STEVEN WILSON – THE RAVEN THAT REFUSED TO SING (AND OTHER STORIES), 2013; KSCOPE
To, że Steven Wilson jest geniuszem wiedziałem już dawno. Płyty, które nagrał z Porcupine Tree wystarczyły mi, by tak sądzić. Ale wg mnie to właśnie jego trzecia solowa płyta (wcześniej ukazały się "Insurgentes" w 2008 i "Grace for Drowning" w 2011) staje się jego dziełem życia. Dziełem absolutnie rewelacyjnym. Lunarna okładka sugeruje somnambuliczne szaleństwo, świadomie odsyła nas do schizofrenika z "In the Court of The Crimson King"...
Wilson wyśpiewuje historie o ludziach, którzy są, a jakoby ich nie było. Te makabryczne historie (fabuły godne „Murder Ballads” Nicka Cave’a) wzięły się z fascynacji m.in. Alanem Edgarem Poe. Tytułowy utwór kojarzy się ze słynnym poematem "Kruk" ("The Raven"), w którym nieszczęśnik straszony przez czarne ptaszysko błaga "Wyjmij dziób z mojego serca" (tłum. Zenon Przesmycki)...
Zespół Stevena Wilsona tworzą świetni instrumentaliści: Nick Beggs na basie(zaczynał sto lat temu w Kaja Goo Goo, właśnie sobie uświadomiłem, że musiałem mieć jego plakat nad biurkiem), Guthrie Govan - gitara, Marco Minnemann na perkusji, Adam Holzman na klawiszach, Theo Travis – klarnet i flet. Oto sześć długich utworów. Niezwykłych.
"Luminol" zaczyna się genialnym współbrzmieniem basu i perkusji. Mało jest takich dynamicznych introdukcji. Opowieść o ulicznym grajku, który codziennie zatraca się w śpiewaniu, od początku jest king crimsonowa. Niesie ją ciekawy riff, unosi brzmienie fletu... Gdy wchodzi wokal: "Here we all are / Born into a struggle / To come so far / But end up returning to dust." - już wiadomo, że zaczyna się progresywna uczta dorównująca klasycznym płytom Yes, Pink Floyd, etc. Ta wielowątkowa suita w spokojnej części od 4:25 - zwraca uwagę solo na flecie (ukłon w stronę Iana Andersona z Jethro Tull), a od 6:40 piękną jazzową improwizacją na pianinie. Pod koniec 9 minuty robi się podniośle jak na płytach Pink Floyd. Grajek, obecny tylko ciałem, błąkający się w swojej wyobraźni zdaje się być przeklęty, dematerializuje się.
O wyganianiu ze swojego mózgu traumy po wypadku samochodowym, w którym zginęła ukochana, opowiada "Drive Home" - piękny, spokojny, przebojowy utwór (mający coś z "Talk To The Wind" King Crimson, czy "No Surprises" Radiohead) z pięknym refrenem "You need to clear away / all the jetsam in your brain / And face the truth / Well love can make amends / While the darkness always ends / You’re still alone / So drive home", z genialnym solo gitary a la David Gilmour.
Ciężki "Holy Drinker" jest o przegranym zakładzie z diabłem, kto więcej wypije. Szalone gitarowe wariacje obrazują walkę z nałogiem. Od 8:33 nadchodzi zło - wielkie i zapijaczone. Ciarki.
Smutny "The Pin Drop" traktuje o tragedii związku bez miłości, z łkającym "Nie słyszałam swojego serca". Upuszczona przez żonę szpilka, staje się pretekstem do morderstwa.
"The Watchmaker" - o pracoholizmie, który doprowadza do tragedii. "Pięćdziesiąt lat kompromisów" pod wspólnym dachem z kimś, komu nie miało się czasu nigdy okazać uczucia. "Każdą pustą godzinę trzeba zmarnować na doskonałość i dbałość." Muzyka przesuwa trybiki, nawleka paciorki, nakręca sprężyny, ale fatum wisi w powietrzu. Ciosy są precyzyjne jak robota zegarmistrza.
Przepiękny jest utwór tytułowy, dopełniony bajkowym, smutnym teledyskiem zrealizowanym przez Jessicę Cope i Simona Cartwrighta. Bohater tęskni za utraconą siostrą, wyobraża sobie, że kruk to ona.
Płyta zasługuje na to, by stać się klasyką. Możliwe, że wartość dodaną zapewnił inżynier dźwięku Alan Parsons (który czuwał m.in. nad "Abbey Road" The Beatles, "Atom Heart Mother" i "Dark Side of The Moon" Pink Floyd).
Wilson wyśpiewuje historie o ludziach, którzy są, a jakoby ich nie było. Te makabryczne historie (fabuły godne „Murder Ballads” Nicka Cave’a) wzięły się z fascynacji m.in. Alanem Edgarem Poe. Tytułowy utwór kojarzy się ze słynnym poematem "Kruk" ("The Raven"), w którym nieszczęśnik straszony przez czarne ptaszysko błaga "Wyjmij dziób z mojego serca" (tłum. Zenon Przesmycki)...
Zespół Stevena Wilsona tworzą świetni instrumentaliści: Nick Beggs na basie(zaczynał sto lat temu w Kaja Goo Goo, właśnie sobie uświadomiłem, że musiałem mieć jego plakat nad biurkiem), Guthrie Govan - gitara, Marco Minnemann na perkusji, Adam Holzman na klawiszach, Theo Travis – klarnet i flet. Oto sześć długich utworów. Niezwykłych.
"Luminol" zaczyna się genialnym współbrzmieniem basu i perkusji. Mało jest takich dynamicznych introdukcji. Opowieść o ulicznym grajku, który codziennie zatraca się w śpiewaniu, od początku jest king crimsonowa. Niesie ją ciekawy riff, unosi brzmienie fletu... Gdy wchodzi wokal: "Here we all are / Born into a struggle / To come so far / But end up returning to dust." - już wiadomo, że zaczyna się progresywna uczta dorównująca klasycznym płytom Yes, Pink Floyd, etc. Ta wielowątkowa suita w spokojnej części od 4:25 - zwraca uwagę solo na flecie (ukłon w stronę Iana Andersona z Jethro Tull), a od 6:40 piękną jazzową improwizacją na pianinie. Pod koniec 9 minuty robi się podniośle jak na płytach Pink Floyd. Grajek, obecny tylko ciałem, błąkający się w swojej wyobraźni zdaje się być przeklęty, dematerializuje się.
O wyganianiu ze swojego mózgu traumy po wypadku samochodowym, w którym zginęła ukochana, opowiada "Drive Home" - piękny, spokojny, przebojowy utwór (mający coś z "Talk To The Wind" King Crimson, czy "No Surprises" Radiohead) z pięknym refrenem "You need to clear away / all the jetsam in your brain / And face the truth / Well love can make amends / While the darkness always ends / You’re still alone / So drive home", z genialnym solo gitary a la David Gilmour.
Ciężki "Holy Drinker" jest o przegranym zakładzie z diabłem, kto więcej wypije. Szalone gitarowe wariacje obrazują walkę z nałogiem. Od 8:33 nadchodzi zło - wielkie i zapijaczone. Ciarki.
Smutny "The Pin Drop" traktuje o tragedii związku bez miłości, z łkającym "Nie słyszałam swojego serca". Upuszczona przez żonę szpilka, staje się pretekstem do morderstwa.
"The Watchmaker" - o pracoholizmie, który doprowadza do tragedii. "Pięćdziesiąt lat kompromisów" pod wspólnym dachem z kimś, komu nie miało się czasu nigdy okazać uczucia. "Każdą pustą godzinę trzeba zmarnować na doskonałość i dbałość." Muzyka przesuwa trybiki, nawleka paciorki, nakręca sprężyny, ale fatum wisi w powietrzu. Ciosy są precyzyjne jak robota zegarmistrza.
Przepiękny jest utwór tytułowy, dopełniony bajkowym, smutnym teledyskiem zrealizowanym przez Jessicę Cope i Simona Cartwrighta. Bohater tęskni za utraconą siostrą, wyobraża sobie, że kruk to ona.
Płyta zasługuje na to, by stać się klasyką. Możliwe, że wartość dodaną zapewnił inżynier dźwięku Alan Parsons (który czuwał m.in. nad "Abbey Road" The Beatles, "Atom Heart Mother" i "Dark Side of The Moon" Pink Floyd).
Wilson, który ostatnio remasterował płyty King Crimson wskrzesił słynnego schizofrenika XXI- wieku. Kazał mu wariować, szaleć, tęsknić, w klatce trzymać kruka, który nijak nie chce śpiewać.
Pięknie napisane.
OdpowiedzUsuńp.s.
Jess (właściwie Jessica) Cope to kobieta.
Poprawiłem. Dzięki.
OdpowiedzUsuń