sobota, 31 maja 2025

Kosmiczna euforia, chłód galaktyk

 STEVEN WILSON "THE OVERVIEW", 2025.


Płyta z konceptem. Inspirowana tym, że astronauci, gdy patrzą na Ziemię z kosmosu, doznają olśnienia, tzw. efektu overview - efektu oglądu, efektu kosmicznej euforii. Spojrzenie na Ziemię z tej perspektywy daje wzruszenie, uruchamia jakieś pokłady czułości. 

Zaczyna się fantastycznie jak jakieś objawienie o czwartej rano na wrzosowisku. Mgła, przymknięte oko i rozmowa z absolutem: "Czy zapomniałeś, że istnieję?" i kruche potwierdzenie.

Dalej przy dźwiękach pianina słyszymy podniosłą pieśń chóralną niczym w greckich dramatach. Sylabizowany tekst tworzy świetny wstęp o obłędzie naszej planety, która tonie w konsumpcjonizmie. "Zapychanie głupich ust" różnorakim żarłem, zabijanie i tarzanie się we własnych odchodach. Taka smutna diagnoza stanu ludzkości.

"Meanwhile" to sedno albumu. Steven drwi tu z naszej codzienności (pęknięta reklamówka z zakupami, stanie w korku, spóźnienie do kościoła). Czym jesteśmy wobec chłodu galaktyk, nurkowania mgławic w Drogę Mleczną? A potem muzyka - otaczają nas pierścienie Saturna, planetoidy i niezłe riffy. Rzężący bas - to jest to piękno lat świetlnych! Wilson zestawia prywatne kosmosy, z wielką otchłanią nad nami - woda z odpływu wiruje jak układy planetarne. I muzycznie jest tak, jak lubią fani Riverside, Porcupine Tree czy Pink Floyd. Pomysłowo, wizyjnie.

I słuchamy opętańczej wizji - oto nasza planeta jest zniszczona, przetrwali nieliczni. Rwane słowa bezładnie tylko opisują katastrofę.

Instrumentalna część "Cosmis Sons of Toil" podoba mi się szczególnie (wyczuwam tu inspirację King Crimson). Genialne kosmiczne fantasmagorie łojących gitar.

Druga suita - tytułowe "The Overview" zaczyna się spokojnie od kosmicznych pejzaży, mam jakieś skojarzenia z Vangelisem i płytą "The City"; żona Stevena recytuje jakieś kosmiczne parametry i nazwy gwiazd. "Beautiful Infinity/ Borrowed Atoms…" - ma melancholijne ale przebojowe flow, początkowo z jakąś szkocką albo irlandzką nutą.  W tekście Steven fantazjuje o względności czasu (pokłon dla Stanisława Lema i jego "Powrotu z gwiazd"), wpada w hinduistyczny lot o pożyczaniu atomów, który następnie przechodzi w ateistyczny ("bez planu i nikogo za kierownicą / po prostu piękna egzystencjonalna tajemnica") - typowy dla pokolenia XXI wieku.

Ale na koniec Wilson sieje metafizyczny dreszcz: "światło, które stąd promieniuje, może zawstydzić Słońce".

Okazuje się, że to tylko wstęp do prawdziwej kosmicznej poezji -  utworu, który ma kaliber floydowskiego "Great Gig in The Sky" z "Dark Side of The Moon". Zamykamy oczy i lecimy w bezkres, w kapsule. Znów żona Wilsona podaje parametry. A ten wyśpiewuje podniosły hymn, w którym każdy odnajdzie się "po swojemu". W każdym razie podniosłe frazy zaczynające się od: "Z powietrza, z prochu, z morza i z krwi” - przywołują skojarzenia biblijne "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz", a kapsuła jest jak Arka Noego... Widzę to jako: "melancholijne pogodzenie się z losem, ale jednocześnie pokłon wobec tajemnicy, którą poznać jesteśmy zbyt mali.

Muzycznie - płyta zabrzmiała mi olśniewająco nowocześnie i twórczo, będąc nawiązaniem do klasycznych dzieł rocka progresywnego. Aplikuję sobie kolejne odsłuchy, tym chętniej, że przywołują klimat z książek Lema - szczególnie np. z "Podróży dwudziestej pierwszej" "Dzienników gwiazdowych", gdzie są genialne misjonarskie rozważania o istocie wiary. 

Płyta zainspirowała mnie do peanu na rzecz piękna Niebieskich Źródeł, które obecna władza wymyśliła sobie "przeorać".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz