piątek, 21 września 2018

Bejbe, bij w bęben, dzisiaj przybędę

POGODNO "Sokiści chcą miłości", 2017.


Pod zlew słów, tam gdzie metafory-semafory wskazują drogę pociągom i pokusom. Gdy trawią się, podane przez szefa kuchni, który dojeżdża z Głupiejowa, potrawki z szaleju.  Przez palpitacje w surreal paplanin.

Oto piosenki z przedawkowań porannych espresso. Pulchny chleb z męki przebudzeń. Darcie ryja jak pierza. W uniesieniu, w sieni świata. Przed wielką przestrzenią, na wysięgniku, prosto w gwiazdy.
 
Podpisuję się pod tym manifestem radości, drę na sobie podkoszulki. Kocham i jestem trafiony. Ja też mam w dupie "polifoniczny huk, że zapomniał nas Bóg".

Płyta zaczyna się z przyczajenia. Cudny "Cygan", który discopolowy szlagwort "Jesteś szalona" wziął za dobrą monetę. Powstał kosmiczny pean na część miłosnych zmagań. Ktoś tu pociąga za warkocze komet.
Drugi, singlowy "Tak to teraz" jest jak obietnica wygranej. Szaleństwo, błogostan. "Polećmy w nową przestrzeń, bez zaciśniętych pięści." Piękny hymn, olśnienie, że nie śnimy, tylko właśnie się dziejemy. Mistyka - "Nie bójcie się" i kapitalna kapitulacja - "nie muszę wiedzieć, tego czego nie wiem". Wszystko wykrzyczane, bo przecież w wariactwie jest metoda.

W "Chcieć błyszczeć" Budyń cedzi słowa, jakby namaszczał olejem. Gdy tego słucham, koronuję go na wokalistę wszechczasów. Przy "Jeszcze się wszystko potoczy" - można biegać po polu rzepaku.

"Miłość (Jedna)" - przez absurd jak przez chaszcze z pokrzyw, aż do zaskakującej puenty. Przez strach o potknięcie się, aż do techno-szaleństwa "jest tylko jedna odpowiedź, jest jedna miłość".

"Tak to teraz (Slight Return)" - rap o tańcu boso, w mżawce, w dżdżu.

"Taka piosenka" - początek w stylu "Pani w obuwniczym" - "Taka piosenka o życiu, trochę się całują, trochę pada deszcz", a potem w odjechane rejony, psychodelicznie, delirycznie.

Spokojna "Właścicielka" ma piękną melodię - jest idealna do żelowania włosów przed randką, do miłosnego skradania się, a paronomazja "Bejbe, bij w bęben, dzisiaj przybędę" zabiła mnie. Celne dźgnięcia strzałą amora, prosto w przedsionek.

Dwa minusy: "Znienacka" jest ciut zbyt szaleńczo wykrzyczane, a pomysł, by zacne "Wszechobejmujące gronostaje szczęścia" czytał syntezator mowy, był ryzykowny. Pierwsze słuchanie zaskakuje, kolejne niestety irytuje. 

W ostatniej piosence wyjaśnia się sprawa sokistów. W służbie ochrony pociągu trzeba pić miłosny sok, zachłystywać się, pić!
  

sobota, 15 września 2018

Wiecznie głodne monstrum w poszukiwaniu paszy

JEFF BECK "Loud Hailer", 2016.


Oto moc! Niech się schowają hip-hopy, niech żyje rock! Chociaż Jeff Beck jest po siedemdziesiątce, wymiata na gitarze jak młokos. Udostępnił mikrofon nieznanym mi bliżej paniom: Rosie Bones i Carmen Vandenberg. Wszystko po to, by można było poczuć zderzenie młodości i doświadczenia. Coś w stylu kultowego albumu Santany "Supernatural". Powstał idealny album do samochodu. Wożę go i wożę się.

Zaczynam od utworu numer 2 - "Live In The Dark" o braku strachu przed ciemnością. Ma riff o potencjale "Smoke On The Water", a bas to miazga. Wchodzi w głowę i nie da się go zapętlić raz czy dwa razy, trzeba raczej owinąć się nim, by wyglądać jak egipska mumia. Gitara Jeffa musi być podłączona jakimiś grubymi kablami do elektrowni jądrowych.

Dalej jest jakiś kosmodrom. W "Pull It" mocarny riff prowadzi nas przez miasto. Jest jak jakieś wiecznie głodne monstrum, które w poszukiwaniu paszy niszczy wszystko co napotka po drodze. Odpalić to w samochodzie, znaczy przekroczyć dozwoloną prędkość.

Wracam do początku płyty. Jest politycznie, "rewolucja będzie w telewizji" - w końcu na okładce - szczekaczka.
W "Thugs Club" jest o tym, że grubym rybom zawsze będzie dobrze. Słuchamy tekstu, ale uwagę przykuwają będące "gdzieś pomiędzy" dźwięki gitary. "Yeah! All Right!" - nieźle się rozkręca ten kawałek i fajnie buja.
"Scared For The Children" - trafia do mnie, bo udziela mi się strach o nowe pokolenie, które wgapione w migoty ekranów, nie zapłacze z powodu śmierci ostatniego ptaka, z powodu zadeptania ostatniego spłachetka trawy. Piosenka ma swoją delikatność i czułość, a w odpowiednim momencie łatwo sobie wyobrazić, że Jeff wchodzi na wzgórze i wycina rzewne solo.
"Right Now" - to piękny zgniatacz. Dostaje się młodzieńcom, którzy śpiewają byle co, gwiazdom karaoke, które "nie wiedzą czego chcą, ale chcą tego teraz". Jest potężnie, jest z szaleństwem, z naprawdę mistrzowską codą.
"Shame" brzmi jak ze szkolnej potańcówki, gdzie kołysze nas uroczy żeński chórek. Rzecz o wstydzie i życiu na kolanach - "Chciałam się obudzić tego ranka, ale nigdy nie poszłam spać."
"The Ballad Of The Jersey Wives" - na poważnie o kobietach, których mężowie nie wrócili z wojny, z refrenem o kopaniu w drzwi, aż te znikną. Gitara łka, gitara wpada w spazm.
Jest jeszcze funky "O.I.L. (Can't Get Enough Of That Sticky)" o smaku czerwonych gorących papryczek, o podnieceniu, o uzależnieniu od... ropy. Wszak ona rządzi światem.
A na koniec "Shrine" delikatnie jakby chcieć ukołysać świat, uwierzyć, że całe zło - puszkę Pandory, można zgnieść jak puszkę po piwie.


wtorek, 21 sierpnia 2018

Całe szczęście

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MIRKA SZYCHOWIAK "Trzeci migdał", Wydawnictwo J, Wrocław 2018.


Ostatnio trafiałem na poezję, której czytanie zdało mi się intelektualną mordęgą. Mam szacunek dla popisów erudycji, ale akurat potrzebowałem wierszy, w których czuć oddech, znać człowieka. Może tak to ujmę: od ekstatycznej wyprawy samochodem pod górę przez zakręty śmierci, wolę przebieżkę z włączonym Endomondo do kapliczki i z powrotem.

Co to za świst z gardła? Trzeci migdał to trzecie oko? Oto strumień świadomości - przeciek z głowy. Zawroty, pomieszania, rozszczepy wewnętrznego "ja". Monologi z doktorem. Konfesyjna poezja, bez obawy o przesadny ekshibicjonizm i deprecjację ("Co mam zrobić z głową, obcą ziemią, na której nic nie chce wzejść?"). Trudno jej nie polubić np. za puentę w "Bez zapowiedzi (wizyty domowe)".

Wiersze o nadczynności, gdy samoświadomość ogłasza swoje rozbuchane dzikie wiosny, gdy doprowadza do rozdwojenia jaźni. Wiersze - ślady rozterek, zapisy zabłąkań; prowincja w jakiej żyje podmiot liryczny okazuje się miejscem, w którym życie się jąka i paprze. Wiersze - bystrym okiem czynione obserwacje ("on tylko dotyka swojego wagonu").

Wersy o ludziach, którzy nas rozczarowują ("wygolone małpy niskopienne", "małe, wredne muszki wpadają na człowieka, wchodzą do nosa"), i o ludziach, za którymi się tęskni. O pewnym wulgaryzmie, które wpycha się na usta, i o tym, że cisza lepsza od wrzasku. O tym, że znosi się niesprawiedliwość z godnością - "nie wchodzi w drogę, tym, którzy są jej coś winni", i o akceptacji - "lubieniu kawałków". O radości z życia, gdy przyśni się śmierć.

Trudno nie poczuć mięty do wiersza "Czekać", o rozdziawionej gębie kogoś, kto patrzy w górę, i czeka, aż coś spadnie z nieba.

O zmianach, wybuchach. O tym, że "nie ma, babo, widoków", że czyściec fajniejszy od piekła i nieba, że "psa kocha się w całości", albo że jak ślimak dźwiga się dom. Bo księżycowa prowincja - "wygrany trylion", okazuje się miejscem o innej grawitacji, z pękniętym sufitem, gdzie "każdemu może przydarzyć się wszystko", a całe szczęście prowincjuszki - ślimaka to "żeby nikt nas nie znalazł i nie wziął pod but, do ust".



Zobacz też recenzję książki Mirki Szychowiak "Jeszcze się tu pokręcę"

czwartek, 16 sierpnia 2018

Stoję na zapadni

MARTYNA JAKUBOWICZ "Zwykły włóczęga", 2018.


Największe wrażenie robią numery 1, 4 i 5.  Idealnym początkiem jest  "Ballada o Chudzinie" czyli "Ballad of Thin Man" - jeden z kultowych utworów Dylana, niełatwy do interpretacji, porównywany nawet do "Procesu" Kafki. Już mi się osłuchał Jones jako Pan Wąs (w tłumaczeniu i wykonaniu Łobodzińskiego z Dylan.pl), ale niech będzie "Jones", skoro stał się symbolem człowieka niezorientowanego, który się gubi i sam nie wie, co jest co. W sumie jak każdy, kto klika po kanałach informacyjnych i jest jak "smętny głąb", który ogląda "karłów mecz". Odsyłam do fragmentu filmu biograficznego o Dylanie, gdzie jest ta piosenka.

Najczęściej odtwarzany przeze mnie numer to "Skąd tyle zmian". Aż zbyt przebojowy, bo niechcący dośpiewuję w pewnym momencie "Blue Hotel" (z piosenki Chrisa Isaaka). Przeponury tekst: "Stoję na zapadni na szyi mam sznur / lada chwila walnę głową w mur", "Wszystkie prawdy świata są jak sterta kłamstw". Piosenka "Things Have Changed"  (wykorzystana w filmie z Michaelem Douglasem), ma świetny flow, z polskim tekstem zagadała do mnie inaczej. Zdaje się być pisana dla wszystkich, którzy zrobili się cyniczni i im nie zależy. Do podśpiewywania dla rozczarowanych ludzkością, do nucenia dla tych, którzy dla świata mają tylko gorycz i własną tragedię. Może z nadzieją, że może kiedyś im się znudzi? 

Na marginesie: szkoda, że tłumacz pominął w tekście Pana Dżinksa i Panią Lusi. "Pan Jinx i Pani Lucy, oni wskoczyli do jeziora / Ja nie jestem skory, by popełnić taki błąd." Kim jest ów Dżings? Czy przypadkowo ma imię kota-fajtłapy z kreskówki? Kim jest Lucy? Czy przypadkowo ma imię-synonim narkotykowych odjazdów? Zatem PL nie da się już oszukać miłości. Żadnej wiary, żadnej nadziei - plucie przez zęby forever!

A zaraz potem  "Ballada o Hollisie Brownie" - bluesior w klimacie Toma Waitsa z turpicznym skrzypieniem, o nędznym żywocie, wielkim głodzie, beznadziei i tragedii, której świat nawet nie zauważył. ("Umarło siedmiu ludzi na skraju biednej wsi, po drugiej stronie drogi siedmiu nowych przyszło dziś.")

Te trzy utwory "robią płytę". Martyna Jakubowicz po raz drugi wzięła się za bary z noblistą (wcześniej w 2005 roku wydała "Tylko Dylan"). Jej głos wydaje się stworzony dla tych interpretacji. Słowa płyną wyjątkowo czysto, prawdziwie, bezbłędnie. Aranżacje zrobiono ze smakiem, jest i przebojowo, i alternatywnie - najczęściej delikatnie. Co ciekawe nie są to "największe przeboje". Autorem tłumaczeń jest były mąż artystki - Andrzej Jakubowicz. Płyta "Zwykły włóczęga" jest z pewnością czymś w rodzaju hołdu, podziękowania dla mistrza, świetną zachętą do wysłuchania oryginałów. 

Dylan-light to np. utwór tytułowy - nostalgiczna opowieść o smutnym losie bezdomnego, albo "Nie mów nic, szkoda słów" - prosta, melodyjna piosenka o tym, że "było, minęło" - tu brawo za partie gitary. Albo "Posłaniec zła" - byłem pewny, że to coś z "Oh Mercy" (solówka gitary mnie zmyliła), ale to jakiś mało znany numer.

Powtórzony numer z płyty sprzed lat - "Polityczny świat" jest po prostu wiecznie aktualny. "Zrobili polityczny świat, gdzie miłość nie ma szans." Jest efektowniej zaaranżowany, ma fajne świdrujące solówki.

Dużo kobiecości, delikatności jest w tych piosenkach. "To nie dla mnie" - o strachu przed uczuciem,  o pewności "Do Ramony". Jest trochę flirtu w "Handy dandy- śliczny, gładki". Na koniec "Piosenka dla Woody'ego" trochę ckliwa, ale z taką frazą "widzę świat, w którym człowiek znaczy tyle, co rzecz", która może tłumaczyć Nobla. Płyta do wielokrotnych przesłuchań. Mistrzyni gra Mistrza, ot co.


Przeczytaj też recenzję płyty "Prosta piosenka"

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Fajna zapadnia, kontener ckliwości, rozsypanka.

KRÓL - "Przewijanie na podglądzie", 2018. 


Przecież w końcu o to chodzi, by intrygowało. I intryguje, i wyświetla się wulgarne "WTF"? Te dziwne surrealistyczne teksty, z zamglonym sensem. To niedopowiedziane, które każe dopisywać coś od siebie.

Piękny bas rozpoczyna płytę. Muzyczna perełka i intrygujący tekst "wiem jak bardzo nie lubię niespodzianek / spokojnie - nic nie planowałem". Nie wiem, co mi przypomina - Klincz, Jarre'a ("Arpegiateur" z Chińskich Koncertów)? Nie wiem, ale to wciąga. Choć nie do końca wiem, o co biega. Jakby ktoś nie dbał o sens, byle tylko trwał sen. Ładny sen, fajna zapadnia.

Najbardziej mi się podoba "Zła widoczność" z powtarzanym dziwnie "Jedź", ze specyficzną poetyką: "To nie mgła, ale całe światło pożera / To też nie gra, a wygrywa z nami do zera". Ma w sobie jakiś film, który chce się wielokrotnie wyświetlać:  "Już bliżej niż dalej / duszno tłoczno" - metafora ucisku, kieratu, zatracania się. 

"Z Tobą / Do domu" ma w sobie kontener ckliwości. Jednostajne nuty, które ratuje wariacja saksofonu. To bardzo ciekawy pomysł z dogadywaniem kwestii przez dziewczynę. Udało się tu zagrać na czułej strunie, wyśpiewać zagubienie dwojga ludzi, którzy zgłaszają chęć wycofania się ze świata, co tak ich przytłoczył, że chcą się "ukarać" szlabanem na wyjścia z domu.

"Niemożliwe" ma tekst balansujący na granicy grafomanii. Aktorska interpretacja wyciska z niego, ile się da. 

"Przypominaj / Culpa" przypomniał mi brzmienie płyty Lecha Janerki "Ur". Zapragnąłem od razu przesłuchać "Ur" (po iluś tam latach) - i wyszło, że znam go na pamięć (że zacytuję np.: "I cieszę się, że jestem sam, samotnie łatwiej myśleć..." albo "ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane"). Niestety szczególnie tekst Króla nie dostaje do pięt mistrzowi od "Fiu Fiu" i "Bruhahy".

"Kiedyś / Czekałam" - podmiot liryczny zrobił się żeński, zrobiło się erotycznie, ale jakoś mnie to nie zupełnie obeszło, a nawet (prawie) zmęczyło.

Klimatyczne "Przyjdę / Sztuczna Krew" ma tekst otwarty na interpretacje, właściwie kończy się rozsypanką, sami mamy sobie dopisać tekst. Bierzcie biszkopcik, częstujcie się. Albo spróbujcie przeboju z refrenem: "Wyjaśnij, a zaświecę / podpowiedz, a przestanę biec". Ciasteczko ma smaczną marmoladkę.

Zakończenie - "Ośmy / Alte Pude" wprawia w nieznośną konfuzję. W końcu współczesna sztuka ma nie zostawiać nas obojętnym.
 

wtorek, 31 lipca 2018

Urodziny Łodzi w Domu Literatury

Urodziny Łodzi w Domu Literatury, SOBOTA, 28.07.2018

Z okazji Urodzin Łodzi w sobotę na scenie Domu Literatury wystąpili autorzy: Paweł Sołtys (znany jako Pablopavo) - autor nominowanych do Paszportów Polityki "Mikrotyków", Krzysztof Varga, który promował swą powieść "Sonnenberg", Izabela Szolc i Adrianna Michalewska - autorki "Dziewczyny chcą się zabawić", której akcja dzieje się w Łodzi. 
Rozmowy były ciekawe. Paweł Sołtys opowiadał m.in. o fascynacji literaturą rosyjską i o tym, że jako zawodowy muzyk, miał absolutną wolność pisania. Krzysztof Varga ręczył za to, że Budapeszt w jego książce oddany jest absolutnie wiernie, i że... napisał książkę o miłości. Autorki Izabela Szolc i Adrianna Michalewska mówiły o trudnym losie kobiet w robotniczej Łodzi.

Znalazło się miejsce dla poetów, którzy zaprezentowali się z towarzyszeniem dźwięków gitary Adama Hajzera z zespołu Tune.
Publiczność miała okazję zatem posłuchać poetów z Tomaszowa. Piotr Gajda czytał wiersze ze swej szóstej książki "To bruk", Tomasz Bąk (obecnie mieszkający w Łodzi) z tomu "Utylizacja. Pęta miast"), a Krzysztof Kleszcz zaprezentował dwa nowe wiersze.
I wreszcie wystąpili poeci z aglomeracji łódzkiej: Martyna Łogin-Trenda, Rafał Gawin (czytał "Wiersze dla kolegów"), Przemysław Owczarek (czytał wiersze z "Pasji"), Monika Mosiewicz i  Piotr Grobliński, który obok nowego wiersza z przygotowywanej książki, zaprezentował swój najbardziej znany (z frazą "nasze życie jest obliczone / na cztery psy") na rockowo. 



 Martyna Łogin-Trenda
 Krzysztof Kleszcz
 Tomasz Bąk
 
 Piotr Gajda

 Maciej Robert i Krzysztof Varga
 Rafał Gawin
 Piotr Grobliński
 Monika Mosiewicz
 Przemysław Owczarek
 Monika Mosiewicz i Paweł Sołtys





poniedziałek, 9 lipca 2018

Jednia z pełzaczem

MICHAŁ KSIĄŻEK "Północny wschód", Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2017.


 
Już w pierwszym wierszu, który ma formę modlitwy albo medytacji słowami "Proszę pokaż mi północ / Bym znał wszystkie cztery przykazania świata / I nie zapomniał o nich przed telewizorem", autor zestawia świat współczesny, który go denerwuje, z idealnym światem swoich wyobrażeń.
Oto prosta (ale czyż nie genialna w swej prostocie?) prośba. Sami - skazani jesteśmy na błądzenie, potrzebujemy wskazówki, instrukcji, wytycznych, od Boga, brata, przyjaciela.
"Bym korzystał ze wschodu zachodu i południa / Jak ty rozsądnie z umiarem" - celnie, do rozumu, by poskramiał egoizm, zamiłowanie do wygody, niepotrzebnego przepychu. Jeśli wschód jest symbolem duchowości i sacrum, północ symbolem własnej drogi,  – północny wschód, który dał tytuł całej książce, staje się miejscem idealnym. Razem ze swoim biegunem zimna, lasami, jeziorami. Suwalszczyzna, Hańcza, Białowieża - cud, miód, piękno i dobro.
Dodam, że ów pierwszy wiersz ma świetną puentę. Duchowym przewodnikiem okazuje się latający reprezentant świata przyrody. Mnie, który rozkleił się przy „Makrokosmosie”, w to graj.

Konfesyjny ton daje szczególny walor. Samo wypowiadanie nazw polnych roślin nabiera rangi mistycznej, a wymienianie szczegółów anatomicznych ma wymiar adoracji. Podoba mi się, geografowi, ten fragment: „Proszę pokaż mi północ / Bym miał dla nich zawsze trochę geografii / Trochę szerokości i nieco długości”.

Wiersze obfitują w powtórzenia, ocierają się o lapidarność, banał. I nic im to nie szkodzi. Dają tlen jak spacer po lesie, przewietrzają umysł.
Dużo w nich dbałości o brzmienie fraz, by brzmiały jak zaklęcia, jak jakiś czar, a więc „coś się ruszało w pochewkach źdźbeł bździło noga o odnóże".

Bohaterowie mają żółte brzuchy, igłę dzioba, mają "spostrzeżoność", biel grzbietu.

Wiersze wychodzone po lasach, przyniesione z igłami sosny. Wiersze z zachwytu potęgą dębu, ze szczęścia bycia obserwatorem przyrody: „padając w obiegi i pod koła cykli”, „kosy wołają mnie na dwór. Jak chłopaki z podwórkowej drużyny.” albo „Podaj mi wzór na jawor. Na dąb, wiąz spójrz i oblicz ich obecność i wygląd.

Pomysłem na książkę jest wrzucenie w sielskość krajobrazu porcji zagrożenia. „Przywołanie świerków do porządku”, „nawpuszczanie linii prostych” to udane frazy, które mogą obudzić ekologiczną świadomość, wywołać metafizyczne drżenie.

Świetnie oddaje nasze ludzkie obojętnienie na świat przyrody wiersz „Za wsią”. Świetnie oddaje naszą trudną komunikację przyroda-człowiek wiersz „Hańcza". W „Zaniemeniu” natomiast mamy afirmujące świat konstatacje, które nagle się łamią  na tragicznym wspomnieniem z dzieciństwa. Bardzo dobrze zrobione wiersze!

W „Suwalskim parku krajobrazowym” frazom czegoś brakło, przemknęło mi, że to tylko proza poetycka.

I gdy wyświetliło mi się pytanie: "czy to nie jest zbyt banalne?", znów natrafiłem na prawdziwie kunsztowny fragment - w wierszu „Szetejnie” - o cudownej jedni z pełzaczem ogrodowym i mistycznym uniesieniu wyrażonym we wspólnym języku ptasio-ludzkim.

Dalej są wiersze-błyski, obrazy, które zostają w głowie. Jest parafraza, idealnego do przerabiania „Ocalonego” Różewicza, w którym obrywa się wszystkim kupującym w zatłoczonym dyskoncie, w którym jedzenie straciło pewien ważny wymiar. „Ocalałem prowadzony na zakupy” to wiersz, który dotknie każdego, precyzyjny, tak by zabolało, tak by poprosić o pokutę i rozgrzeszenie.

W części nazwanej „Ciągiem dalszym” mamy kilkanaście miniaturek wziętych z życia, z synem i córką. Te krótkie "poetyckie chwilki" - są niestety zbyt migotliwe, może oprócz tej ze strony 46: „macam własne pragnienie, czy nie jest już pożądaniem”, oprócz tej ze strony 47: „trzydzieści osiem czegoś”, oprócz tej ze strony 48: „pewnie pani dyktowała”... No i akt terroryzmu nasionami malwy, świetny!

Miniatura ze strony 58 to poetyckie manowce i gdyby miały kończyć książkę, czułbym się jak w bagnie zwyczajnym. Na szczęście jest jeszcze na tekturowym tle przejmujący wiersz „Blokada w oddziale 338”. Huczy harwester, padają zaklęcia o nietykalności terytorium lęgowego dzięcioła białogrzbietego, operator bluźni "Wypier*alaj stąd dziwaku", a podmiot liryczny mówi no pasaran. I zamyka się tomik, i otwierają się oczy.


Zobacz też recenzję "Drogi 816" i tomu "Nauka o ptakach".


czwartek, 5 lipca 2018

Ground Control to major Tom

TOMASZ BĄK "Utylizacja. Pęta miast", WBPiCAK, Poznań 2018.


Słowami "Ground Control to major Tom" z piosenki Davida Bowiego "Space Oddity" przywołuje się kogoś, kto odleciał. Sam autor cytuje je w sytuacji, gdy okrąża blok, w którym mieszka jego eks. Zatem zapytam: "Majorze, jesteś tam?" i czytając kolejny wiersz o zakończonym związku, wysyłam Ci w eter pozdro: "Poleciałeś po całości."

Bo Tomasz podpisał akt kapitulacji. "Dopasował rzeczywistość do teorii" i stan porzucenia w związku uczynił idealną przenośnią do wyrażenia swojej niechęci wobec otoczenia, miasta, kraju. Zatem przeinaczył Wojaczka "bądź mi tak dalej, nawet jeśli będę już tylko numerem między taksą a jedzeniem, kometką kurzu lądującą na kraciastej koszuli, czarnym włosem w jasnej kotlinie umywalki" i w stylu pożegnalnego listu Tomasza Beksińskiego skonstatował: "Teraz to wszystko wydaje się marne jak żywot schizofrenika, jak przestrzelone pstryknięcie palcami na bezludnej planecie."

Wszystkich, którzy znają wcześniejsze książki "Kanadę" i "[beep] generation", zaskoczył np. takim wersem: "mówię "miłość" i "dead" tylko słyszę". Łatwym obiektem drwin uczynił Tomaszów - rodzinne miasto, także moje. Na szczęście przez to, że imię autora i nazwa miasta brzmią podobnie, Tomaszów się odkonkretnia. To może być w zasadzie każde miasto, w każdym razie "bezduszne i brzydkie, bez historii i przyszłości." Jeszcze bardziej "atrakcyjna" jest Łódź. Kolebanie się jedenastką na Bałuty - to autorski symbol porażki, psychicznego dołka, frasunku i stuporu.
Zestawmy z tym jeszcze kosmiczną stworzoną przez autora metaforę megaopresyjnego świata: "gwiazdy tłoczą się na nieboskłonie jak pangi", voilà!

Zatem odrzucona miłość do dziewczyny pozwala boleśniej odczuć całkowitą obcość świata. W pierwszej kolejności obrywa Polska ojczyźniana, Polska - pępek świata, Polska - Chrystus Narodów. Wynotujmy: "nie zabiorę cię na Smoleńsk" - mówi, bo nie uwierzył w przekaz lansowany przez prawicowe media, "polski węgiel nowocześnieje", "liść brunatny jak marsz niepodległości" itd.

O ile opisy ukochanej są pełne słodyczy: "zdziwienie od dołeczka brody aż po czubek głowy", autoportret jest superbrutalny: "moja twarz to kontrolowana strefa zgniotu", "porażkę mam wypisaną na twarzy, leki mam wypisane na recepcie". Sporo tu brutalnych "wyrazów": "dochodzimy do prawdy, zwilżone palce wkładamy jej w majtki", "wypierPol", a opis zakochania też specyficzny: "więc jesteś! jak dym tytoniowy zaklęty w pory podsufitki;".

W wierszu "Kot w wynajętym mieszkaniu" puenta rozwala system, a przecież tego się nie robi kotu.

Podstawą jest szczerość: "Połączyłem kropki, których nie powienienem i dostałem za to receptę na zolaxę,(...)". Podstawą jest ironia, groteska i humor: "Zapasy butelkowanej wody i kremów z filtrem wykupili negacjoniści zmian klimatycznych.", "chcieli być jak Tristian i Izolda, skończyli jak Zdrapek i Pocharatka." Obrywa się Gimnazjum nr 6 w Tomaszowie Maz. za zacinającą się klamkę w sali nr 10, aromat lizolu i klej w zamkach drzwi. Ponoć chłopcy na długich przerwach ganiali się tam z nożami!

Dużo w tym obszernym tomie wierszy, w których Tomasz prezentuje instynkt cynicznego komentatora rzeczywistości, np. wiersz z powtarzającą się frazą "polski tramwaj wykoleił się na placu Niepodległości" - bezlitośnie cięty, trafiający celnie w polską propagandę sukcesu.

Podobnie widzę wiersz cytujący, wspomnianego na początku klasyka Davida Bowie - "Space Oddity, czyli Ostatni zajazd na kontynencie europejskim", w którym pozwala sobie na takie zdanka: "Tak, być może spieszę się na zaślubiny Polski, bo niby jak mógłbym zdradzić moją ojczyznę, skoro nigdy nie prosiłem jej o chodzenie?" i „odlatuje w kosmos” wizualizując sobie B. grającego w tetris, statek kosmiczny Polska i tatuaż wilka na lewym podudziu.

W przeróbce wiersza Czesława Miłosza o końcu świata, sporo żartu: łasicokonda nie nadchodzi, a sympatyk lewicy podsmaża pomidory na szakszukę. Puenta daje radę.

Rozczarowanie światem poeta podaje nam w ilościach hurtowych. Językiem ekonomii wyraża niewiarę. Spowiada się ze swoich studiów ekonomicznych: "Pod wpływem działania mechanizmów akumulacji kapitału i organizacji produkcji zatraciłem nie tylko wolność, ale również zdolności twórcze." Nade wszystko krytykuje kapitalizm, jako system, w którym rekiny biznesu bogacą się wykorzystując drobne dłonie dzieciaków z kopalni Potosi albo menedżerów średniego szczebla. Robi to z wyczuciem np. w wierszu "Hymn", który trawestuje "Pieśń nad Pieśniami".

W końcówce tomu Tomasz podjął też nośny temat uchodźców i opisał empatię do mieszkańców bombardowanego syryjskiego miasta - "jestem z tobą w Aleppo, gdzie dom z rysunków pięciolatka, tych sześć prostych kresek nieopodal linii frontu".
"Tomaszów Vortex Sutra" to rzecz inspirowana poematem Allena Ginsberga. I czego tu nie ma? Most żelaźniak, brylantyna we włosach Mateusza Borka, spazmy spikerki RMF FM, anielska Kozidrak. Jest bluźniercza forma litanii i natchnione wersy spisywane w malignie uniesienia.

A potem jeszcze boleśniej. W wierszu, który dał tytuł książce: Polskę przyrównuje się do "skurwiałego rudozielonego poloneza trucka z przyczepką, spęczniałego od gruzu, błagającego o eutanazję". Mit Wielkiej Polski jest tu rozbrojony. Husarze mają skrzydła z poliestru z nadrukiem "Kredyty chwilówki". Zatem wszystko zmierza do upadku, apokalipsy, słychać ów "sound ostateczny", mięso. Tymczasem puenta całej książki jest vege.


środa, 4 lipca 2018

Prawda w twoim salonie

ERIC BURDON "'Til Your River Runs Dry", 2013

Burdon jest znany przed wszystkim jako wokalista The Animals, który śpiewa "Dom Wschodzącego Słońca". Pięć lat temu nagrał płytę, która od dawna kręciła się w moim CD. Że w piątek wystąpi w Suwałkach, postanowiłem spisać mój szacunek dla tych dźwięków. Uwielbiam nalać sobie wody!

Pieśń "Water" jest jak pragnienie oczyszczenia świata. "Woda, woda, woda, by wypić, by ugasić ogień, by zawstydzić kłamcę". Piękne dźwięki, do codziennego picia - ile tam zalecają dietetycy? Litr? Dwa? Takich pieśni nam trzeba! "Ten świat jest nie dla mnie, Zrobię nowy, poczekam i zobaczę. Beznadzieja opanowała ziemię. Nie będę błagał, będę żądał. Nie poddam się. I któregoś dnia prawda się rozleje do twojego salonu." Kaznodziejnie!

Mój numer dwa na tej płycie to genialny "River Is Rising", gdzie słyszymy coś w stylu gadanych songów Toma Waitsa. Korzenny bluesior, trąby, puzony i zaklęcia. Apokaliptyczna wizja podnoszącej się rzeki. Szamańsko!

Lubię szczególnie refren "Devil and Jesus", gdzie Burdon przekonuje, że nie jest świętym, bo gadają do niego z różnych stron i diabeł, i Jezus. Całość przyjemnie buja i uzależnia, każe podśpiewywać.
"Wait" - wzrusza szczerością wyznań:  "Widzę twój uśmiech, który uwielbiam". Piękna, smutna piosenka o oczekiwaniu, wierze, pewności. Pełna rozklejka.

Bardzo w porządku są także: "Old Habits Die Hard" - o tym, że przeżyło się swoje i tak już będzie, "Memorial Day" - o tym, że bogaci prowadzą wojny, ale to biedni na nich giną, "Bob Diddley Special" - hołd dla afroamerykańskiego mistrza gitary zmarłego w 2008r., twórcy "rytmu Boba Diddleya", "In The Ground" - dywagacje o tym, czy po śmierci znajdzie się spokój, "27 Forever" - z miłą dla ucha sekcją dętą, o tęsknocie za młodością.

Pod koniec jest troszkę słabiej, spokojniej, a na koniec bluesior znany z wykonania Erica Claptona "Before You Acuse Me" (autorstwa Boba Diddleya)  - knajpiane zakończenie niezwyczajnej płyty.

piątek, 29 czerwca 2018

Hymny unurzane w blue

MANIC STREET PREACHERS - "Resistance Is Futile", 2018


Wciąż działa na mnie bezczelność muzyki Maniakalnych Ulicznych Kaznodziejów. Znów napisali hymny, przy których buzuje krew. Napisali ich już chyba tyle, że starczyłoby dla wszystkich krajów świata.

Lubię ich image - te retro marynarki. To jest urocze. Oto błędni rycerze, samuraje XXI wieku!

Weźmy pierwszy utwór "People Give In". O ludziach, którzy nas rozczarowują, złoszczą, wnerwiają. I nagle można im to wszystko wybaczyć. Bo nie ma żadnej teorii wszystkiego. Jest piękno i dobro. I łza na policzku.

Drugi "International Blue" - możliwe, że najlepszy utwór w ich karierze, zainspirowany twórczością Ivesa Kleina, który używał tylko błękitnego koloru tzw. IKB - International Klein Blue. Jego obrazy to np. odbicia na płótnie ciał modelek, które wcześniej pomalował ultramaryną. Podoba mi się szczególnie jego blue globus. To unurzanie w blue, unieważnianie. I czuję niepokój w tej piosence. W "chłopcu, który widział prawdę i zostawił nas z międzynarodowym błękitem", w "ścieżce dźwiękowej dla pustki". I zastanawiają słowa: "Czy poprowadzisz nas do pustego pokoju? I oprawisz w błękit?".

Numer trzy - "Distant Colours" - przepiękny, o miłości, o pękniętym tysiąc razy sercu. Do wielokrotnego zasłuchania. Albo zapatrzenia - do trzech piosenek powstały teledyski z udziałem sympatycznej Azjatki.

Czwarty "Vivian" z odgłosem migawki i nakręcania filmu (znam kogoś kto kocha ten dźwięk) i patetycznym refrenem. Poświęcony autorce tysięcy fotografii ulicznych Chicago Vivian Maier.

Ale najbardziej rozkłada mnie na łopatki, stadionowy zaśpiew w "Hold Me Like a Heaven". Zostawia mnie bezbronnym. Przy dźwiękach tej piosenki można wybaczać sobie ciężkie winy, bratać się, wyznawać miłość, gapić się w dal i nie rozumieć nic z wielkich problemów tego świata, skoro jest oddech, trwa czyjaś obecność. Można przecież tak łatwo przejść od trzeciej linijki z "I hate the world more than I hate myself", do wyznania, żebyś mnie objął jak niebo.

Odnotujmy, że jest tu też: np. "Dylan And Caitlin" - utwór z gościnnym udziałem The Anchoress z Simple Minds (przez to podobny do piosenki z Niną Persson z 2007r.) o alkoholizmie i trudnej miłości walijskiego poety Dylana Thomasa i jego żony Caitlin. 
Piosenki: "Sequels of Forgotten Years", "Liverpool Revisited", "In Eternity", czy "Broken Algorythms", gdzie zespół próbuje narzucić sobie tempo Green Day, są zwyczajnie słabsze od wyżej wymienionych.

Jeszcze przedostatni "A Song for a Sadness" jest tak przyjemnie podniosły i optymistyczny. Płyta kończy się jednak smutnym wyznaniem "Czekam na koniec czasu". Taki jest smutek samurajów. Ale póki co, miecze w dłoń! Opór jest daremny!