Autor: Piotr Gajda
Marillion - Happiness Is The Road, 2008
Należę do tej grupy fanów zespołu Marillion, którzy uważają, że dobrze się stało, iż Fish od niego odszedł. Gdzie byli by dzisiaj jako epigoni Genesis, choćby nawet i doskonali w swoim fachu? Trzy pierwsze albumy studyjne, to wszystko, co tamten skład mógł osiągnąć… i polec. Zaświadcza o tym cała kariera dawnego wokalisty – kompozycyjnie i artystycznie to popłuczyny po dawnej świetności. Natomiast zespół świetnie sobie poradził, chociaż jego fani po odejściu Fisha wróżyli mu natychmiastową zagładę. Uważam, że Steve Hogarth wniósł do muzyki grupy nową jakość, o której Derek William Dick mógł (i może) tylko pomarzyć. Pierwsze dwa albumy nagrane w nowym składzie były próbą zmierzenia się z „legendą” – poczynając od „Brave” narodził się zupełnie inny zespół, który z powodzeniem nagrywa albumy na wyrównanym, bardzo wysokim poziomie. Od kilku lat trwa „złota seria” – takie pozycje jak „Marbles”, „Somewhere Else” czy najnowsze dwa albumy (wydane jako odrębne wydawnictwa) "The Happiness Is the Road, Volume I: Essence" i „The Happiness Is The Road, Volume II: The Hard Shoulder” świadczą o doskonałej formie Marillion. W 2007 roku miałem przyjemność oglądać zespół w akcji podczas „Somewhere Else Tour” (koncert w warszawskiej Stodole) i byłem zachwycony! Zgodnie z tym, co zapowiadał zespół, „Happiness…” miał przypominać klimatem i swoją konstrukcją doskonałe "Brave"! Może i poziom "Brave" czy "Marbles" nie został do końca osiągnięty, ale sam album z czystym sumieniem można postawić właśnie obok tych tytułów. Jest jak zwykle nastrojowo i klimatycznie a pełen emocji, rozwibrowany głos Stever'a Hogartha i przepiękne, charakterystyczne sola gitarowe Steve'a Rotherego dopełniają całości. Nie będę analizować poszczególnych kompozycji – każda z nich wraz z innymi tworzy nierozerwalną całość zarówno na „Essence” jak i „The Hard Shoulder”. Wolę się skupić na wszechobecnym, wyciszonym głosie Hogartha. Nie pokusiłbym się o wskazanie, która z dwóch autonomicznych płyt jest lepsza. Obie są bardzo dobre, chociaż nie ma na nich niestety kompozycji na miarę „Ocean Cloud” z „Marbles”. Obie pozycje zawierają niezwykle nostalgiczne utwory na zimowe wieczory. Nawet, kiedy kompozycje są „żywsze” to i tak „spowalnia” je cudowny melancholijny tembr wokalisty. Gdyby przesłuchać po kolei trzy ostatnie propozycje muzyków można by zauważyć, że grupa posługuje się pewnym „szablonem”, który skutecznie wykorzystuje skutecznie unikając zbytnich muzycznych innowacji. Tak, to podobne do siebie płyty, ale mnie to zupełnie nie przeszkadza. Oczekuję od nich takich właśnie płyt, abym mógł spokojnie odkrywać je dla siebie. Taki jest rock progresywny XXI wieku. Bez „parcia na szkło”, „siła spokoju” zamiast „wyścigu szczurów”, który pędzi przed siebie jakby chciał sam sobie udowodnić, że wszyscy będziemy żyli wiecznie. A więc „Mr. H.”czy Mr. F? Nie mam wątpliwości, że Jekyllem jest Hogarth, i to on uchronił Marillion przed szalonym Hydem.
pozwoliłem sobie na drobną polemikę :)
OdpowiedzUsuńhttp://salonliteracki.pl/blog/slawek/2011/03/27/stary-i-nowy-marillion/
pozdrawiam