Autor: Piotr Gajda
Guns N'Roses "Chinese Democracy", 2008
Pierwsze wrażenie – na pewno nie jest to hardrockowe „Born In The USA” poprzedzone kilkunastoletnią legendą „epokowego dzieła, które powstawało w twórczych bólach”. Spod grubej warstwy gitar, epickiego rozmachu i opowieści o piciu whisky i porzucaniu kochanek wydobywa się wokalna ekwilibrystyka Axla (wciąż wokalnie brzmi to tak jakby od czasu do czasu używał helu). Zabijcie, ale od razu powiem – mnie to przekonuje o wiele bardziej, niż „młodzieńcze” propozycje zespołu, pomimo że nie ma jakiejś radykalnej zmiany stylu – od pierwszych taktów wiadomo, z czym mamy do czynienia, a historyczne odcinki („Use Your Illusion”) z sequelem („Chinese Democracy”) łączy rozpoznawalna maniera wokalna. Axl Rose „drze się”, co prawda jak w „Don’t Cry”, ale jego głos przez lata pokrył się szlachetną patyną, która sprawiła, że przestał być „pryszczatym młodzieńcem”, a stał się statecznym panem używającej dobrej wody kolońskiej. Na krążku dominują rockowe ballady w raczej w średnich tempach, z „lejącymi się” melodiami przeplatanymi nieco mocniejszym graniem (głównie zespół „łoi” mocniej i przyspiesza w refrenach, aby dla kontrastu zwalniać w poszczególnych zwrotkach). Całość „spina” głos wokalisty, który czasem wchodzi na wysokie rejestry, a czasem bywa drapieżny i „chropowaty”. Na płycie zdecydowanie wyróżnia się „Better” – prawdziwie „rockowy killer”, który rozpoczyna się jak pierwszy lepszy durnowaty kawałek z MTV (nic bardziej mylnego). „Madagaskar” to drugi równie udany kawałek, z charakterystycznym „zmęczonym” głosem Axla, w którym jak w żadnym innym utworze z tego krążka słychać jak bardzo zmęczyło go półtorej dekady pracy w studio. Reszta utworów trzyma raczej średni poziom i plasuje się ciut wyżej niż utwory z krążka „The Spaghetti Incident?”.
Guns N'Roses "Chinese Democracy", 2008
Na nową płytę Guns N’Roses Axl Rose kazał nam czekać tylko odrobinę krócej niż czekamy na zakończenie kryzysu gospodarczego w Polsce, który aktualnie wchodzi w kolejny z rzędu stan permanentnego dołowania i szurania d… po parkiecie. Przez ostatnie piętnaście lat przez zespół przewinęło się dwunastu muzyków stąd twierdzenie, że to GN'R nagrał ten album, jest pewnym nadużyciem. Niemniej wokalista zawłaszczając dla siebie nazwę wiedział, co robi. Firmując album jako swoje dzieło solowe, nie mógłby liczyć na takie samo zainteresowanie jak to, które towarzyszy nazwie jego legendarnej formacji. Okej, ale co zrobić z faktem, że osobiście zawsze uważałem ten zespół za bandę amerykańskich wieśniaków wrzeszczących wszystkim wokół wprost do ucha – „jesteśmy bogami rock’n’rolla, jesteśmy bogami rock’n’rolla!!!”, co zawsze uważałem za nieuprawnione i w porównaniu z takim np. Led Zeppelin goście wydawali mi się zaledwie bożkami i to w dodatku pogańskimi. W tej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem było „wrzucenie” płyty do odtwarzacza i bez bagażu resentymentów i uprzedzeń nacisnąć przycisk „play”. Tak też uczyniłem…
Pierwsze wrażenie – na pewno nie jest to hardrockowe „Born In The USA” poprzedzone kilkunastoletnią legendą „epokowego dzieła, które powstawało w twórczych bólach”. Spod grubej warstwy gitar, epickiego rozmachu i opowieści o piciu whisky i porzucaniu kochanek wydobywa się wokalna ekwilibrystyka Axla (wciąż wokalnie brzmi to tak jakby od czasu do czasu używał helu). Zabijcie, ale od razu powiem – mnie to przekonuje o wiele bardziej, niż „młodzieńcze” propozycje zespołu, pomimo że nie ma jakiejś radykalnej zmiany stylu – od pierwszych taktów wiadomo, z czym mamy do czynienia, a historyczne odcinki („Use Your Illusion”) z sequelem („Chinese Democracy”) łączy rozpoznawalna maniera wokalna. Axl Rose „drze się”, co prawda jak w „Don’t Cry”, ale jego głos przez lata pokrył się szlachetną patyną, która sprawiła, że przestał być „pryszczatym młodzieńcem”, a stał się statecznym panem używającej dobrej wody kolońskiej. Na krążku dominują rockowe ballady w raczej w średnich tempach, z „lejącymi się” melodiami przeplatanymi nieco mocniejszym graniem (głównie zespół „łoi” mocniej i przyspiesza w refrenach, aby dla kontrastu zwalniać w poszczególnych zwrotkach). Całość „spina” głos wokalisty, który czasem wchodzi na wysokie rejestry, a czasem bywa drapieżny i „chropowaty”. Na płycie zdecydowanie wyróżnia się „Better” – prawdziwie „rockowy killer”, który rozpoczyna się jak pierwszy lepszy durnowaty kawałek z MTV (nic bardziej mylnego). „Madagaskar” to drugi równie udany kawałek, z charakterystycznym „zmęczonym” głosem Axla, w którym jak w żadnym innym utworze z tego krążka słychać jak bardzo zmęczyło go półtorej dekady pracy w studio. Reszta utworów trzyma raczej średni poziom i plasuje się ciut wyżej niż utwory z krążka „The Spaghetti Incident?”.
To jednak wystarczy, żebym mógł powiedzieć, że „Chinese Democracy” to płyta, do której będę wracał z prawdziwą przyjemnością, bo chociaż dawno temu ściąłem włosy, nie mam tatuaży, rośnie mi „brzuszek”, a zawodowo zajmuję się „udawaniem urzędnika”, to nadal jestem tamtym chłopcem, który przed laty chciał wejść na scenę, podłączyć gitarę do „piecyka” i zagrać dla 100.000 ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz