Autor: Piotr Gajda
ARCHIVE, "Controlling Crowds", 2009
„Controlling Crowds” to 6 album Archive, zespołu, który na swojej najnowszej płycie nawiązuje do swoich wcześniejszych, trip-hopowych dokonań z początku kariery („Londinium”). Otrzymujemy muzyczny „misz- masz”, a raczej wędrówkę przez historię grupy, poczynając od brzmień podobnych do tego, co oferuje nam Massive Attack, w stronę post i indie rocka, aż po rejony, w których absolutnie fantastycznie poczują się fani Pink Floydów. Ze względu na to, że w Archive najbardziej niestałą pracą jest pełnienie roli wokalisty można śmiało zaryzykować teorię, że to raczej projekt muzyczny, niż pełnoprawna grupa rockowa, której „trzon” stanowią jej dwaj założyciele – Darius Kelner i Danny Griffiths. Chociaż Archive nie wnosi do rocka niczego nowego, to podobno największą popularnością cieszy się we Francji i właśnie w Polsce, jakbyśmy uważali, że najlepsze są sprawdzone wzorce i stąd bierze się być może popularność w naszym kraju różnej maści naśladowców począwszy od RPWL, a skończywszy na Australian Pink Floyd Show (czy jakoś tak). Bynajmniej nie jest to zarzut (osobiście nigdy nie dałbym kasy na koncert „podróbki” z Australii, ale RPWL jestem w stanie wysłuchać bez zbytnich cierpień, mimo, że z ich płyt wieje nudą). Z Archive sprawa jest nieco bardziej złożona, choćby i przez to, że jest to zespół, który czerpie „pełnymi garściami” także i od Radiohead, co w moim przekonaniu należy od razu zapisać im in plus. Poza tym, wymienione powyżej zespoły są tylko „tępą zżynką”, natomiast muzycy Archive „się inspirują” i sami mogą z powodzeniem inspirować. Dlatego jestem w stanie sobie wyobrazić, jak Gilmour, Waters, Wright i Mason odgrywają set listę z „Controlling Crowds” po zażyciu znacznej ilości kwasu, a na chwilę przed „zjazdem” Waters zaczyna rapować w takim „Razed to the Ground” czy „Bastardised Ink”(a w tle wznoszą się majestatyczne ruiny świątyni Jowisza w Pompejach). Gdybym z tego zestawu miał wybrać perełki, byłoby to na pewno singlowe „Bullets” (najbliższe Radiohead), „Dangervisit”, oraz „Kings of Speed” z ciekawym wokalem. Osobiście, nie cierpię rapu i wolałbym, żeby pozostał wyłącznie na ich pierwszym albumie. Muszę jednak stwierdzić, że nie „zepsuł” on najnowszego krążka Archive, ale też w niczym mu nie pomógł. Podobno grupa podzieliła swój album na trzy odrębne części, których jednak nie mam zamiaru się doszukiwać – dla mnie to po prostu muzyka pełna transu, stąd podczas odtwarzania płyty moja ręka non stop sięgała po butelkę „Powerade”, jakbym chciał jeszcze wzmocnić nacisk tych skomasowanych dźwięków na własną „caskę”.
To nasz post nr 100.
OdpowiedzUsuń