowa książki jest znów ciekawsza np. rozmowa telefoniczna „Justyna Pan dzwoni (...) w słuchawce trzask coś / jak dźwięk gorejącego krzaka” czy np. kpiarski ton „proletariusze wszystkich krajów / łączcie się / (...) w wilgotnej międzynarodówce”.

Smutek kilku metafor umiem porównać tylko ze śpiewem Lisy Gerrard z Dead Can Dance: „wody się rozstąpiły / (...) aby przepuścić ich na dno obiecane”, „czy nie potrzeba świętości snu z trędowatymi / w objęciach, które się rozpadają”.

O ile debiutancka książka jest dobra, to zestaw wierszy Justyny Fruzińskiej z „Antologii łódzkich debiutantów- Na grani” jest, w mojej ocenie, czymś wybitnym. Te osobiste przejmujące wyznania czytałem już wielokrotnie i za każdym razem czuję w nich siłę poezji. Takie pisanie o bólu jest czymś niezwykłym. To trochę jak zachęta „Proszę włóż palec w moją ranę.”
To tylko sześć wierszy, a w każdym obraz, który zostaje na długo: „Trzecie oko też płacze, do środka, łzy spływają nosem, zmywają wspomnienia z dzieciństwa”, „A teraz mogę tylko czytać. Wiem wreszcie, co znaczy / bibliofil (obrzydliwe, bezpłodne zboczenie)”.

Przy tobie chciałam wieczności, jak zwykle nie wiedziałam, o co proszę” – czytając ten fragment, za każdym razem nieudolnie się bronię przed wzruszeniem.