poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Dzień Bloga. Blogu, żyj sto lat.



Autor: Krzysztof Kleszcz

Dziś jest Dzień Bloga :) Można się z tego pośmiać, że tylko Lech Janerka "nie ma dnia" (jak śpiewał w jednej z piosenek z płyty "Dobranoc")... Jest dzień hutnika, odlewnika - to i bloga... ;)

Blog zżera czas, blog wciąga, nudzi, wkurza. Różne czasowniki.
Ale generalnie - to tak jak nie pamiętam już czasu, kiedy nie pisałem wierszy, nie pamiętam zbyt dobrze czasu bez bloga. Jakoś to weszło w krew.

Zaczęło się od Gillinga, od jego strony ze zdjęciami (http://www.gilling.info/). Gilling wklejał fotki z każdej imprezy poetyckiej. Kiedy zobaczyłem siebie na jego stronie poczułem się wyróżniony. Przeczytałem śmieszny podpis: Kleszcz ze swoją panią, w relacji z Bierezina (http://www.gilling.info/bierezw/).
W jakimś sensie kontynuujemy z Piotrem pomysł, by focić imprezy poetyckie. Ale że imprez nie jest aż tak dużo - a blog musi żyć - pomyśleliśmy, że to świetne miejsce, by recenzować książki i płyty.

Po prawie 8 miesiącach blogowania - mamy wciąż power. Blogowanie ma coś z ekshibicjonizmu, coś z misjonarstwa. Długo nasz Biała Fabryka nie generowała komentarzy, aż wreszcie aż 46 zdarzyło się pod postem o "Solistkach". Licznik przesuwa się, jesteśmy czytani - o to chodzi.

Czasy się zrobiły internetowe, gazety i czasopisma są w odwrocie. Więc to trochę jak ekspressowe pismo, które nie musi sie martwić o koszty dystrybucji. Klikasz - czytasz, masz to za free.
To też trochę wypełnianie czasu bez weny. Publikowanie wierszy na Nieszufladzie czy Poezji-Polskiej stało się już mało ekscytujące - pora przecież na drugą książkę. Blog miał być więc bodźcem do działania. Czasem paradoksalnie zabiera czas. No ale ok. Dziś jest jego święto. Żyj nam sto lat, blogu.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Manifestacje



Autor: Piotr Gajda

Po raz kolejny w W-wie odbędą się Manifestacje Poetyckie, w tym roku zaplanowane na pierwszy weekend września. Gdyby nie nawał obowiązków zawodowych uczestniczyłbym w nich po raz trzeci. Szkoda, że dotąd bywałem na Manifestacjach wyłącznie w roli widza, czytelnika, obserwatora, nigdy jako autor (chociaż moje teksty „wisiały” tam w różnych mniej lub bardziej dziwnych miejscach). Ale bez względu na okoliczności, to niepowtarzalna okazja spotkania wielu interesujących poetów w takiej ilości w jednym miejscu i czasie. To tam poznałem Darka Adamowskiego, Krzyśka Bąka, Kubę Przybyłowskiego, Przemka Witkowskiego, Julkę Szychowiak, Piotra Kuśmirka i wiele innych fantastycznych postaci. To tam wymyśliłem tytuł mojego debiutu inspirując się miejscem noclegu. Tam niedosypiałem odbywając całonocne „nocne Polaków rozmowy”, ładowałem poetyckie akumulatory, stamtąd powracałem do domu pomięty, ale usatysfakcjonowany. Poziom manifestacji zawsze bywał różny, miał swoje wzloty i upadki, epatował symboliką; miejsce tych zeszłorocznych, wejście od podwórza „wypasionego” hotelu „Sheraton”, jakbyś szedł po węgiel do komórki, i jeszcze ten pusty basen…oto jest miejsce polskiej poezji współczesnej – festiwal wiersza i piwa. Ale miał i wzniosłe momenty, z których najważniejszy jest ten…że w ogóle są!!!

Z tego co wiem do W-wy wybiera się Przemek Owczarek - może natraficie na numer „Arterii” z dołączonym do niego „Hostelem”. Nie powstałby on (a przynajmniej nie w takiej formie), gdyby nie manifestacje właśnie. Świętujcie, bawcie się, piszcie wiersze – myślami będę z Wami!

środa, 26 sierpnia 2009

Życie jest podłe


Na zdjęciu: Krzysztof Zaleski

Autor: Piotr Gajda

Czy chodziliście do kina na polskie filmy przed „Seksmisją”? A czy był taki polski film, na którym byliście na wszystkich seansach w czasie jego czterodniowego wyświetlania w kinie? Tak właśnie po raz pierwszy odbierałem „Indeks” Janusza Kijowskiego, jeden z tych filmowych obrazów, który miał wielki wpływ na moje życie.

W wielkim skrócie to historia opowiadająca o zderzaniu się postaw nonkonformistycznych z powszechnym w epoce socjalizmu oportunizmem. Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (w tle wciąż brzmią echa roku 1968). Rozpoczyna się nowy rok akademicki. Studenci spostrzegają na listach brak nazwisk kilku swoich kolegów. Kilkuosobowa grupa, w której najbardziej aktywny jest Józef Moneta, bez rezultatu interweniuje u dziekana. Józef nie wytrzymuje nerwowo tej sytuacji, opuszcza budynek Uniwersytetu i na ulicy zrywa socrealistyczne plakaty. Zatrzymuje go milicja. Za swoje stanowcze poglądy Józef zostaje wyrzucony ze studiów i podejmuje pracę jako robotnik na tzw. „węglobloku”. Jednocześnie składa w wydawnictwie swój debiutancki utwór literacki, w którym zawarł doświadczenia z dotychczasowego życia, a zwłaszcza z pracy przy załadunku węgla. Tekst został "w zasadzie" przyjęty, chociaż redaktor naczelny żąda nieznacznych, jego zdaniem, lecz kluczowych dla całości utworu korekt i zmian, aby z tekstu nie wyzierała jawna socjalistyczna degrengolada (sprzedawanie węgla „na lewo”, ciężkie warunki pracy i równie częste wypadki). Dziewczyna Józefa, Maria, którą poznał jeszcze podczas studiów, i z którą wiązał poważne plany życiowe nie aprobuje jego poglądów i zarzuca mu brak "konstruktywnego konformizmu i pokory wobec świata". Moneta mieszka w wynajętym za kilkaset złotych obskurnym pokoiku na poddaszu, wieczorami uparcie pisze swoją nikomu nie potrzebną prozę. Jego osoba wzbudza zainteresowanie służby bezpieczeństwa. Moneta nie jest nigdzie zameldowany, sprzedaje węgiel "na lewo". Jego rola w śmiertelnym wypadku, w którym został przysypany młody chłopiec jest również dwuznaczna. Przesłuchujący go kapitan sugeruje, że wpływ na stan świadomości chłopca miała lektura tekstów Kirkegaarda, podsuwanych mu przez Monetę. Pada propozycja współpracy, Moneta to według niego idealny informator. Tymczasem Józef oświadcza się o rękę Marii, lecz jej rodzice nie aprobują ani jego poglądów, ani stylu życia. Podczas wizyty matki w pokoiku na poddaszu Józef oszukuje ją, że powodzi mu się doskonale, a zapotrzebowanie na jego teksty jest coraz większe. Wszyscy wokół niego się "jakoś" urządzają. Jego kolega, Andrzej, również wyrzucony niegdyś ze studiów, wrócił po latach i ukończył uniwersytet, na którym pracuje obecnie jako asystent. Przy pomocy protekcji wpływowych rodziców otrzymał wcześniej mieszkanie, w którego urządzeniu pomaga mu Józef. Ożenił się z Marią, byłą dziewczyną Monety. Rozmowa dawnych przyjaciół kończy się kolejnym dla Józefa rozczarowaniem, potwierdza całkowite niezrozumienie racji każdej ze stron. Po jednej ze spędzonych na pijaństwie nocy, Józef budzi się w mieszkaniu Darii. Pożycza od niej kilka tysięcy złotych na zapłacenie bieżących długów. Daria jest jedynym człowiekiem, wykazującym, zrozumienie dla jego życiowej postawy. Utworem literackim Monety zainteresowała się kinematografia; gdyby Józef zdecydował się na wprowadzenie sugerowanych poprawek, jego sytuacja społeczna i ekonomiczna uległaby radykalnej zmianie. Józef decyduje się na tę próbę. Składa też Darii propozycję małżeństwa. Przyjęcie weselne, na którym obecni są rodzice, kapitan, redaktor naczelny wydawnictwa, reżyser, koledzy z "węglobloku" i były dziekan, zapowiada punkt zwrotny w życiu i karierze Józefa Monety. Wódka potęguje nastrój radości i podniecenia, wygłaszane są coraz bardziej optymistyczne i bełkotliwe toasty. Toast Józefa jest jeszcze jednym zrywem w obronie własnej godności. W brutalny sposób wyprasza wszystkich gości z weselnego przyjęcia. Moneta podejmuje pracę nauczyciela w szkole średniej. Na jednej z lekcji uczniowie protestują przeciwko programowi nauczania przedmiotów humanistycznych, jawnie fałszującemu rzeczywistość i sprzecznemu z poglądami i ocenami młodego pokolenia. Józef wyrzuca z klasy najbardziej protestującego ucznia. Jest samotny i rozgoryczony.

Tyle, jeśli chodzi o streszczenie filmu. Ale jest ono wyłącznie „atrapą”, obraz tworzy genialna gra aktorska zmarłego w ubiegłym roku w wieku 60 lat Krzysztofa Zaleskiego (Józef Moneta), który tą rolą wystawił sobie aktorski pomnik i nietuzinkowy scenariusz autorstwa samego reżysera: "Pomysł filmu narodził się z wypracowania szkolnego. Mój profesor w szkole filmowej Wojciech J. Has polecił nam podczas wakacji przygotować scenariusz filmu absolutoryjnego. Warunkiem tego scenariusza miała być adaptacja dowolnie wybranego tekstu z literatury polskiej. Ponieważ uważałem to za warunek bardzo drastyczny, postanowiłem posłużyć się tekstem opowiadania "Brat" Andrzeja Pastuszka, ale w sposób dowolny. Bohatera opowiadania przeniosłem w inne środowisko, dopisałem mu inny życiorys" - mówił po latach Janusz Kijowski.

„Indeks” to filmowa „adaptacja” powiedzenia, że „bunt się nie kończy, bunt się ustatecznia”. Oto dziekan (Igor Przegrodzki), który dbał o „ład i porządek” na uniwersytecie spotyka Józefa Monetę, kiedy ten przywozi węgiel na podwórze, na którym mieszka. Ale nie jest już dziekanem, ktoś inny przejął w międzyczasie jego „stołek”. Korzystając z przypadkowego spotkania pyta „usmolonego” węglowym miałem Monetę czy jego wybór był wtedy słuszny, bo sam nie jest już pewny swoich własnych wyborów. Oto koleżanka ze studiów – Anna (Małgorzata Niemirska) z wyrachowania wychodzi za bogatego stryjka Monety, który jego samego uważa go za wichrzyciela i darmozjada. Oto jego kolega ze studiów - Andrzej (Zbigniew Lesień), który idealnie dopasował się do wymagań systemu wciąż zadaje mu te same pytania:

Andrzej: Naprawdę nie rozumiem, po co ci te pozorne gesty, iluzje, bunt. To do niczego nie prowadzi.
Moneta: A ty znasz jakiś inny sposób, nie?
Andrzej: Taktyka. Ja chcę żyć, rozumiesz? Tu i teraz. Po co mam być bohaterem dla pensjonarek? Ty myślisz zapewne, że ja się zeświniłem?
Moneta: Czy ja coś takiego powiedziałem?
Andrzej: Gdyby wszyscy wartościowi ludzie odsunęli się od życia, to ty wiesz co by było?
Moneta: No, co by było?
Andrzej: Jeden wielki burdel, ja ci powiem.

W tej fikcji tylko ludzie z „węglobloku” są prawdziwi i niczego nie udają. Wozak Wiktor (Ryszard Ronczewski), który mówi Monecie, że „tutaj się wykończy” oraz węglarz Kozioł (Paweł Nowisz), obawiający się wiecznie czy jego „lewe” interesy z węglem nie zostaną z czasem odkryte.

Film jest pełen „kultowych”, wstrząsających światem konformisty scen. Scena oświadczyn Monety ukazująca jak bardzo jego postawa różni się od „mieszczańskiej świadomości” niedoszłych teściów, rodziców Marii (Ewa Żukowska). Rozmowa z redaktorem, a potem z przypadkowo spotkanym znajomym z redakcji, który pyta go w windzie; „czy się załapał?”. Wesele, podczas którego Józef Moneta podejmuje kolejną próbę pojednania się ze swoimi „prześladowcami” – redaktorem, kapitanem, stryjkiem, dziekanem, Marią i jej rodzicami, ustawionymi życiowo kolegami i koleżankami ze studiów, a potem wyrzuca ich wszystkich; po raz ostatni pozostaje wierny własnym poglądom. I ostatnia scena, jednocześnie otwierająca i zamykająca film, kiedy to już jako nauczyciel musi zmierzyć się z nakierowaną na konflikt postawą własnych uczniów, którzy zwracają mu uwagę na „jałowość” wiedzy, jaką chce im przekazać. Zasłaniając się „obowiązującym go programem nauczania” nagle staje na stanowisku, przeciwko któremu dotychczas walczył, a potem wyprasza z klasy najbardziej niepokornego ucznia (w tej roli młodziutki Juliusz Machulski). W pokoju nauczycielskim pyta sam siebie: „Czego oni ode mnie chcą? Wciąż się tylko czepiają?”.

Nieistniejące już w moim mieście kino „Mazowsze”. Niewygodne fotele, pusta sala (musiało być minimum pięć osób, żeby seans się odbył). Pamiętam, że kupowałem dwa, trzy bilety, jeśli było trzeba.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Pół godziny z orkiestrą pogrzebową


BEIRUT - "March of the Zapotec/Holland EP", 2009
Autor: Krzysztof Kleszcz

Może to moja słabość do akordeonu? W końcu trzy lata chodziłem do Szkoły Muzycznej i rozciągałem miech z różnym skutkiem. (Nie zapomnę taktowania na głowie. Do dziś równo trzymam rytm ;-). ) A może to jakaś cholerna nadwrażliwość? W każdym razie nie zamierzam z nią walczyć. To ty masz problem, jeśli po trzech czterech taktach piosenki, nie masz gęsiej skórki i nie włącza ci się lampka z napisem „chcieć mieć”.

Nazwę Beirut zapisałem sobie słysząc pierwsze takty „Postcard From Italy” z pierwszej płyty “Gulag Orchestra”- (a propos, to do dzisiaj nie wiem - co ma stolica Libanu do Bregovićowskiej nuty). Można było grymasić, że to nieoryginalne – ale bałkańską żywiołowość – trąby, bębny, skrzypce, ukulele - aranżował, co dziwne, nastolatek zza Oceanu.

Gdy radiowa Trójka zagrała coś z drugiej płyty (to był „Cliquot” albo „Nantes”) - tym razem pod ewidentnym wpływem żabich udek, wina Bordeaux i ślimaków – znów byłem kupiony, zakochany itp.

W tym roku posłuchałem „La Llorona”. (obejrz teledysk na you tube).Nie wiem co takiego jest w tym „umpa pa”, że ma siłę i „daję radę”. Coś musi być w tej trąbce, że potrafi ożenić smutek i radość. Te rzewne melodie muszą robić wrażenie na niegłuchych. Potrafię zrozumieć fanów Vivy, że przejdą obok, ale choć to nie ma nic wspólnego z rockiem – to fani Jeffa Buckleya, Thoma Yorka powinni się załapać.

Pan O Brzydkim Nazwisku w podróż-inspirację nr 3 wybrał się do Meksyku. Skrzyknął pogrzebową orkiestrę i dawaj znowu czarować. Żadne tam żałobne granie – w Meksyku na cmentarzach gra się wesoło, z przytupem.
Kurcze, Zach ma dopiero 23 lata! A charakterystyczną barwą głosu wyśpiewuje historie, które dodają mu lat. Gdy czytam poezję dwudziestolatka myślę, że ma czas jeszcze coś przeżyć, by mieć o czym pisać. Zach więc, albo nieźle zmyśla, albo ktoś mu dobrze podpowiada.

No dobrze. Teraz gorzkie: ten dwupłytowy album jest za krótki. No i ta druga płytka - to trochę dziwne elektroniczne niebejrutowe granie. O ile dobrze zrozumiałem, Zach postanowił podzielić się ze światem trochę innym, nastoletnim graniem, zaprezentować swoje pierwsze pomysły na muzykę (chyba z pewną nieśmiałością skoro pod innym szyldem - „Realpeople”).
Gryzie się więc trochę geniusz objawiony w piosenkach „La Llorona”, „The Akara”, „The Shrew”, „The Concubine” (cymbałki prawie jak w „No Surprises” Radiohead) z ewidentnym banałem np. w „Venice” czy „No Dice” gdzie robi się tanecznie, jakby szwedzki Ace of Base dograł coś do niedokończonej płyty. Wybaczam, bo wiem, że Zach w tę stronę nie pójdzie.

Zrozumiem ewentualny niedosyt po wysłuchaniu tej płyty, niemniej wymienione przeze mnie cztery utwory to diamenty. Wakacje się kończą - to wspaniała okazja, by wynająć na pół godziny meksykańską orkiestrę pogrzebową.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Chór solistek


Autor: Piotr Gajda


„Antologia "Solistki" nie jest wyczerpującą dokumentacją twórczości poetek okresu 1989-2009, jej skład dlatego nie jest kompletny lecz komplementarny. Przy takim założeniu i przy założeniu atrakcyjności antologii oraz przy ograniczeniach ilościowych niestety nie mogły się w niej znaleźć wszystkie uzdolnione i zasłużone poetki. Książka miała być przede wszystkim wyrazista i ciekawa, dobrze skomponowana, a nie za wszelką cenę oddawać miejsce wszystkim nagrodzonym czy wyróżnionym w tym czasie poetkom. Przeciwnie są w tej antologii zupełnie nowe nazwiska, obiecujące, lecz w ogóle nie zasłużone…”. W ten oto sposób zapowiada publikację antologii Justyna Radczyńska, jedna z redaktorek (pozostałe dwie to Joanna Mueller i Maria Cyranowicz), a zarazem poetka, której twórczość znalazła się w zasobach książki. Trzeba przyznać, że ta zapowiedź od razu wywołała pewne „wrzenie” na portalach internetowych, zwłaszcza na forum „nieszuflady”. Pojawienie się na jej stronie startowej kolorowego baneru ze skanem okładki oraz „newsów” na forum zachęcało do podjęcia dyskusji, która rozwinęła się w dwóch kluczowych aspektach. Po pierwsze, czy skład autorek występujących w antologii powinien być kompletny czy jak pisze o tym Justyna Radczyńska – komplementarny? Że kompletny nie jest widać od razu, po kilku pominiętych nazwiskach. Stąd podejrzewam, iż obecności takich, a nie innych poetek przyświecała jakaś idea, której w chwili obecnej nie jestem w stanie rozpoznać posiłkując się jedynie zdawkowymi, „redaktorskimi” uwagami samej Justyny Radczyńskiej, która odpowiadając na wątpliwości związane z pobytem lub absencją danej poetki w antologii pisze m.in. tak: „Teksty wielu z pominiętych poetek, nie GORSZE, ani nie LEPSZE (przecież Państwo jakość ich znają) - proszę sobie wyobrazić, że np. najzwyczajniej mogły NIE PASOWAĆ np. do "rytmu” i kompozycji tej antologii, która powtarzam to jeszcze raz - nie jest kompleksowym przeglądem twórczości poetyckiej kobiet tego okresu. Nie mogła też prezentować 100 ani 60 autorek - tylko z trudem 41”. Trudno nie zgodzić się z tą argumentacją zwłaszcza w chwili, kiedy nie zna się wierszy umieszczonych za pomocą takiego, a nie innego redakcyjnego wyboru. Dywagacje na temat tego, kogo niesłusznie pominięto, a kogo przedwcześnie umieszczono pozostawiam sobie do czasu lektury. Bardziej niepokoi mnie drugi aspekt dyskusji, a mianowicie jej „feministyczny” wydźwięk sprokurowany przy okazji samych zapowiedzi towarzyszących ukazaniu się „poezji kobiet”. Bezpośrednio ujmuje to Joanna Mueller: „Kobieca tekstura poetycka dopiero wybija się na niepodległość. Ma prywatną, przemilczaną historię - a antologia "Solistki" tę historię (tu uszczuploną do dwudziestolecia polskiej poezji: 1989-2009) opowiada”. A Kazimiera Szczuka szybko dodaje: "Solistki" to brakujące ogniwo rozwoju poezji polskiej ostatnich 20 lat”. Dalej, wśród „tropów” internetowej dyskusji odnajdujemy nawet precyzyjną statystykę, która ma obrazować ilościową (bo nie jakościową przecież) przewagę „poetyckiej płci męskiej”. Przyznaję, taka argumentacja zakłóca mój przyszły odbiór tej przecież ważnej i istotnej inicjatywy, jaką jest ukazanie się „Solistek”. Wobec deklaracji Justyny Radczyńskiej, iż w antologii mogłoby się znaleźć i 100 poetek oraz ułożonej przez użytkowników „nieszuflady” listy poetek „pominiętych”, teza o „przemilczaniu” wydaje mi się mocno nadużyta. Czyż Nobel dla Wisławy Szymborskiej z 1996 roku nie jest owym (jeśli w ogóle takiego brak) „brakującym ogniwem”, o którym wspomina Kazimiera Szczuka rekomendując książkę? Sam mam pamięci nominacje dla Moniki Mosiewicz za „Cosinus Salsę” (Monika znalazła się antologii) do prawie wszystkich ważnych nagród poetyckich w kraju. Dlatego nie do końca przekonuje mnie jako czytelnika, poetę i mężczyznę (w tej właśnie kolejności) deklaracja Beaty Gduli wydawcy antologii, która również pokusiła się o odpowiedź internautom: „A poważnie kochani to jest książka nie dla was, znaczy dla was w drugiej kolejności, a w pierwszej dla pozyskania czytelników dla poezji, męskiej także”. No bo jak wierzyć takim deklaracjom, gdy wyczuwa się w nich fałszywą z definicji nutę, że oto „Solistki” to „kobiece panaceum” na „szowinizm poetów”, dalszy ciąg walki płci. I co z robić z faktem, że i w sobie samym od czasu do czasu odkrywa się tę zgoła „kobiecą wrażliwość” pozwalającą przekuć dany fragment świata na wiersz i nigdy nie chciało się jej w żaden sposób zwalczać?

sobota, 22 sierpnia 2009

Poeci koncertują


Autor: Piotr Gajda

Tomasz Bąk, młody poeta z Tomaszowa Mazowieckiego, ale już z sukcesami (laureat konkursów „Pan Cogito po latach” i TJW „O Puchar Wina”), to także gitarzysta. I widać, że poszukujący, bo dzisiaj w formacji pod nową nazwą – Sleeping Dogs Lie (wcześniej Les Couers). Kapela debiutuje w najbliższy piątek, 28 sierpnia koncertem w Inowłodzu.

W imieniu Tomka serdecznie zapraszam – wstęp wolny!

Dla autora plakatu nagroda: słowniczek ortograficzny.

środa, 19 sierpnia 2009

Nowości od Radiogłowych


Autor: Krzysztof Kleszcz

Radiohead - mój ulubiony zespół, 25 sierpnia da koncert w Poznaniu, a niestety nie będzie mnie tam. Zapewne w tym czasie odtworzę sobie po raz setny "OK Computer". Ten album to mój nr 1 i tak już zostanie.

Zostaje mi cieszyć się z tego, że zespół rozpieszcza fanów i udostępnił w sieci dwie nowe piosenki. Pierwsza "Harry Patch (In Memory Of)" to antywojenny song poświęcony ostatniemu żyjącemu weteranowi I Wojny Światowej. (http://www.youtube.com/watch?v=xZAIZjc4rUc).

Druga, wg mnie ciekawsza muzycznie, to "These Are My Twisted Words". (http://www.youtube.com/watch?v=F2ztWvuyXeU).

Co ciekawe Thom Yorke zapowiedział, że takich pojedynczych piosenek w sieci będzie więcej, że w najbliższym czasie nie zamierza publikować albumów na CD.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Cynk i ołów. Absurdalne pięści.


Autor: Krzysztof Kleszcz

Sławomir Elsner „Antypody”, Biuro Literackie, 2008

Skąd w Olkuszu dwóch bardzo dobrych poetów? (Jarosz, Elsner) Czy to cynk i ołów? Tak jak bardzo podobały mi się książki Łukasza „Soma” i „Biały tydzień”, tak tomik Elsnera to dla mnie esencja tego, czego szukam w poezji.

A gdzie są tytułowe antypody? Bardzo wymowna grafika z okładki odsyła nas w krainę nierealnej imaginacji. Oto człowiek, którego zdaje się zaciskać z lewej i prawej strony jakaś marmurowa płyta. Stojąc w tej dziwnej szczelinie dostrzega przestwór oceanu, za sobą ma długi cień i pusty równinny krajobraz.
Realne antypody Olkusza byłyby gdzieś na półkuli południowej 50 S ,161 W.

Którejś z kolei lekturze „Antypodów” towarzyszyła mi muzyka biesiadna. Już się tłumaczę – sam przenigdy nie zafundowałbym sobie takich wrażeń. To mój synek zapragnął zobaczyć babcię i odtwarzał płytę dvd z wesela. I oto doświadczałem prawdziwej sinusoidy wrażeń:
Dziewczyna marzeń, córka milionera, chyba mnie kocha, ale afera” i tego typu „złote myśli”, których trudno uniknąć na weselu, to rzeczywiście prawdziwe „antypody” elsnerowskiej poetyki.
A przecież on też pisze o miłości. Tyle, że pisze o miłości, która zjada, niszczy. Chyba nigdzie indziej nie znalazłem piękniejszego opisu tęsknoty jak we fragmencie: „być może zaludniasz tereny dostępne jedynie dla zwierząt. Nie można również wykluczyć, że mieszkasz pod albo nade mną, że z jednej i z drugiej strony masz drzwi.”, celnego opisu zagubienia, braku: „Twój lekarz nie żyje, twoje ciało nie ma sensu”.

Obsesyjnie powracający temat tworzy dość ponury, zgoda, ale przejmujący, wciągający klimat książki: „Miłość jest biała, podła, dzika i ciężka jak polarny niedźwiedź”; „betonowe serce kruszy się, pęka”; ”jestem obfity w miłość”; „serce mam martwe od powtarzania ruchów”, „serce zupełnie mi wyschło, ale umysł mam jeszcze mięsisty i ciepły”.

Lubię, gdy w książce poetyckiej czuć tętno PL-a. Tak jest gdy kluczowe słowa kolejnych wierszy to czasowniki w 1.osobie liczby pojedynczej, np.: jestem, przeprowadziłem się, kupiłem, pozostawiam... To poetyckie „ja” obnaża się przed nami z każdym kolejnym wersem, pod koniec nawet „przeprasza, że porusza się w takiej przestrzeni”, ale odpowiadam mu, że naprawdę nie ma za co, proszę o więcej.

Są różne sposoby ekspresji poetyckiej, ale trudno nie podziwiać takiej, w której czuje się prawdziwe emocje, głód człowieka na krawędzi. Kibicujemy stłamszonemu PL-owi, który sam siebie deprecjonuje („ktoś mnie wykrzesał czyszcząc blachę z rdzy”), może potrzebuje naszej empatii?
Wiersz jak katharsis staje się sposobem na otrząsanie się ze złego. Tak rozumiem fragmenty „wchłaniam świat, oddaję go w zmienionej postaci.” albo „uwijasz sobie w głowie wytłumiony schron, autystyczne gniazdo.” Właściwie czy każdy wiersz to nie „absurdalne pięści”, którymi wymachuje poeta?

Po lekturze książki zostaje w nas kłąb niesamowitych mrocznych metafor. Najbardziej przejmujący jest „Ten człowiek” dedykowany Bonowiczowi.
Polecam.
A opisy traumy? „Mam małe lusterko”, „gapią się na mnie dwa duże kruki” (symbol nadopiekuńczych, a może wyrodnych rodziców?), obcość nawet we własnych wspomnieniach: "kolegom ze szkoły kazałem jeść klej i ziemię”; „ciemność nie działa, popsuł się chłopcu noktowizor kupiony na targu”). Precyzyjne, perfekcyjne.

I tu porównam „Antypody” z książkami: Gajdy „Hostel” i Kobierskiego „Lacrimosa”.
Świt to brzytwa zanurzona w pianie” pisze Elsner, „Noc to wieko pociągnięte czarną bejcą” – Gajda, zaś topos płonącego domu u Elsnera („Wykop”) przypomniał mi dreszcz przy lekturze wiersza „L’inassouvissement” z tomu „Lacrimosa”.

Książka Elsnera to debiut. Brawa dla wydawcy, bo potrafił wypromować książkę początkującego autora. To rzadkość. W kategorii debiut „Antypody” wygrały „Złoty Środek Poezji” w Kutnie (nagrodę Silesiusa dano Basińskiemu, co uważam za spory nietakt). Jest też nominacja do Nagrody Nike. To dobra reklama tego, że poezja ciągle ma coś do powiedzenia.

Elsner swojego bohatera doprowadza „na drugą stronę”. Puentą ostatniego wiersza jest zdanie: „Przywiozłem srebrne talerze.” Ci, „którzy chcą go zjeść” zobaczą na ich dnie siebie.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Nowy Kult. Hurra!


28 września 2009 roku -premiera nowej płyty Kultu pt.: "Hurra".

Autor: Krzysztof Kleszcz
Gdy ukazuje się nowa płyta Kultu przypominają mi się różne okoliczności związane z zespołem. A to jak dumnie szedłem przez miasto w dniu premiery z "Ostatecznym krachem...", a to koncerty na juvenaliach w Łodzi (jeden z nich był taki, że skończył się o świcie - widziałem brata, który kołysał się w tłumie "na śpiąco"). Płyty zespołu czy projekty solowe - znam wszystkie: czasami byłem pewny, że nie będą tak dobre jak kultowe (nomen omen) "Spokojnie" - ale cmokałem z zachwytu przy "12 groszach" czy "Na żywo ale w studio". Staszewski jest dla mnie wyjątkowym artystą. Na kolana rzuciła mnie np. płyta z piosenkami Waitsa czy Kurta Weilla. Ostatni, niedoceniony przez krytykę "Poligono industrial" też często przebywał w moim odtwarzaczu. Lubię też płytę Buldoga, gdzie udzielał się wokalnie - to był taki ersatz. A i Silny Kazik pod wezwaniem był OK. Nie ma chyba płyty Kultu czy projektów Kazika, której bym nie cenił. Najwyżej oceniam chyba oprócz "Spokojnie" i "Tata Kazika 1 i 2". O! Jeszcze sobie przypominam kupno płyty "Tan" w łódzkim "Lady Peron". To właśnie ostatecznie popsuło moje zainteresowanie czarną płytą. Płyta się zacinała!! Ech, byłem rozczarowany jak dziecko, gdy babcia nie przyniosła czekolady! Ale słuchałem o dworcu w Kutnie, chociaż się zacinało, a krew się gotowała. Po ostatnich newsach w "Teraz Rocku" byłem pewnien, że raczej KnŻ coś nagra. A tu proszę: nowy Kult. Ciekawe jak zabrzmi bez Bananowej waltorni, ciekawy jestem jak forma Kazika-tekściarza. Ale nie mam obaw. Jest jak dawniej. Zamykam oczy i wyobrażam sobie - jak za dawnych lat anonse w "Brumie": Kazik nowa plitka i kaseton. Już pod koniec września. Mniam mniam.

Bitwa o nasze mroczne dusze



Placebo, „Battle For the Sun”, 2009


Autor: Piotr Gajda

Placebo to grupa, która nie udaje wielkiego zespołu, to rzeczywiście wielki zespół grający to, co potrafi najlepiej – emocjonalny, mroczny i podniosły rock. „Battle for the Sun”, ich najnowszy album zaskakuje pasją z jaką Brian Molko maluje na oczach milionowej publiczności swoją ikonę – nowego wcielenia Dawida Bowie’go i Marca Bolana w jednym. I nic tu nie zmieni nowy pałker i produkcja faceta od Toola i Muse, bo Placebo to Molko – facet o dwuznacznych preferencjach seksualnych, niezapomnianym, melancholijnym głosie oraz zamiłowaniu do komponowania depresyjnych piosenek. Tym razem jest ich 13, ale akurat w tym przypadku jest to szczęśliwa liczba na złotej monecie waluty rocka alternatywnego. Ale nie o „szmal” tu przede wszystkim chodzi (ten pojawia się jakby „przy okazji”), ale o uczucia. Jeśli spodziewacie się po najnowszej płycie grupy uderzenia w topowe miejsca na listach przebojów, to raczej spotka was zawód (nawet jeśli zespół w poszczególnych kompozycjach ociera się o pop, to i tak jest on zbyt „skomplikowany”). Jeżeli czekacie na odkrywcze granie, zawiedziecie się, to nie jest drugie "Without You I'm Nothing". Jeżeli liczycie na niebanalne teksty, posłuchajcie raczej, ile jest emocji w „Happy You’re Gone”, bo Placebo od swojej pierwszej płyty przyzwyczaiło nas do nagrań spowitych gitarowym mrokiem, piosenek melodramatycznych i wewnętrznego rozdarcia samego lidera zespołu. Mimo powyższego „Battle for the Sun” to album różnorodny, odcinający się od nijakości „Meds”, poprzedniej propozycji grupy. Mamy tu kilka kawałków z „pałerem”, które z pewnością sprawdzą się na wypełnionych publicznością stadionach, choćby singlowy „For What It’s Worth”, energetyczny „The Never-Ending Wy”, „Kitty Litter”, który brzmi jak nieznany kawałek PJ Harvey, czy „Breathe Underwather”. Ale są na płycie także piosenki w wolnych tempach, ewidentnie melancholijne jak „Devil In the Details”, chyba najjaśniejszy obok utworu tytułowego punkt albumu, „Come Undone”, albo „pseudo-folkowy”, balladowy „Kings of Medicine”. Słychać, że Placebo „pełnymi garściami” czerpie z możliwości studia dodając do zarejestrowanych na taśmie-matce ścieżek instrumenty smyczkowe („Battle For The Sun”), mroczny „elektro-wstęp” w „Julien”, „dziwne” klawisze w „Speak In Tongues”, czy big-bandowe dęciaki we wspomnianym już wcześniej „The Never-Ending Wy”. I cóż z tego, że zespół po drodze brzmi jak Muse („Bright Lights”), w najnowszej propozycji Placebo nie wyczujemy wyrachowania, ani emocjonalnej stagnacji. Na nowej płycie muzycznie jest może i o wiele gorzej, niż na pierwszych albumach, zespół zatracił sporo ze swojego młodzieńczego autentyzmu, jednak i tutaj można przy odpowiednich okolicznościach solidnie się nałykać niezdrowej „empatii”. Molko wypluwa z siebie kolejne wersy z prawdziwą bezradnością i autentycznym zmęczeniem w głosie przechodzącym powoli w gniew. Jeśli to nie są autentyczne emocje, to znowu dałem się nabrać.