JOE BONAMASSA "Blues of Desperations", 2016.
Bonamassa, bo po wymianie rury w piecu, też mam zniszczone dłonie. Bonamassa, bo w moim domu rośnie wirtuoz gitary. Bonamassa, bo jest w tej muzyce jakaś błogość, pewność siebie. Bonamassa - bo to geniusz. Też, bym chciał, być płodny jak Joe: dotknąć się kartki i mieć tekst. Która to już jego płyta? Urodzony w 77 roku, ma chyba włączone jakieś turbo. Licząc solowe - dwunasta. A przecież jeszcze są koncertowe, a także płyty w duecie z Beth Hart i Black Country Communion.
To może być zarzut, że to bezpieczna muzyczka, ale ja właśnie dokładnie takiej potrzebuję. Piosenki dla przyjemności słuchania. Trochę wycofane, pogodzone, niewalczące. Tak jak akustyczna, uzależniająca "The Valley Runs Low", w którym żeńskie chórki dogadują słodko "Wait, wait"... O tym, że ona odeszła, ale przecież wróci... Taka słodka desperacja.
Płyta zaczyna się od szalonej perkusji naśladującej pędzący pociąg. Umówmy się - nie jest to pendolino. Tradycyjna ciuchcia na węgiel, "pociąg jak huragan". Są tu piękne spazmy gitary, a panie naśladują gwizd lokomotywy. Jaką metaforą nas tu częstuje Mr Bonamassa? Ano taką: "Wyjeżdżam, mam swój rozum, nie wrócę już."
Drugi kawałek, być może najlepszy na płycie - "Mountain Climbing", ma świetny początek (musiał tego namiętnie słuchać Jan Bo, skoro nagrał "Bananowy dżem"), świetny refren. Zaczyna się od "I’m just a poor man working day by day". Jest o mozole codzienności i przeświadczeniu, że ta "górska wspinaczka" ma sens. Oto "smutek samego dna". I ta piękna solówka. Zaciśnij zęby, pracuj, rób swoje. Na pustkowiu, w dziurawych portkach, uderzając młotem między kamień i stal.
"Drive" został wybrany na singiel. To zakręcacz łez. O porażce, z której musimy wyjechać. Czeka nas długa droga, "puśćmy trochę starych bluesów, załóż swoją ulubioną sukienkę, let's drive". Gorzko, ale da się polubić ten smak.
Dumny jakiś - tak go widzę - jest "No Good Place For Lonely". Temat: zatwardziałość w poszukiwaniu zastępstwa dla tej, która odeszła. "Przeszukuję świat", ale wciąż tęsknię. Gitara łka: "nie chcę, by ktoś zobaczył, że płaczę".
Tytułowy utwór - zaczynający się cokolwiek kosmicznie - przypomina mi trochę Deep Purple z płyty "Perfect Stranglers". Desperat czeka na telefon, a wilki wyją.
Pora na zmianę klimatu - "You Left Me Nothing But The Bill And The Blues"..., jesteśmy w barze, spłukani, pijemy ostatnie wino. Utwór dobrze buja, a solówka ma w sobie nawet rzężenie osła.
"Distant Lonesome Train"... znów pociągowy klimat - diabeł pali w jego piecu. Potem jeszcze podniosła pieśń "How Deep This River Runs", z obowiązkowym miejscem na karkołomne solo. A na deser: jazzujące, luzackie, knajpiane, z fajnym pianinkiem "Livin' Easy". Tu już, mam wrażenie, opuszcza nas desperacja. Z innej bajki - "What I've Known for a Very Long Time"... To już taka trochę muzyka do kawy i ciasta. Desperaci muszą odpocząć.
To może być zarzut, że to bezpieczna muzyczka, ale ja właśnie dokładnie takiej potrzebuję. Piosenki dla przyjemności słuchania. Trochę wycofane, pogodzone, niewalczące. Tak jak akustyczna, uzależniająca "The Valley Runs Low", w którym żeńskie chórki dogadują słodko "Wait, wait"... O tym, że ona odeszła, ale przecież wróci... Taka słodka desperacja.
Płyta zaczyna się od szalonej perkusji naśladującej pędzący pociąg. Umówmy się - nie jest to pendolino. Tradycyjna ciuchcia na węgiel, "pociąg jak huragan". Są tu piękne spazmy gitary, a panie naśladują gwizd lokomotywy. Jaką metaforą nas tu częstuje Mr Bonamassa? Ano taką: "Wyjeżdżam, mam swój rozum, nie wrócę już."
Drugi kawałek, być może najlepszy na płycie - "Mountain Climbing", ma świetny początek (musiał tego namiętnie słuchać Jan Bo, skoro nagrał "Bananowy dżem"), świetny refren. Zaczyna się od "I’m just a poor man working day by day". Jest o mozole codzienności i przeświadczeniu, że ta "górska wspinaczka" ma sens. Oto "smutek samego dna". I ta piękna solówka. Zaciśnij zęby, pracuj, rób swoje. Na pustkowiu, w dziurawych portkach, uderzając młotem między kamień i stal.
"Drive" został wybrany na singiel. To zakręcacz łez. O porażce, z której musimy wyjechać. Czeka nas długa droga, "puśćmy trochę starych bluesów, załóż swoją ulubioną sukienkę, let's drive". Gorzko, ale da się polubić ten smak.
Dumny jakiś - tak go widzę - jest "No Good Place For Lonely". Temat: zatwardziałość w poszukiwaniu zastępstwa dla tej, która odeszła. "Przeszukuję świat", ale wciąż tęsknię. Gitara łka: "nie chcę, by ktoś zobaczył, że płaczę".
Tytułowy utwór - zaczynający się cokolwiek kosmicznie - przypomina mi trochę Deep Purple z płyty "Perfect Stranglers". Desperat czeka na telefon, a wilki wyją.
Pora na zmianę klimatu - "You Left Me Nothing But The Bill And The Blues"..., jesteśmy w barze, spłukani, pijemy ostatnie wino. Utwór dobrze buja, a solówka ma w sobie nawet rzężenie osła.
"Distant Lonesome Train"... znów pociągowy klimat - diabeł pali w jego piecu. Potem jeszcze podniosła pieśń "How Deep This River Runs", z obowiązkowym miejscem na karkołomne solo. A na deser: jazzujące, luzackie, knajpiane, z fajnym pianinkiem "Livin' Easy". Tu już, mam wrażenie, opuszcza nas desperacja. Z innej bajki - "What I've Known for a Very Long Time"... To już taka trochę muzyka do kawy i ciasta. Desperaci muszą odpocząć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz