wtorek, 6 stycznia 2009

Minus jedenaście


GADU-GADU: 1


KK: Lubisz jak jest minus jedenaście? Nastraja Cię to poetycko?
PG: Uwielbiam! Nie cierpię lata, w upały mam uczucie, że wszyscy są optymistycznie nastawieni i szczęśliwi. A na dodatek w telewizji lecą same koszmarne seriale kręcone na plaży. Moje wiersze nie są kompatybilne z takim klimatem. Ucieszyłem się, kiedy Tomasz Jastrun napisał o nich, że przypominają mu „zimowe wiersze” Thomasa Transtromera (poeta ze Szwecji). I coś w tym jest, dzisiaj szedłem do mojej pracy, której nie znoszę, było minus siedem stopni i było mi z tym dobrze.
KK: Ale co? W upale czujesz się obco? W „Teraz Rocku” recenzent napisał o słońcu „żółty terrorysta”…w pełnym słońcu nici z pisania?
PG: Z pytania wnioskuję, że Ty optowałbyś za latem, plażą?
KK: Słońce – tak, …ale zimny napój koniecznie…
PG: No i mamy euforię, zwłaszcza, gdy napój jest wyskokowy…Krzysztof Kleszcz – autor wierszy euforycznych?
KK: Euforycznych – tak! Poezja ma oddawać zachwyt – oczywiście nie mówię tu o zachwycie nad listkiem brzozy na wietrze…
PG: Zgoda, ale można zachwycać się zarówno wschodem jak i zachodem słońca…
KK: Czyli oto mamy ciekawą opozycję. Gajda – Kleszcz, poeci z różnych stref klimatycznych. Możesz podać swój kod pocztowy? Grenlandia, Islandia, Nowa Ziemia?
PG: Stacja badawcza Arctowski!
KK: Zgadzasz się, że najbardziej płodny artysta głodny?
PG: Tak, głód to jądro każdej dziedziny sztuki! Poczucie sytości nie służy poecie, tyje wtedy, jego ego się rozrasta.
KK: No to, co stałoby się z poetyką Gajdy gdyby trafiła mu się ciepła posadka na Mauritiusie?
PG: Przerzuciłby się na prozę i często zaglądał do lodówki, he,he!
KK: Czyli pióro to dla Ciebie szpada? Narzędzie do załatwiania porachunków ze światem?
PG: Świat to za daleko. Piszę o tym, co widzę w lustrze, albo za oknem.
PG: A Ty, potrafiłbyś się zmierzyć z traumą?
KK: Stary, jasne…ale czasem myślę, że zdecydowanie czarne wiersze to nie byłbym ja.
KK: Piotr, a czy według Ciebie w poezji jest miejsce na konfabulacje?
PG: Mianowicie?
KK: No, czy będąc bezrobotnym można pisać o ogrodach Wersalu?
PG: To byłoby nieautentyczne, szkoda czasu…Ale przyznaj, „Ę” mimo Twojego zdeklarowanego optymizmu jest w swojej wymowie niejednoznaczne, jest tam i obawa i wątpliwość?
KK: Tam jest zaciskanie zębów! Ciekawi mnie czy zauważyłeś w książce postać ogrodnika?
PG: Pytasz o tego, który „sypie białe wapno”?
KK: Tak. On się pojawia jeszcze w rozdziale „Drzewo”, kojarzysz? A potem jest w wierszu „Widok z okna”. Tnie pnie, klnie (raczej tragiczny obrazek) a PL trzyma na zimnym parapecie łokcie i nagle doznaje olśnienia…
PG: A widzisz! A więc wierzy, ale w chwili, w której wierzy nie jest szczęśliwy, bo nie wie dokąd ta wiara go zaprowadzi.
KK: Tam nie za bardzo wiadomo czy on wierzy…on raczej obserwuje i wszystko jest na nie…
PG: Ten ogrodnik dobrze organizuje to, czym się różnimy jako poeci. W „Ę” PL tylko czasem dotyka zwątpienie, w „Hotelu” to stan constans. Dlatego w mojej książce nie ma podziału na części. U Ciebie zastosowany podział obrazuje proces spełniania się…Sadzisz drzewo, budujesz dom, a na koniec pojawia się upragniony syn…”Ę” jest książką „spełnioną”, ”Hostel” wręcz przeciwnie.
KK: Przecież w końcu oswajasz przestrzeń podrzędnego hotelu…jest odkrycie, że ona nie jest straszna, ta przestrzeń…
PG: Oswajam się z tą przestrzenią, nie oswajam jej…to zasadnicza różnica…
KK: Ale to klaustrofobiczne poczucie jest Ci przecież potrzebne jak czarna kawa.
PG: No tak, wszak rzekłem, że wybieram zimę…
KK: Dźwięk kieratu nastraja poetycko…
PG: I wracamy do punktu wyjścia, a raczej wejścia w taką poetykę.
KK: „Hostel” podoba mi się, chociaż uważam się za optymistę. Nie sądzę więc, by było łatwo ustalić jednoznacznie adresata twojej książki.
PG: A może moje wiersze dotarły gdzieś w okolice ukrytej, mrocznej duszy Kleszcza?
KK: Znasz moje gusta muzyczne… uwielbiam „Wake Up” Mad Season, Pearl Jam, Lisę Gerrard, Nirvanę…
PG: To potwierdza, że tkwi w Tobie jakaś melancholia…
KK: W każdym tkwi…
PG: Tak jak i we mnie są jakieś pokłady optymizmu, wiary, bo inaczej „Ę” nie poruszyłoby mnie, a tak nie jest.
KK: No tak…
PG: Czyli co? W następnych tomikach umieszczamy wiersze pisane w stanach pośrednich -między euforią a melancholią?
KK: Nie wiem. Wiesz, że tego nie da się zaplanować…

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Zmywanie naczyń

Autor: Piotr Gajda; Publikacja w czasopiśmie ARTERIE nr 3/(2)/2008

WOJCIECH BRZOSKA, "PRZEZ JUDASZA" WYDAWNICTWO PORTRET, OLSZTYN 2008

W swojej najnowszej książce Wojciech Brzoska zmusza czytelnika do obcowania z osaczającym go subiektywnym poczuciem boskości: łaskawy jest pan, u którego zamieszkaliśmy. / łaskawe są jego ściany, wśród których sypiamy. / i hojna jest ręka naszego pana („modlitwa dziękczynna”). Dlatego właśnie mam z tymi tekstami problem – nie wiem, czy autor prowadząc mnie przez kolejne strony zapisane wierszami, ulokowanymi gdzieś pomiędzy biblijną stylizacją a moherowym beretem, nie chce mnie zdradzić jak tytułowy Judasz i wyprowadzić na manowce. Czy autor kpi, czy popada w autentyczną religijną egzaltację? buduje własną mitologię za pomocą wierszy pisanych na najwyższej nucie, czy bazując na liturgii, przenosi jej kulturowe znaczenia w rejony powszedniej egzystencji? albowiem pański jest porządek, który utrzymamy / i czyściec na klatce, święty spokój sąsiadów dopóki nie zasną z pilotem / w dłoniach („modlitwa godna polecenia”).
Nie demonizuje, a raczej wycisza patetyczny pogłos obiektów, zdarzeń i idei ustawionych na niedostępnym dla ironii postumencie religii. Słusznie zauważył to Karol Maliszewski, recenzując tom; jego Brzoska to agnostyk, który w dzieciństwie, owszem, na pielgrzymkach bywał i w domu babci święte obrazki oglądał, ale to było dawno i nieprawda. Dla autora przez judasza rytuał religijny jest w sposób ewidentny przyporządkowany otaczającej go rzeczywistości, mieści się w niej całkowicie, daje się opisać. Wystarczy przystawić oko do wizjera: spotkałem wczoraj pana na bordowych schodach. / i powitałem go w słowach: dzień dobry („modlitwa z sieci”). Jego atrybuty dewaluują się na naszych oczach, bo stęchły, a potem rozsypały się na proch, rozjechane przez cywilizacyjny postęp.
Wobec tego czy dla poety Bóg jest wciąż tym Bogiem, o którym opowiada nam Kościół? Kościół może w jego osobistej relacji to zaledwie „pan”, z którym można dyskutować, stawiać mu opór, podejmować dialog, powołując się na to, co się akurat wydarza? zadzwoniłem do pana / albowiem pora przyszła / najwyższa porozmawiać („modlitwa z początku”). Nawet jeśli nie dość boski, to nadal pozostaje tym, który wyznacza drogę, jak ojciec, który stracił autorytet w oczach swojego syna, ale wciąż pozostał ojcem: i pan, w domu którego zamieszkaliśmy, / obiecał nam strych i piwnicę, jak było zapisane / w umowie. / lecz nie dotrzymał słowa, albowiem w piątek zajęty był / innymi słowami (”modlitwa o niebo i piekło’).
Stąd też język Wojciecha Brzoski nieustannie coś parodiuje, nie oszczędza nawet motta, z którego jak to ujął Jakub Winiarski, płynie nauka, że Chrystus miałby dzisiaj większe uznanie, gdyby był luzakiem i lubił od czasu do czasu palnąć jakiś dowcip. Warto wspomnieć, iż owa „chwiejność w wierze”, w której wciąż znajduje się podmiot liryczny, dostaje coraz większej amplitudy, aż w końcu zawisa także i nad „poetyckim sacrum”, które często przybiera formę nieuzasadnionego patosu i niefrasobliwej egzaltacji sprawami w gruncie rzeczy dziejącymi się „przy ziemi” (dotykającymi bez wyjątku wszystkich) lub „tuż nad nią” (w pewnym stopniu uduchowionymi), sąsiadującymi z naszymi wyborami między niewiarą a nadzieją. A więc drogi Poeto, twa emfaza nie sprawi, że otrzesz się o świętość, świętość spowoduje, że twoja sztuka będzie postrzegana jako fabrycznie pomalowany świątek, pozłacany wizerunek świętego za szkiełkiem, ostrzega Brzoska.
I ja mu na koniec wierzę, także i w to, że dzisiaj wyłącznie takie modlitwy mogą zostać wysłuchane: albowiem pora najwyższa odrobić pańszczyznę. / albowiem zbawieni najprędzej będą ci, którzy nawet w dzień pański / pracują na moją chwałę. / i dyżur pełnią przy czarnych owieczkach. / nie sprzedają się za trzydzieści złotówek, / lecz dzień wolności / od zła wszelkiego za to mieć będą. („modlitwa w pańskiej służbie”). A potem idę pozmywać naczynia po winie.

Lornetka Jarosza

Autor: Krzysztof Kleszcz
ŁUKASZ JAROSZ "BIAŁY TYDZIEŃ",
Biuro Literackie, 2007
"Biały tydzień" to druga książka poetycka Łukasza Jarosza. Podziałała na mnie na tyle mocno, że w czasie jej lektury zdarzyło mi się w sposób niecenzuralny wyrazić zachwyt. Są tu frazy, których od razu się zazdrości. Nie ma poetyckiego sztafażu, uczucia są nagie, a słowa ciągle trzymają w szachu. To doskonalsza wersja Somy – tomu, który zgarnął kilka poetyckich laurów, m.in. nagrodę główną w Konkursie Młodych Fundacji Kultury oraz nagrodę za najlepszy debiut poetycki roku 2007 przyznawaną podczas „Złotego Środka Poezji” w Kutnie.
Skąd urok tej poezji? Jest tak, jakby Jarosz nauczył mówić przedmioty: „pod szopą leżał kanister, deski, spodnie przeplecione metalową siatką, na której zatrzymują się zęby pił” albo „mydło się pieni, drga żyletka na jabłku adama”, albo „plastikowa figurka wyciąga ręce, osuwa się węgiel w piwnicy.”Taki świat poetycki powstaje dzięki niezwykłemu zmysłowi obserwacji jaki posiada Jarosz, dzięki zdolności tworzenia metafor: „w lornetce rozedrgane niebo; w przedziale dwa lustra wpatrują się w siebie; w autobusie wciąż wieje, nie mogę zlokalizować tego miejsca.”Niektóre obrazy Jarosza przenika niespokojny nastrój: „dzieci właściciela ganiają między trumnami, zdrobniają imiona.” Nie sposób zapomnieć frazę: „Wstałem w nie swoim śnie, czekałem półnagi w kolejce. Pielęgniarka szarpiąc nam włosy, szukała wszy.”Dla mnie Biały tydzień jest także o lęku, który pojawia się, gdy spojrzeliśmy śmierci w oczy, gdy tracimy najbliższych, gdy wyczuwamy w sobie przekazane genetycznie winy przodków. Co zrobić z owym złem wpisanym w nasze ciała? Jak je odkupić, gdy zaczyna się coś, co się „miało rozpocząć i trwa ogłupiałe”, coś, co próbuje nas wciągnąć jak odkurzacz. Są więc tu wiersze opisujące dramat i rozpacz: „Do sztachet podchodzi stara kobieta. Nie mówi już nic. Całe życie czyściła olbrzymie pole pod uprawy. Teraz patrzy na swój dorobek – leżącą na miedzy białą stertę kamieni” (Teraz już nie. [kamyki]). Dla Jarosza ciało to barometr, krucha konstrukcja, która poddaje się starości, lękom, jest nieporadna jak „ciężkie, mokre ptaki” (Elajosom) skaczące z gałęzi na gałąź. Wiersze poety z Olkusza mają swój odrębny język. Pozornie autor buduje je w prosty sposób. To krótkie zdania oznajmujące, za którymi kryje się zdolność afirmacji negatywnych doświadczeń. „Chlebem przepycham wbitą w gardło ość”. Mocna puenta często jest konsekwencją nagromadzenia podobnych rekwizytów. Dziś, gdy głośne są poetyki oparte na ironii, poezja Jarosza wyróżnia się powagą i oszczędną formą. O kruchości życia autor mówi bez zadęcia, maluje mocne obrazy, które zapadają w pamięć.

"Biały Tydzień" polecam jako moją ulubioną książkę poetycką; czytając proszę uważać, by nie przydarzył się państwu, tak jak mnie, głośny zachwyt.

niedziela, 4 stycznia 2009

Jak anioła głos

Autor: Krzysztof Kleszcz
Publikacja w czasopiśmie ARTERIE nr 3/ (2) grudzień 2008




Ulubione zwierzę poetów? Że niby kot, o którym pisała Szymborska? Nic z tych rzeczy. Małe podpowiedzi: samotny lub żyjący w niewielkich stadach; używany jako zwierzę juczne w drodze na najwyższe szczyty; włochaty, potrafiący przetrzymać najsroższą zimę do minus 50, ważący ponad 500 kg.
JAK.
Podobnie jak metafora dopełniaczowa - o której pisałem w poprzednim numerze, PORÓWNANIE to znany zabieg poetycki. Konstrukcja prosta nawet dla autorów plastikowych hitów. Weźmy chociażby naszego ulubieńca mediów i jego piosenkę Jak Anioła Głos.

Albo ambitnego Fisza, który w piosence „Nie bo nie” z porównań zrobił metodę twórczą.
JAK to pożyteczne zwierzę, dźwiga frazę – odwala najcięższą robotę.

JAKI są ulubione także przez autorów łódzkiej antologii. Policzyłem dokładnie: Kawczyńska - 23, Owczarek - 20, Miniak -17, Gawin - 13, Murowaniecki - 12, Fruzińska - 10, Gajda- 8, Kleszcz - 7, Mosiewicz - 7, Ciok - 6, Nowicka - 5.

Popatrzmy na te sztuczki poetyckie i pomyślmy o JAKACH trochę inaczej - jakby zwierzę otrzymywało indiańskie imię. I doceńmy wysiłek hodowców.

Jak Piekło(byczek swawolny),
Jak Złomowane Łożysko Ciężarówki (spadł chłopak),
Jak Olbrzymie Slajdy (wizjoner?),
Jak Ojciec (głowa rodziny),
Jak Leitmotiv (byczek jąkała),
Jak Dobre Wieści (posłaniec)
Jak Śnieg (pewnie albinos)
Jak Król Frygii (na wygnaniu w Tybecie),
Byle Jak (nieudany egzemplarz),
Jak Fundament (szeroki w barach),
Jak Chrust (cienki w barach),
Jak Najedzony Kot (przeżuwacz pijący mleko),
Jak Rybi Pęcherz (kuriozum),
Jak Porzucone Wiosło (cóż, nic nie poradzę),
Jak Wytrwały Morski Ślimak (wlazł w muszlę i tak mu zostało),
Jak Sanki ( lubi zjeżdżać z Everestu),
Jak Przewrócony Okręt (wypadki zdarzają się wszędzie),
Jak Szlachta (dobrze urodzony).

Przedstawiam dalsze jaki ze stada:
Jak Wysycha Na Słońcu, Jak Gilotyna, Jak Konik Morski, Jak Nartnik, Jak W Twojej Letniej Sukience, Jak Zawsze Leciał Na Duże Kobiety, Jak Żyła, Jak Akwariowe Rybki, Jak Wodospad, Jak Dziewczynka, Jak Rozgotowany Łubin, Jak Zwinka, Jak Bengalski Tygrys, Jak Ryba, Jak Sutek, Jak Krowa, Jak Koń, Jak Budda, Jak Nefryt, Jak Miłość, Jak Nóż W Czerwień Rany, Jak Rozpiera Mnie, Jak Kornik, Jak Sieć Na Suma, Jak Łuski Z Pepeszy, Jak Haczyk, Jak Łasica, Jak Kot, Jak Schody, Jak Tykają Kości, Jak Garść Wiśni, Jak Paprotka, Jak Zgoda Na Śmierć, Jak Człowiek, Jak Potok, Jak Miętowe Cukierki, Jak Na Stryczku, Jak Dopełniacz, Jak Wołacz, Jak Mocna Herbata, Jak Czarna Taśma Sitcomu, Jak Złodziej Skulony.

Jeszcze kilka jaków z Wyżyny Łódzkiej z różnych hodowli: u Przemka Owczarka – Jak Grzywka, u Piotra Gajdy – Jak Grzebień Stegozaura, u Krzysztofa Kleszcza – Jak Koncepcja Zostawiona Do Przemyślenia, u Moniki Mosiewicz - Jak Rzęzi Na Zaciągniętych Hamulcach, u Michała Murowanieckiego – Jak Zakochane Usta i u Roberta Miniaka - Jak Szmata Po Nafcie.

Sięgam po różne tomiki, zobaczmy, co tam się pasie.
U Jacka Dehnela oczywiście JAK jest dystyngowany - Jak Zimny Cień Krawca I Nożyc, u Jerzego Jarniewicza - Jak W Rybackiej Sieci, u Krzysztofa Bąka - Jak Dziecko, Które Gubi Puzzle, u Tadeusza Dąbrowskiego - Jak Żaróweczki Na Przeciwległych Biegunach Joja, u Marcina Świetlickiego - Jak Histeryczna Matka, u Kuby Przybyłowskiego - Jak Bobo, Leję Ze Strachu, u Dariusza Adamowskiego - Jak Umiem Się Wić, u Gila Gillinga - Jak Cholera, u Marcina Perkowskiego - Jak Dupa Węża, u Edwarda Pasewicza - Jak Masturbacja W Łazience, u Andrzeja Strąka - Jak Czarna Jest Nasza Rozpacz, u Radosława Kobierskiego - Jak Huba, Jemioła, u Adama Wiedemanna - Jak Strzała, Która Godzi W Serce Niekochanego, u Łukasza Jarosza Jak Włos W Ustach.

Ach wyobraźmy sobie te zwierzęta, a patrząc, patrzmy z czułością. One marzną, żują swoje suche trawy, gdzieś tam na wysokościach, śni im się biały wiersz jak niebo.

Grizzly samotności





Publikacja w czasopiśmie ARTERIE nr 2/październik 2008


Autor: Krzysztof Kleszcz



Metafora dopełniaczowa (szczególnie nadużywana) stała się znakiem rozpoznawczym niedobrej poezji. Sprecyzujmy: to przydawka dopełniaczowa, w której przez zbitkę dwóch słów tworzymy nową jakość, np. morze głów - gdy głowy przypominają nam morze.
Być może to kwestia mody, ale nikt dziś nie ma wątpliwości - to kuriozum, jeleń na rykowisku, potworek. Spokojnie wiec możemy sformułować przykazanie: jeśli jesteś młodym twórcą, unikaj dopełniaczy. To zbyt prosta sztuczka poetycka, wciśnięcie piątego biegu na osiedlowej uliczce.
Oto przykłady - efekt pracy forumowiczów portalu poezja-polska:

aleje ludzkiej bezsilności, armata ciszy, atrapy uczuć, barwny kankan wspomnień, bezkres twej nieobecności, bezruch martwych wąwozów, białko nadziei, bochen zdarzeń, bocznica życia, chaos bestialskiej czułości, cmentarz litości, czarna flegma melancholii, dworce pożegnań, gardło myśli, , gwóźdź miłości, jałowcówka ciszy, karuzela sensu życia, kicz końca, kieszeń moich ust, klawiatura minionych dni, kłębek samotności, kolana decyzji, kran pościeli, kromka zmysłów, krótki metraż bezmyśli, kufel wolnych myśli, krzesło marzeń, libretto pożądań, mdłości niespełnienia, meandry wydm, mrzonki marzeń, ofiarne zwierzę tyranii, okno duszy, parapet przeszłości, paw niemocy, pędrak przerażenia, pierzyna zmartwień, piwnice zmysłów, płomień milczenia, pomyje straconych dni, przełyk losu, ramki wilgoci, rumak życia, sadło obojętności, stęchłe ryby z bagna szyderstwa, suche oczy nocy, tapety modlitw, topór mej bezwstydnej nagości, wiolonczela chaosu, zegar rozstania.

Bardzo symptomatyczne jest też to, że gdy pokażemy komuś w jego tekście dopełniacz sugerując poprawkę – twórca tej karkołomnej figury jest z niej zwykle bardzo zadowolony.

Jednym z argumentów zwykle jest to, że ten środek poetyckiego wyrazu stosowali/stosują prawie wszyscy poeci. U Krzysztofa Kamila Baczyńskiego to właśnie dopełniacze o wielkiej sile wyrazu tworzą poetycki świat (łąki krwi, orzech dźwięków, płaszcz rzeki, pustego serca rozpruty strąk). U Zbigniewa Herberta znajdziemy: złote runo nicości, źródło gwiazd, kram życia, kapitel ciała, u Wisławy Szymborskiej - tarło poglądów, u Marcina Świetlickiego tłuszcz miasta, u Wojciecha Wencla - kaskady obrusów, u Jacka Dehnela - drzwi świata, u Tadeusza Dąbrowskiego - dom twojego ciała, u Karola Maliszewskiego - pudełko podwórka. Szukamy dalej: Zbigniew Dominiak - polana następnego stulecia, Edward Stachura - dach nieba, Radosław Kobierski – głośny parlament szpaków, Tomasz Różycki - marcowe migdały światła i śmierci, Łukasz Jarosz – smalec światła.

W dobrym wierszu metafora dopełniaczowa może być ozdobą wiersza. W słabym - jest tylko obiektem szyderstwa. Na koniec zagadka, kto jest autorem frazy w tytule?

Jak kobieta po fuszerce



Publikacja w czasopiśmie ARTERIE nr 2/ październik 2008
Autorzy: Piotr Gajda, Krzysztof Kleszcz

1

Dworce mają w sobie coś poetyckiego, prawda? To twarda poezja egzystencjonalna, gdzie serce to czarny skrzep, zapchana pompa. Ten tomaszowski, położony z dala od centrum, to ponoć "dzieło przekupnej i złośliwej biurokracji rosyjskiej". Prowincjonalny dworzec z filmu "Jan Serce", plener pod melodię "Uciekaj skoro świt, bo potem będzie wstyd". Tło: wistomowskie kominy, popękany asfalt, ostrzeżenia o zagrożeniu życia, gdy dotkniemy trakcji. Dworzec od lat pustoszeje, coraz mniej połączeń, więcej wspomnień.
Odjazd 6.30, by zdążyć na 8.15 na zajęcia. Poszukiwanie przedziałów - i jest, jest, kumpel, który jedzie z Końskich, zaraz zacznie się streszczenie ostatniej balangi, z dużą ilością przecinków. Przyjazd, zapach siarki z Wistomu ustąpił zapachowi nadziewanych rogalików. Dworzec zmienił kolor, dziś jest zielony, kiedyś był pomarszczony jak staruszek urodzony w 1884 r. Druga młodość, lifting, naciąganie skóry za uszami.
Do wewnątrz lepiej nie zapraszać turystów, obrotowe drzwi jak ze starych westernów, dziki zachód wewnątrz. Stary piec z zamurowanymi drzwiczkami nie ogrzewa już oczekujących na połączenie z Żaganiem. Kim są pasażerowie? Wiadomo, że ci którzy mają flamastry to fascynaci Orange Ekstraklasy, dbający o czystość rasy kumple Adolfa i pospolici idioci, dysgraficy i dysortograficy. Co myślą Ci, którzy zwykle nie noszą przy sobie flamastrów? O czym myślał Tuwim, gdy przyjeżdżał tu do Tomaszowa? I dlaczego proponował tylko JEDEN dzień?

2

Leniwie spacerujemy po peronie. Jest południe, i w głowie kiełkuje dziwne pytanie? Czy ten dworzec istnieje naprawdę, czy to fantom? Widzę pracownika kolei, który próbuje mi odpowiedzieć. Ma specjalny młotek o długim trzonku i opukuje żelazne elementy pociągu. Każde puknięcie potwierdza spojrzeniem mi w oczy.
A ja przypominam sobie przyjaciół, znajomych, którzy wyjechali. Próbuję wyobrazić sobie ich odjazd. Wpakowali walizy do przedziału. Pani w kasie oferowała im bilet w obie strony sugerując, że się opłaca. Ich "dziękuję", było suche, pewne siebie, może chamskie? Gdy pociąg ruszył odsunęli okno. Może palili papierosy, może pili wodę, żuli miętową gumę? Patrzyli jak ta dziwna konstrukcja, trzeszcząc i pękając zmniejsza się, jak robi się mniejsza i mniejsza, staje się punktem, znika.


3

W podróży do domu mijałem setki, tysiące ludzi, zapatrzonych przed siebie, mocno ściskających w dłoniach bilety, walizki, gazety i plany miast. Nawet popiół spadający z papierosa budził we mnie świadomość przemijania, podobnie jak nagle przesuwająca się wskazówka elektrycznych zegarów na dworcach. Miałem na sumieniu złamanie kilku punktów wojskowego regulaminu, bo oprawa graficzna longów Siekiery, Tiltu, The Fotoness, Republiki, Jana Kowalskiego odstawała w sposób znaczący od munduru w stylu „evergreen”. Jakże współgrała klaustrobofobiczna muzyka wszystkich tych grup z tym, co miałem w głowie: poczuciem izolacji, obsadzeniem własnej osoby w niewłaściwej roli, przerwą w niespełnionym dotąd życiorysie.
Witał mnie tomaszowski dworzec, sam pogrążony w swoich własnych fobiach i przez to, tak mi bliski. Nie pamiętam, czy to właśnie wówczas „zrzucał skórę” po fuszerce, jaką wykonała firma remontowa, która miała położyć zewnętrzną elewację? W każdym razie już na pierwszy rzut oka wyglądał jak kobieta, której wynajęty chirurg „spieprzył” operację plastyczną twarzy. I chociaż oprócz bezdomnych nie skrywał pod swoim dachem żadnej legendy (to nie tu Zbigniew Cybulski ginął pod kołami pociągu, nie tu Edward Stachura stawał na drodze „białej lokomotywy”, ani nie tutaj Kazik Staszewski układał słowa do swojej piosenki pt. „Polska”) był „czwartym wymiarem” miasta, bramą prowadzącą do świata wymyślonego, opisanego w wierszach, wibrującego w głowie - zawsze w stereo.
Wasze były kamienice, wasze ulice, a moje: ciemne kąty poczekalni, mieniące się srebrem szyny, które gdzieś za miastem, za żelaznym mostem rozchodziły się we wszystkich kierunkach, tak jak i moje myśli, dla których semafory świeciły swoimi czerwonymi światłami. Tu trwało życie, które było towarowym pociągiem, wznoszącymi się do nieba kominami upadłej fabryki sąsiadującej z dworcem. Godziłem się z nim idąc o pierwszej w nocy ze stacji do domu, wymarłą ulicą Spalską (tak samo martwą i w południe), albo wracając alternatywną drogą - ulicą Chopina (gdyby Chopin przy niej mieszkał i komponował, tu powstałyby jego najsmutniejsze kawałki). I tak docierałem do Placu Kopernika, i czasem spoglądałem w gwiazdy, a czasem patrzyłem na mur cmentarza, i nie mogłem się już w życiu zgubić mając przed sobą takie drogowskazy. Z mroku nagle wyłaniał się obelisk wieżowca przy ulicy Warszawskiej i nieraz paliło się światło w kilku jego oknach, które z daleka wyglądało jak świętojańskie robaczki. Wyobrażałem sobie wtedy, że jest tak jasne jak włosy dziewczyny, która na mnie czeka przez całą noc, i że rozświetla jej zielone oczy. Nigdy jej nie spotkałem.
Dziś dworzec ma spokojny zielonkawy kolor. Wysiadając z pociągu, słysząc zapowiedź z głośników pamięć wraca. Znów czuję, że w ręku mam magiczną muzykę.
Muszę tylko uważać na patrol.