Autor: Piotr Gajda
Izabela Kawczyńska, „Luna i pies. Solarna soldateska”. Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 2008.
Izabela Kawczyńska to poetka konfesyjna, która uprawia poezję ciemną i gęstą jak krew oglądana przy księżycowym świetle. Jej debiutancki tomik zawiera wiersze, od których czuć czarną ziemią – zaiste to prawdziwie grobowy powiew. Poetka naznaczona własną kobiecością – „moja matka tak bardzo zawstydzona, / że mogę być kobietą, / a przecież w jakimś pradawnym czasie / wyrosłam z jej podniecenia…” („Matka”) pragnie uzasadniać własne istnienie, koniecznością wypełniania przestrzeni rozprzestrzeniającej się pomiędzy narodzinami i śmiercią – czasu, który nieubłaganie musi się prędzej czy później dokonać; („Pierwszego dnia przyjdzie śmierć”) i będzie miała twoje oczy / wchodź we mnie póki możesz, / po ciemku nie dojdziesz donikąd…”. Nie jest to łatwe i sprawia ból, ale trzeba przecież w jakiś sposób „przedostawać się przez (…) dzień, / bolesny jak opuchnięte dziąsła, / palce, / co wytykały mnie na spodniej stronie twarzy / albowiem rozkład zaczyna się od spodu.../ („Sprawy, o których nie chcemy rozmawiać”). Rozpoczyna się nieubłagana wędrówka wśród rozpasanej soldateski (przemijania i doświadczania?), która w końcu zmusza do kapitulacji; „ i tak to się właśnie zaczyna, / zmęczeni wstajemy o zmroku, / coraz więcej leżymy, / coraz bardziej poziomo, / coraz ciaśniej dziurką do klucza / wpuszczamy w siebie świat starannie selekcjonowany…” („Muszę ci uwierzyć”). W dodatku, rozpoczynaną każdego dnia od początku podróż, Kawczyńska odbywa samotnie, bo chociaż retorycznie pyta; „co masz mi do powiedzenia / zatrzaśnięty w chitynowym płaszczu / równo skrojonych garniturów, / dzwonisz do moich drzwi i mówisz: / jestem,/ i przez chwilę naprawdę jesteś, / robaku…”, to marność, chwiejność egzystencji podmiotu lirycznego jej wierszy sprawia, że nie może on „współgrać” z drugim człowiekiem i jest „tylko” obcym pasażerem podczas ich wspólnej drogi; „…a ja, / żebro Adama, / jestem tylko obok” („Divina”). Gdzieś „po drodze” musi znaleźć się miejsce takie, jakim mogli go oczekiwać podróżni (o czym znów zaświadcza podmiot liryczny jednego z wierszy) – „ …w podrzędnym motelu, / czułem ulgę i zapach gnicia, / nie myśleliśmy o tym wtedy / zbyt nago porozkładani pomiędzy leżakami / obrączkowanych kobiet i przystojnych mężczyzn, / omszali w sypkim łonie piasku, / rozwierceni przez słońce i ślepi, / woda wchodziła w nas bez końca” („Mówią”) – jakby było ono swoistym przystankiem (czasu?). Poetka wierzy w spełnienie się proroctw (cały sens zawiera się w tym, że nasza podróż odbywa się tylko w jedną stronę) i rusza dalej – „nigdy nie mieszkałam w słowach, / słowa nigdy nie były moim domem…” – nie chce budować z nich daremnych zaklęć, bo jej domem od „zawsze było ciało” („Gekkonidae. Dom”). Czy trzeba dodawać, że przez cały czas – także i w trakcie pisania tych wierszy – było ono śmiertelne?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz