niedziela, 22 stycznia 2023

Kowery po ciary!

 LIMBOSKI - "HOME TAPES VOL.1", 2022



Ta płyta to znane kawałki, przefiltrowane przez wyjątkową wrażliwość i wyobraźnię muzyczną artysty.
Nabyłem ją na koncercie w łódzkiej Przechowalni 26 października. 
Trudno nie docenić głosu muzyka - wg mnie porównywalnym z głosem Maleńczuka, ale zmanierowana poza, lubianego kiedyś, pana Macieja aktualnie jest dla mnie nieznośna. Wolę emocjonalność autora "W Trawie".

Niesamowite, wirtuozerskie są (trzeba to zobaczyć na żywo) umiejętności Limboskiego. Dał on koncert w stylu "One Man Show", obsługując kilka gitar, klawisze i perkusjonalia.
Zachwycił mnie jego power - w niedużej salce łódzkiego klubu, dla niewielkiej grupy odbiorców, dał z siebie wszystko!

Na płycie z coverami - są utwory dobrze mi znane (np. Bob Dylan "One More Cup of Coffee", "Lovesong" The Cure, "The Power of Love" Frankie Goes To Hollywood, czy tradycyjna pieśń "Run On For A Long Time", którą ostatnio przypominał ś.p. Sosnowski) i utwory, których zupełnie nie kojarzyłem, a powinienem (m.in. "Walk Away" Toma Waitsa, "Sinnerman" Niny Simone ).

Te nowe wersje piosenek powstały w domowym zaciszu, gdy koronawirus uniemożliwiał koncertowanie. Każda została podana odświeżająco. Najbardziej podoba mi się na płycie (na żywo mnie totalnie zaskoczyła!) kunsztowna robota głosem (zapętlanie i nakładanie ścieżek wokalnych) w "Asimbonanga" (wplecione są w nią jeszcze "Biko" Petera Gabriela). 
Pięknie brzmi "Waiting For You"( z płyty, którą słabo osłuchałem - "Ghosteen"). Miłość! Piękno i dobro!
Kowery po ciary to: "Sinnerman" Niny Simone - świetny rytm, klawisze, chórki i niski głos. Wszystko na swoim miejscu! To samo "You're Dead" Normy Tanegi, gdzie padają słowa "Oni nie chcą Twojej piosenki, jesteś martwy, martwy, martwy!"; czytam ją sobie, jako drwinę z każdej twórczości, która napotyka na niezrozumienie, ale taką drwinę, którą trzeba znieść, którą trzeba przyjąć na klatę i odrzucić - mieć gdzieś.
Delikatny jak cieniutka firanka jest cover Beatlesów "Julia", "Run On..." jest zaś wściekły i zaciekły. 
Z pozoru monotonny "Lovesong" Cure'ów - urzeka. Z mojej bajki jest też cover Waitsa. A włoska tradycyjna pieśń partyzantów "Bella Ciao" - pełna bólu i przeczucia śmierci, to już w ogóle - efekt wow!

Chcę usłyszeć te i inne utwory Limboskiego ponownie na żywo. Chcieć to móc! Bilety już kupione. Koncert 11 lutego w Tkaczu!

Kleszcz- fan, i Limboski po koncercie w łódzkiej Przechowalni





Kamienie wierzą, że są górami, rzeki myślą, że są morzami

 NEW MODEL ARMY "FROM HERE", 2019.


Istnieją od 43 lat. To ich 18 album! To od "Thunder and Consolation" zacząłem kolekcjonować płyty CD. Cenię sobie bardzo power "Today Is A Good Day" i mrok "Between Dog and Wolf". Dorzucę jeszcze "High" i "The Love of Hopeless Causes"... New Model Army  - wiadomo - dźwięki, które chłoszczą cię jak wiatr na połoninie. No i to jest na pewno taka płyta. Bez słabych momentów. Zatem numer po numerze:

PASSING THROUGH - Przejmujący mroczny, ponury wstęp. Z kluczowym tekstem "Myślałem, że to falujące gałęzie sprawiły, że wiał wiatr", ale myliłem się. I powtarzające się frazy "Tylko przechodzimy" i "Nie mamy nic do stracenia". Niezwykłe - za pomocą tradycyjnego rockowego instrumentarium, panowie z NMA potrafią zaczarować odbiorcę i przenieść go w inny świat. Jakiś wiatr hula w tych dźwiękach, gną się trawy, bulgoczą wrzosowiska. Perkusja wgniata nas w ziemię, jakby chciała wymusić na nas pokorę i obietnicę poprawy.

NEVER ARRIVING - Piękny bas i żarliwość w głosie. Tekst o tchórzostwie, które każe nam być zawsze tuż przed decyzją.

THE WEATHER - To kawałek o zmianach klimatycznych, ostrzegający i gniewnie wzdychający nad ludzkością. Zmieniamy się jak pogoda. Jesteśmy trudniejsi do zrozumienia, nieprzewidywalni, szaleni.

END OF DAYS - Apokaliptycznie. Jesteśmy znudzeni fajerwerkami i chcemy - chyba - ognia. Gdy pada pytanie - "Nie możemy wrócić do wynalezienia kół?" kombinuję, że wszystko, co wymyślimy, prowadzi nas na manowce.

GRAT DISGUISE - O chowaniu się za maską twardziela. I poszukiwaniu kogoś, kto nas przejrzy. "Muszę znaleźć kogoś, kto spróbuje, zobaczyć za wielkim przebraniem, wszystkie grzechy i wszystkie kłamstwa".  No i warto posłuchać skamlającej gitary.

CONVERSATION - O zagubieniu, pozostawieniu siebie gdzieś na pastwę losu. I znalezieniu kompana w postaci skrzeczącej mewy. O przekonaniu, że wszędzie są dobre duchy, i że „wystarczy zadzwonić”. Sullivan cedzi słowa np. "ice cold water", jakby pod językiem chrzęściły mu kostki lodu.

WHERE I AM - Najpiękniejszy kawałek. Hymn. Pieśń o godności. Każdy człowiek ma uczucia. Także ten biedny - pogardzany, głodny, samotny. Gdy podśpiewuję sobie ten fragmencik "I am where I am, I'm not so hard to find", łączę się empatycznie z każdym towarzyszem niedoli, żebrzę, zaciskam zęby... Szczęście można odnaleźć; robić to, co trzeba. Przejmująco brzmi fragment o nienasyceniu - że wszystkim czegoś brakuje, każdy chce być gdzie indziej, być kimś innym,

HARD WAY - Piękny, mistyczny kawałek. Tyle się uczyliśmy, i lekcje były trudne. I to wszystko było po coś.

WATCH AND LEARN - Zawziętość znana mi z piosenek Killing Joke. Przestroga, że wśród ludzi dominuje bezmyślne przyglądanie się i małpowanie; każdy rodzaj broni można sobie wydrukować w 3d, a dzieci patrzą i się uczą, i nam odpłacą.

MAPS - Od niskich dźwięków wiolonczeli, do stwierdzeń, że na naszych mapach pełno jest różnych strasznych stworów.

SETTING SUN - Niby o daremności, a może o pięknie. Nie umiem zdecydować się, czy to depresyjny kawałek, czy afirmacja i pogodzenie się z przemijaniem, głodem, niemocą... W pewnym momencie jest wyjątkowo patetycznie.

FROM HERE - Na koniec - marność nad marnościami. "Kamienie wierzą, że są górami, rzeki myślą, że są morzami, szkło wierzy, że jest diamentem, a dworzanie, że są królami". Ostrzegam Państwa - Sullivan każe powtarzać po nim: "Jestem panem niczego". Ale Wy nie powtarzajcie, udawajcie, że to nie do was. Pogwizdujcie i przewiązujcie pomidory.


poniedziałek, 9 stycznia 2023

Orzeszki buka

 ŁUKASZ KAMIŃSKI "3", WYDAWNICTWO KWADRATURA, ŁÓDŹ 2022.




Trzecia książka Łukasza Kamińskiego, poety z Kutna, który zamieszkał w Zakopanem, nosi tytuł „3” (wcześniej napisał „1” i „2”) i składa się z trzech części. Pierwsza część – „Tetmajer” – jest dla mnie wyjątkowa. To odurzenie Tatrami, ubóstwienie gór. Ach, ja też tak mam, i chyba nie tylko ja. Włażę na szlak, jak w jakiś omam, w łzę. Piękno dusi mnie tym swoim ogonkiem pod „ę”. Tracę głowę. To coś jak syndrom jerozolimski, gdy pielgrzym udaje się do świętego miasta i zaczyna fanatyczne przeistoczenie w biblijne postaci, zaczyna gadać głosami. Zatem te wiersze podyktował syndrom tatrzański. Każda górska polana, każdy piarg - oddziałują mistycznie. Poeta klęka, modli się do ścieżek, kołysze się w U-kształtnych dolinach.

Tomik zaczyna się od empatycznego zjednoczenia z reliktowym skorupiakiem skrzelopływką bagienną. Ponoć może on przetrwać w górskim jeziorze, ale takim, w którym dno zimą zamarza, a składane jaja ulegną przemrożeniu. Aż zapragnąłem odwiedzić Mały Furkotny Staw na Słowacji (przez bezmyślne zarybienie stawu, w Polsce od 50 lat nie zaobserwowano naszego bohatera), ale to chyba niemożliwe, bo nie dochodzi doń żaden szlak turystyczny, może więc tylko z daleka mu pomacham? W króciutkim wierszu zmieścił się zachwyt geometrią płatka śniegu oraz stwierdzenie, że Tatry to idealne miejsce, by umrzeć.

W górskiej przyrodzie autor znajduje odpowiedniki naszych codziennych uczuć: zwątpienia, beznadziei, strachu - "mnich patrzy w przepaść", jakby tracił wiarę. Poetycka kontemplacja krajobrazu przypomina mi japońskie haiku: "tak jasno mimo mrozów / tak definiuję życie". To pigułki wersów, które trzeba sobie położyć pod język, by zadziałały. Kondensaty, esencje, olśnienia. Włożyć ten tomik do plecaka obok mapy i piersiówki. Zjednoczenie z potokiem? Tak, i odczuwanie ruchu płyt tektonicznych. Filozoficzne frazy, godne buddyjskiego mędrca: "chciałbym zwolnić / z przepływającego czasu / wyławiać zdrowe ryby".

Empatia z rybami, które jak śpiewał Kurt Cobain w "Something in the Way" - "nie czują bólu", ma charakter wręcz ekstatyczny, nagle w wersie zostawione jest puste miejsce, na ich słowa. I wypisana z tej pustki – radość. Ach, jest tu najpiękniejsza definicja poezji: "wiersze to orzeszki buka / obgryzane przez gryzonia". A poeci uśmiechają się jak bogowie.

Nad graniami jest obraz nieba, chwytak do serca, uspokajacz: "moje demony dawno zasnęły / diabły poszły won". Czytam to jako przepis na depresje: a wywal w cholerę swoje zaganianie. Hinduistycznie brzmi puenta jednego z wierszy o "szczęściu nieistnienia", ale jest tam też chrześcijańska "msza nad mszycami" odprawiana przez małego ptaszka.

Tatry to życie - zapewnia poeta. I widzę tekturową okładkę zeszytu z czasów PRL, taką z napisem "krew to życie". Zatem poeta zapodał sobie w krwiobieg wszystko, co tatrzańskie: endemiczną warzuchę, rysia i Zamarłą Turnię (ach, mój ogrodzie - z sosną górską i kosodrzewiną, namiastko czerwonego szlaku!) W tym jego ikarowym uniesieniu jest świadomość upadku: urwiska, kotły, czerń stawu, zimny księżyc - prawie jak narzędzia tortur. Dekadencki poeta – Przerwa-Tetmajer, zapewne cieszy się ze swojego patronatu. Kamiński zestawia obok siebie sprzeczne emocje, jak ostrza wielkich nożyc. Tu śmierć, a tu wiersz o maleńkim mysikróliku, cudny jak on sam!

Druga część jest z innej beczki. To proza poetycka pod tytułem „Witkacy”. Zatem jest sprośnie, jest wulgarnie, jakby ktoś urwał wihajster, który regulował poczucie przyzwoitości. To miał być hołd dla szalonego artysty Witkiewicza, zatem zgodnie z jego zasadami czystej formy - jest tu szokowanie odbiorcy, swoiste anty-katharsis, dziwność świata, groteska i rubaszność. Witkacy zażywał różne substancje psychoaktywne, nawet zostawiał adnotację, co zażywał, rysując różne psychodeliczne portrety. Kamiński umiejętnie - nie mam pojęcia pod wpływem czego - naśladuje to szaleństwo. Żadnych tu świętości, a same bezeceństwa. Mamy metafizycznie się zatrząść, jakby halny się zerwał, by pomieszać nam w głowach. Prowokacja goni prowokację - wszędzie gruźlicze plwociny, Krupówki stają się największą z kup, a Bruno Schulz nie potrafi docenić Tatr. Czytam to jakbym śnił sen wariata.

Trzecia część książki to "Zych" (czyli pseudonim literacki Stefana Żeromskiego). Zaczyna się od pragnienia, byśmy naśladowali św. Franciszka - czyli chronili zwierzęta, dopiero wtedy będziemy godni tego piękna, które jest w górach. Wspomina się Jana Kasprowicza, by "ze smreków układać wiersze i z chmur zbierać trofea, by zapomnieć zło". Biorę patos tych wersów: "Poezjo, prowadź na szlak orlich gniazd", choć z zastrzeżeniem, że trudna to droga i nie polecam jej każdemu. Z wyprawy na Morskie Oko z kijem do selfie, nie tkajmy wiersza.

Wspomina się tu wiele postaci np. Kornela Makuszyńskiego, wiecznie uśmiechniętego - jakby ludzie dzielili się na uśmiechniętych górskich zakochańców i ponurych malkontentów z nizin. Są przykazania: "z każdego kroku / czynić świętość", "Chodzić tak – póki nie przyjdzie po nas lawina". Przywołany jest mistyczny symbol Polski - zapomniana kraina Nietota, z książki Tadeusza Micińskiego: "Prowadź nad nietotą do domu dyptamu”. I przypomniałem sobie wielkie dyptamowe połacie, gdy ostatnio szedłem w stronę Murowańca. Nietota to widłak wroniec - mała roślinka, która przetrwała, w przeciwieństwie do wielkich widłakowatych z karbonu. Wtedy 250 mln lat temu widłaki osiągały wielkie rozmiary, dziś nietota to cień tamtych potężnych drzew.

Tomik gęstnieje od nazwisk „ludzi gór” i od nazw miejsc. Ze szlachetnej prostoty pierwszej części, przechodzi w nieoczywiste „bajanie gazdy”, za górami... za lasami... - wspomina się dawne, by filozoficznie podumać nad tym, co teraz.

Książka tak mi się spodobała, że zapragnąłem włączyć słowa autora w mój projekt „Wiersz z bitem”. Zrobiłem teledysk do „Mysikróla”. W nim - z mojego okna nagle widać Tatry.




Recenzja ukazała się w czasopiśmie "Kalejdoskop" 12/22.







sobota, 3 grudnia 2022

Bóg z infopunktu. Serce jak glonojad.

 EWA JAROCKA „Zapalmy moją krew”. Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2022.


Umiem sobie wyobrazić okrzyk bezradności nauczyciela liceum, gdy słucha interpretacji wiersza Zbigniewa Herberta w wykonaniu nastolatka. Może młodzieńcze barki odbiorcy poezji są zbyt wątłe, by udźwignęły odwołania do świata starożytnej filozofii, metafory, pełne ciężkiego, namokniętego jak gąbka, piękna?

A teraz inny kadr mojej wyobraźni: profesor czytający wiersze poetki Ewy Jarockiej z tomu „Zapalmy moją krew”. I znowu bezradność, bezradność dziecka we mgle. Profesor od Mickiewicza skonfundowany jak Robert Plant na pierwszej płycie Led Zeppelin. Bo flow Jarockiej szalone jest. Bo to proszę pana profesora, trzeba trochę wariatem być, taką przedszkolną radością cieszyć się rozhuśtaną na maksa poetyką. Trochę zamienić się na rozumy, postradać zmysły, zdjąć koturny. Trzeba się umieć bawić swoją konfuzją.

Ten tom zaczyna się tak: „mogłabym ci wydłubać oczy, żeby się na tobie jednocześnie zemścić i zafiksować.” Trudno nie wizualizować sobie wtedy kogoś świadomego swych rozchwianych emocji. A przy fragmencie: „wkręcałeś matkę w swoje narodziny, ona zaś się zapierała, że dała ci jakieś życie, ale potem się nabrała. - można ujrzeć kogoś, kto doskonale bawi się przewrotnością swoich zdań, kogoś kto fika błazeńskie koziołki. Fika i czuje, czym ma być wiersz.

Wiersz to transmisją z pokręcenia. A w niej miłość to "rogalik z masłem, zapach domu i małych dzieci", powód do strachu, do drżących rąk. Miłość niemożliwa do spełnienia. Czy myślałeś w ten sposób o takim uczuciu? Takim, gdy oboje są "ujęci kredą na chodniku w jedno serce". A przecież kredą obrysowuje się ofiary.

Wiersz to zdumienie. Zdumiewają więc frazy o kanale rodnym matki: "był wąski. teraz zawsze / mi ciasno i duszę się. / mama ma wąskie biodra, to dlatego pchałam się / ostro na świat i teraz też się rozpycham(...)". I żadnej melancholii, żadnej refleksji wpędzającej nas w posępność. Zamiast tego szaleństwo, jakby własna "korba", prywatna "zakrętka" były wszystkim. Wyobrażam sobie autorkę, gdy mówi: „Jestem niepowtarzalna i sama siebie wymyśliłam. A moja oniria to mój autonomiczny teren, w którym rządzę. Język mam giętki, a moja wyobraźnia lubi jaskrawe kolory. A wszędzie miłość dziwna i nie taka jak na romantycznych filmach. Tą dziwnością, która prosi się o wiersz”.

Rekwizytorium z tego zbiorku jest szalone, np. mleczak, który przyrósł do ścian żołądka (dzięki temu idzie się na studia artystyczne, by go narysować), albo cięte, krzyczące „Uciekaj stąd!”, margerytki, nad którymi będziemy snuć plany zemsty na sprawcy cięcia „(...) żeby sam sobie odciął / głowę, szyję wsadził do wody i nie wiądł, / bo ludzie nie lubią zwiędłych kwiatów”.

Przede wszystkim szalone są te wszystkie uczucia - lęki, obawy, natręctwa, pragnienia. Zatem zwijamy się w supeł, wysyłamy sobie telepatyczne wiadomości.

Nawet jeśli te wiersze wpadają w nadmierną gadatliwość, to w którymś momencie zaskakują. I rozchylając chaszcze długich zdań, natrafiamy na nierentownego Boga z infopunktu, którego dawno powinni zlikwidować, zastąpić komputerem albo kalkulatorem. Jeśli te wiersze wydadzą się błahą zabawą, wiatrakiem na patyku z kolorowej folii, to może doceńmy kolorowe jarmarki wersów i ich blaszane zegarki. A takie są np. zabawy z samotnością w smoka i podpalanie lasu albo zbieranie fiołków, które piły sól i płakały pysznymi łzami.

Wiersz wystawia język. Mówi „mam nierówno pod sufitem”. Ale to „moje nierówno” ma całkiem niezły design. I wiersz umie robić niezłe wizualizacje, np. leśne omamy o kręgosłupie w mchu, o drugiej stronie swojego ciała w brzozach i maślakach, i chodzeniu do łazienki z nożem jak po leśne runo; albo o zabawie w berka z własnym brzuchem; albo o zakochaniu się w motylu, który grzał się na kaloryferze, bo noce są jeszcze chłodne. Wszystko ze świadomością swojej przewrotności, ironii, które każą niebu się drzeć: "nie rób ze mnie worka na śmieci, od tego masz lasy, morza i oceany."

Wiersz niesie brzemię moje życie w skórze nosorożca, dźwiga samoakceptację - "Masz w sercu serce z kamienia. masz głaz / w spojrzeniu.", drwi z autora: „zniszczyłam sobie / płuca, odpalając nerwowo papierosa od papierosa, / gdy na ciebie czekałam. obgryzłam palce do kości.”, niesie przeczucie końca - "pojawią się cyfry w kolumnach i ja też zgasnę." Przepracowuje za pomocą „zimnych” metafor jakieś niejasne przeczucie - "sople lodu na palcach". Te sople są z mojego ulubionego wiersza z tego zbioru pt.: „a najważniejsze, że zobaczyłabym twoje zielone oczy”. Od niego (s.28) polecam zacząć wędrówkę po tej książce. Czy zmrozi Cię, Czytelniku, pytanie - „po co dałaś życie komuś takiemu jak ja?”, czy pokryjesz się szronem?

Wiersz to cierpkie ziarnko. Gdy opisuje życie, nie oszukuje słodzikami: „okna skrzypią, drzwi się nie zamykają albo przechodzą przez nie dziwne postaci i ludzie się zabijają nawzajem. każdy robi sobie w sobie swój świat, aby tylko przetrwać.

Wiersz to spektakularna konfabulacja np. o hodowli małych domów, galerii i kościołów, szkół i urzędów. To wymyślona trwoga, że nasze ciało jest wsią, żebra to zagrody, a jelita i żołądek to domowe zwierzęta. Trwoga, która przechodzi w obsesję, że: "mam mamę, która zabija siostry baranów! najpierw daje kurom imiona, potem podrzyna im gardła".

Wreszcie wiersz to sen, w którym można wszystko. Ziemia zjada niebo, wszystko pęka jak „balon, który rzuca kurwami”, podmiot liryczny rozpada się na kawałeczki, podmiot liryczny idzie spać i śni - śni końce świata, lilie i koniczyny z ust. Śni, że to wszystko przez utopione w basenie okulary.

Polecam tę „odjechaną” książkę, życząc autorce kolejnych splendorów (wcześniej dwukrotna nominacja do Nagrody Gdynia, za kwadraturowy tomik i za powieść). Wyobraźnia Jarockiej? Szanuję! Jeśli czytałem coś podobnego, to u Justyny Bargielskiej, Romana Honeta, a może u Piotra Przybyły. Zapewne wysyłają oni kciuki w stronę tych fraz. Napiszę w języku Jarockiej: śnię, że te długie wiersze są schronem, w którym "zapomina się o suszach, pożarach i topniejących lodowcach." Są tymczasowym schronem, bo jest tu zapowiedź, że jeśli "może pewnego dnia las i góra zaczną krzyczeć / o topniejących lodowcach, zagrożonych gatunkach / i wszechobecnym plastiku? dołączę wtedy do nich..”

A jeśli myślę – serce, to od dziś takie serce jak z książki Jarockiej - serce jak glonojad.



RECENZJA UKAZAŁA SIĘ W LISTOPADOWYM NUMERZE PISMA "KALEJDOSKOP" 11/22

niedziela, 25 września 2022

Żonglerka słowem, zianie ogniem i cudowny proszek

 Monofon - "Monomiasto", Mystic Production, 2022.


Kultowy Lao Che się rozpadł. Monofon powstał z inicjatywy jego dwóch muzyków: basisty Rafała Boryckiego i perkusisty Michała „Dimona” Jastrzębskiego; a także gitarzysty Michała Wójcika. Dołączyli też Halszka Nabira i Budyń - jako wokalista i tekściarz, po tym jak nie sprawdziło się kilku innych. Gdy ogłoszono powstanie zespołu, następnego dnia Budyń zmarł na zawał serca.
Budyń
Michał Dimon Jastrzębski 

Budyń czyli Jacek Szymkiewicz, to mój rocznik - 1974. Gdy słuchałem jego płyt (Pogodno, Babu Król, Art.Budyń&Chango) - wyczuwałem wielką duszę artysty. To był muzyczny wariat z poetyckim ADHD. Jego interpretacje piosenek Stachury na płycie Babu Król "Sted" - to jest mistrzostwo. Na koncertach Budyń wskakiwał w publiczność, prosto w jej serce. Gdy dawał koncerty online (w czasach covidowych, o nienormalnej porannej porze) widziałem, że to jego pasja, nie żadne komercyjne promocje dla fejmu. Budyń to był muzyk wielkiego formatu!

Te piosenki, którym napisał słowa, są pełne nieposkromionych emocji. Pełne wulgaryzmów (za czym ja, nie przepadam): chu*ów, pier*oleń. Taki był Budyń. Jak czytam w wywiadach: miał problemy z używkami, był chory i przeczuwał, że jego serce nie wytrzyma. Tym mocniej brzmią jego słowa - jego ostatnie słowa. Michał "Dimon" Jastrzębski - kierownik produkcji i zdaje się główna postać zespołu, mówi, że ta płyta to takie "Blackstar", porównując Szymkiewicza do Davida Bowie.  

W pierwszym utworze "Stoimy na dachu" słyszymy zestaw wątków z całej płyty: zagubienie, zmęczenie, bunt wobec stetryczałych polityków, nierozumiejących młodego pokolenia ("te bloki nie są wasze, starcze"), potrzeba spokoju wobec politycznych sporów. "Przeminie wszystko Tusk i Kaczyński", śpiewał niedawno Budyń na płycie "Ukryte do wiadomości" - tu podobnie: "pier*olą nas już spory historyczne i nastroje polityczne", "a my chcemy myśleć nie po prostu szablonem, nie bać się, że wszystko skończone, nie szarpać się już z otwartymi na oścież drzwiami"... Utwór ma fajną werwę i dynamikę, naprawdę niezły początek płyty!

Ta płyta ogarnia czasy covidowe. Z hasła "lepiej zostańmy w domu", powstał numer o uczuciowych rozstaniach, rozwodach, o "diable w staniku" i "księciu >>Ty Chu*u!<<". W sedno.

Utrzymana w retro klimacie "Bossa" z refrenem "Na mnie się goi dłużej", jest o końcu związku, pełna delikatnej pretensji do "psa rasy damskiej". Znak czasów niedopasowań. Ileż to par nie wytrzymuje ze sobą?

A ile trwa i zmienia swój żywot w horror? Właśnie taki tytuł ma - bez wątpienia - najlepszy utwór na płycie. Możliwe, że dziaderski, bo wspominkowy. "Prawie pięćdziesięciolatek" wspomina z jakąś uroczą tęsknotą, skruchą i wstydem: "Biegłem, biegałem, miałem coś, potem nie miałem, chciałem czegoś, a potem to zgubiłem. Nie wiem, gdzie byłem, wiem, że wróciłem." Spowiada się ze swych bezeceństw, podrywów i nadużyć.  
Muzycznie jest to uczta, perkusja dziobie ziarenka, dęciaki robią piękną robotę, a głos Budynia, jest głosem kogoś o oczach Kota w Butach ze "Shreka". Utwór-tęsknota, pean na cześć życia, pisany poetyckim szaleństwem: "kopytka stukały nam bose", "mój język brzytewka, chroniły tylko zęby zaborcze i łase mięsa czerwonych sztandarów". Sztukmistrz żongluje tu słowem i zieje ogniem, a mnie to rusza i ruszam do szalonych gibań, nie mogąc usiedzieć. A na rękach gęsie skórki, a w sercu żar z ekogroszku o kaloryczności 27 megadżuli/na kilogram - bez spieków i dużej ilości popiołu!


"Faraon" zaczyna się tupaniem wojskowych butów, z czego wyprowadzony jest waitsowski bit (genialny pomysł!), pełen orientalnych (egipskich?) ozdobników. Mocny, emocjonalny tekst, z samych bebechów! O tym, że trzeba się kryć z emocjami, udawać, choć chciałoby się "pukać we wszystkie okna". Covidowy nakaz noszenia maski, staje się jakimś surrealistycznym nakazem do blokady uczuć i prawdy.  

"Ich wszystkich" to hymn pełny przekory wobec bylejakości i pełen niezgody na to, co jest. "Nie" dla podporządkowania się, "nie" dla przegrywu. Z jazgotliwym przejmującym krzykiem. Z cytatem z piosenki Cool Kids Of Death sprzed lat. W piosence pada "Wszystkich ich je*ać!" - odradzam więc, słuchanie niepełnoletnim. To płyta dla dorosłych, zdecydowanie!


Napisany i zaśpiewany wyjątkowo przez Michała "Dimona" Jastrzębskiego "Warszawa - Stambuł" ma osobisty tekst, pełny kontrastów "kocham cię/tracę cię" i dramatycznych wyznań "ziemia nie chce mnie nieść". Nie wiem, czy Stambuł wziął się z napisu na perkusji (Istanbul Agop to znany producent talerzy), zatem symbolizuje autora? Czy też jest to metafora odległego, obcego, innego świata? Utwór podobny w stylu do najlepszych piosenek Lao Che, ze świetnym rytmem i melodią i uroczą puentą w postaci pytania "Co dziś na śniadanie?" - jest wybitny. Chciałbym, by tym głosem śpiewane były wszystkie utwory Monofonu, bo nie wyobrażam sobie, by nie było koncertów. 


"Korona" (znów covidowy cień) to piosenka z czasu zamknięcia, w którym artyści nie mogąc koncertować, skazani byli na siebie, i zamiast koncertów - czekała ich bieda i samotność. Wieszczem ogłoszony jest tu Rysiek Riedel. Jest też przeróbka cytatu z Paktofoniki "Nie jestem Bogiem, wyobraź to sobie." Otwarcie pada tu wyznanie o poddaniu się nałogowi alkoholowemu: "Będę pił gołdę" (gołda=wódka), "pod kołdrą ćpał netflix sezon drugi, serialu dzień trzeci." I cytuje się Nosowską "Lubię ten stan, rozkoszne sam na sam.", i wykrzykuje się swoją bezradność. Przejmujące studium.

"Ul" to zapis narkotykowego odlotu: "w nocy demon w głowę zrobił mi ul porno" i drga tu wszystko jak neon. Jest "taniec, szable i galop", saksofony i chore zatracenie.

Majstersztykiem jest utwór ostatni. Zapis tęsknoty za cudownym proszkiem, który ukoi kołatanie serca i zatrzyma trzęsienie rąk. Pełny jakiś sprzecznych myśli, obsesyjnego opętania, które przypomniało mi dziwny film Aronofskiego "Pi", pełen przeczuć o to, że serce nie wytrzyma. Budynia zastępuje nagle kobiecy, trochę szorstki głos (Magda Dubrowska z zespołu Nanga) i zjeżdżamy w sen, który okazuje się niebytem. I jest to smutne, ta Budyniowa wspaniałość, nagle oznaczająca, że nie zobaczę go już nigdy. I tylko mogę popijać zieloną herbatę i rozmazywać się w niewyraźność.



Zobacz też moją recenzję płyty Art.Budyń&Chango "Ukryte do wiadomości",
płyty Pogodno "Sokiści chcą miłości",
płyty Babu Król "Sted".

wtorek, 30 sierpnia 2022

To jest w twojej głowie, w twoich rękach

 AMAROK "HERO", 2021


"Nie pisz, nie śpiewaj, o rozczarowaniu. Rozczaruje cię efekt." Tak mi zaświtało w głowie, gdy słuchałem  "Hero".  Nie, nie miałem słuchawek - słuchałem sobie tej płyty w głowie. Bo te piosenki zamieszkały mi pod czaszką. "Pisz, śpiewaj, o nadziei, o tym, że można wygrać życie, dzień, chwilę."

To mogło być przesłanie od Michała Wojtasa. "Hero" to siódma płyta zespołu, którego jest liderem. Na piątej płycie ("Hunt") w jednym utworze zaśpiewał Mariusz Duda z Riverside, i wtedy zanotowałem sobie w głowie - rewelacja. "Hero" jest świetną kontynuacją tamtej i jest poziom wyżej. To inteligentny rock progresywny, z rozbudowanymi formami, z niezwykłym instrumentarium (z instrumentami o jakich nie słyszałem). Inspiracje: Pink Floyd (Gilmourowe gitary), Steven Wilson... I godna uwagi warstwa tekstowa (w języku angielskim) autorstwa Marty Wojtas. Świeże to i ożywcze. Zasłużenie - myślę - płyta została ogłoszona płytą roku 2021 przez radio MLWZ.

 


To płyta z covidowej rzeczywistości, która złapała nas za gardło. Płyta, którą teraz w wakacje 2022 roku, słucham ze świadomością, że 1000 km ode mnie bomby rozrywają czyjś dom, w rzeczywistości, w której Odra płynie martwymi rybami, w której ceny szaleją, w której trwa wojna polityczna, w której, gdy posłucha się wypowiedzi polityków, celebrytów, a bywa, że znajomych, słychać tylko kpinę dla rozmówcy. W rzeczywistości, w której człowiek wybiera izolację, angażują go tylko ruchome obrazki, migające piksele. Płyta w czasach dziwnego świata. I - no, właśnie - płyta pełna nadziei!

"It's Not The End" - zaczyna się tak, że wizualizuję sobie rój myśli. Spokojnie wziąłem oddech. I usłyszałem o "pustce wypalającej duszę, ogromnej i nieruchomej, nieznanej rzeczywistości, która przetestuje każdy twój nerw i kość." Potem groźnie świszczy syrena alarmowa. Ale tak angażująco, by się nie poddawać, zważać na każdy krok. Tak, utwór narasta, aż przewierca do dreszczy. Słucham, jakbym siadał do gry w szachy, myślał nad kolejnym ruchem. Powtarzane "It's Not The End", daje nadzieję: "Wstań jak feniks".

"Surreal", w którym ryczą "giganci na pustkowiu" - przemawia do wyobraźni. "To jest w twojej głowie, w twoich rękach". Dobrze powiedziane, dobrze zagrane - jakby napinało nam mięśnie, aż do zmęczenia, a zmęczenie to dobry stan, wyostrza zmysły.

"Hail! Hail! AI" - z pięknie wchodzącym pod powieki ambientowym bitem, zadaje pytanie, co z nami zrobi postęp techniczny. Niepokojące efekty perkusyjne i dźwięk skrzypiec powodują, że można odpłynąć.

"The Orb" - zaskakuje spokojem, kojące pianino i krzykliwa jak mewa, gitara. Czy to o tym, że trzeba wyrwać się z bańki? Z kuli, którą sobie stworzyliśmy i w której zatrzasnęliśmy się?

"The Dark Parade" to mój ulubiony utwór - instrumentalny! Zaczyna się grzechotką, a potem już łażą w oddali jakieś groźne stwory, które można obserwować dyskretnie zza firanki, a "nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza"... Utwór bez fałszywego dźwięku, powoli narastający, wizyjny, straszący jakimś "starym niedźwiedziem, który jak się zbudzi to nas zje". Trochę kosmicznych dudnień, czarnych chmur, zgiełku. Mistrzostwo! Polecam z pięknym mrocznym teledyskiem, choć warto powyświetlać sobie własne obrazki.

Tytułowy utwór zaczynający się komunikatami, podobnymi do ogłaszanych w filmie z "Obcym". Słyszymy: "Teraz zwrócone są na ciebie oczy wszystkich pokoleń. Planeta umiera, zniszczona, chora na konsumpcjonizm. Większość ludzi nawet tego nie zauważa. Kończy się nam czas. Możesz przełamać tę emocjonalną ślepotę. Wierzymy, że zmierzysz się z ciemną stroną. Nie zawiedź nas..." Piękna gitara. I refren, że liczy się każde działanie. Naiwna wiara, że "Jesteś bohaterem, przyjacielu. I nie ma lepszych wiadomości do przekazania." To idealny utwór, by go słuchać w jakichś pięknych plenerach - nie wiem: brzeg morza, widok z gór, - by przestrzeń korespondowała z muzyką. Wspaniały, przebojowy numer! 

Na koniec - nieco inny, wyciszony, spowolniony utwór "What You Sow". Zatrzymany jak wyrok na płycie "Radio K.A.O.S." Rogera Watersa. Trochę jak jakaś modlitwa, tajemnicza medytacja.  




czwartek, 25 sierpnia 2022

Wiecie, dziewczyny, że serce węża krąży po całym ciele?

 Robert Feszak "Osoba prywatna", Wyd. Fundacja Kultury Afront, Bukowno 2020.


"Jesteśmy wyjątkowi. Tak nam się zdaje." - zauważa podmiot liryczny jednego z wierszy. Możemy pisać. Nie przejmować się, że nie piszą się nam wielkie eposy. Że piszą się tylko migawki, przebłyski myśli, dla wielu - nieznaczące zbyt wiele. 

W duszny dzień, w pełnym słońcu albo w czasie burzowego armagedonu, w powietrzu gęstym, jak od fraz. Właśnie wtedy, gdy wyłączyłem prąd, bojąc się przepięcia i cały dom utonął w czerni - wróciłem myślami do książki Feszaka.

Stary człowiek szepcze do rzeki. "Kiedy stanąłem na jego miejscu, (...) niczego nie zobaczyłem prócz fal, kamieni i śmieci." Fale, kamienie i śmieci - mogą być metaforą. Fale - codzienność, powtarzalność gestów i póz. Kamienie - wszystko co ciężkie: miłość, śmierć. Śmieci - to, na co tracimy czas, rzeczy, którymi wypełniamy czas, a które są bez znaczenia. Należałoby je szybko wyzbierać.

To często wiersze z olśnień, gdy jakaś sytuacja coś nam w głowie układa - np. spotkanie Ukraińców w autobusie: "ukraińscy mężczyźni, którzy zamykają w objęciach swoje kobiety - kraj, który tu z sobą przywieźli".
 
Feszak pisze o przeżytym, np. gdy otwiera pojemnik na szczycie góry, by zapisać swoje imię i nazwisko. Ale umie nadać przeżytemu uniwersalne znaczenie. Myślę, że to o pisaniu: wierszy, recenzji, pamiętnika, tekstów piosenek. "Niektórzy twierdzą, że to nic nie znaczy" - brzmi puenta, ale to "niektórzy" nas pociesza. Znaczy, że jesteśmy większością, dla których to jest ważne. "Od teraz jest coś, co nas łączy" - chcę w to wierzyć.

Świetny jest wiersz o sercu węża. Z racji sięgnięcia po niesamowitość ze świata przyrody: "Wiecie, dziewczyny, że / serce węża krąży po całym ciele?". Prawdę tę obwieszcza "demiurg" opowiadający o swoich chorobach. "(...) w sztruksowej marynarce w kolorze gnijących liści.

Wiersze-kamienie - tak myślę o "Wiecznej zmarzlinie", gdzie mowa jest o jakimś odkryciu na skalę europejską, którego nie dane jest zobaczyć, z puentą o miłości: "Tej nocy, chcę już tylko się kochać"; tak myślę o "Głębokiej wodzie", gdzie czytam o bezradności - zestawiona jest tu niemożliwa miłość i chłopięce wspomnienie utraty łódki z kory; i podobnie - "Utrata" z dedykacją "Ł.J." (łatwo rozpoznać, że chodzi o Łukasza Jarosza, w którym wyczuwam poetyckiego patrona tej poezji) o końcu "wyspy szczęśliwości".

W "Pstryk, pstryk" jest opisana poetycka metoda Feszaka. Obrazek, zdjęcie. Obserwacja, zastygnięcie i złapanie myśli, która tłumaczy ten akurat widok. Pomyślmy, co może oznaczać potrząsanie przewodami wysokiego napięcia przez wiatr? 

Zapamiętuje się "Zeszyt" - z refleksją na temat sensu. Gdzieś na końcu świata autor odnalazł zeszyt z rysunkami - "Widać, że twórca włożył w swoje dzieło dużo pracy i czasu. A jednak z jakiegoś powodu, którego nigdy nie poznam, pozostawił je, by tutaj się rozpadło." Tu mógłby do tych wersów przygrywać jakiś islandzki zespół, np. Sigur Ros.

Czasem myślę o potrzebie zapisywania tego, co nas spotyka. Wiersz o upadku drzewa - "w gałęziach wciąż świergocze ptactwo" zapewne wynika z takiej sytuacji. Tak jak skojarzenie gitary zawieszonej na ścianie z wypchanym zwierzęciem, które nigdy nie pobiegnie przez las. Jak zobaczenie dedykacji na bardzo starej książce, z datą sprzed swojego urodzenia: "Jeszcze nie istnieje mój świat. Nic nie zależy ode mnie. Moje serce bije w pustce."

Czy to nie jest niesamowite? Mistyka wywoływania zdjęć: "Szczeliny w drzwiach zapchane szmatami.", "Nasze palce dotykają się, kiedy przekładamy kliszę z aparatu fotograficznego do koreksu. Taka radość, jakby udało nam się niemożliwe." Albo mistyka starych kadrów: "Kochałem ją. Teraz jest dla mnie nikim."; "Patrzę na ścianę. Czekam kiedy do mnie przemówi."

Rozbawił mnie wiersz o serialach SF, wzruszył - wiersz o liście miłosnym, gdzie słowa porównuje się do widoku na morze lub ze szczytu góry. 

W wierszu "Świat równoległy" autor opisuje złomiarzy, bezdomnego, wariata, ludzi z rudym psem, którzy nagle się zatrzymują - przygląda się dziwnościom. A następny wiersz jest o młodości, z której została "barwa głosu, wyraz twarzy i długi pisk hamującego pociągu." Plus taki szczegół "mieliśmy długie włosy, rzemyki na nadgarstkach i szyi oraz wielkie, ciężkie plecaki. Ziemia należała do nas."
 






środa, 17 sierpnia 2022

Nas nie obchodzą odważniki, które nosisz w słowach

 Łukasz Barys "Kości, które nosisz w kieszeni", Cyranka, Warszawa 2021.




Łukasz wydał swego czasu książkę poetycką "Wysokie słońce" w SPPO w Łodzi/Domu Literatury czyli jak to mówi się popularnie "U Gawina", jest pabianiczaninem, skromnym - jak mówi o sobie - nieśmiałym młodym człowiekiem (rocznik 1997). Niespodziewanie (obstawiano zdaje się Uzdańskiego) zdobył Paszport Polityki za swą debiutancką powieść. Absolutnie zasłużenie. Książka jest fantastyczna!
Barys jej bohaterką uczynił Ulę, mieszkającą w biednej rodzinie w Pabianicach, odtrąconej przez rówieśników. Poznajemy okrutny świat z jakim musi się mierzyć: opieka nad chorą na raka babcią, widok zmieniających się "kochasiów" mamy, opieka nad siostrą. Ileż to razy o takich ludziach słyszeliśmy: "patologia". Nie mamy dla nich zrozumienia. Łukasz przedstawił ten świat z poetyckim sznytem. Zanurzył go w groteskę (w ten sposób stał się atrakcyjny dla czytelnika), niemniej po uśmiechu zostaje gorzki posmak i poczucie podłości świata.

Motyw kościany rozpoczyna książkę, a potem przewija się w niej. Główna bohaterka znajduje na podwórku kości. "Zaczęłam po prostu płakać, tak po prostu i nie mogłam tego powstrzymać. Po prostu płakałam, a leżące w pobliżu kości cichutko wibrowały." Metafora marnej egzystencji, dla której świat nie ma litości. 


Język Barysa bywa wulgarnie dosadny (w tej dosadności przypomina prozę Masłowskiej, skojarzył mi się też z książką "Toksymia" Małgorzaty Rejmer), dlatego odradzam lekturę młodemu czytelnikowi, ale w wypisanych tu fragmentach łatwo dostrzec rękę mistrza, świadomego wagi słowa.

Ula nie ma ojca. Babcia podsuwa jej "dżdżownicę wiadomości" o nim: "Tata wasz zmienił się w ptaka i odleciał, po prostu zniknął w niebie, hopsasa." Traktowaliśmy te wszystkie opowieści bardzo poważnie. Po niebie szukaliśmy odpowiedniego ptaka, wypartego z naszej pamięci uchodźcę przestworzy, który krąży nad domem i skrzeczy, ilekroć do mamy przychodzi kolejny napalony kochanek. I chociaż czasami zdawało mi się, że widzę na niebie tatę, że to on błąka się po nieboskłonie i zaraz do mnie zleci - to nigdy do tego nie doszło."

Życie, w którym "Dni ciągnęły się, nudne i rozlazłe, pełne żalu, że nie są pełne." urozmaica nagle historia samobójstwa Fabiana, chłopca z bogatego domu (syna lekarza), który płynnie mówił po angielsku i hiszpańsku. "Potrafiłam się z nim utożsamić, choć z angielskiego i hiszpańskiego nic nie umiałam. Jak myślałam o przyszłości, to widziałam straszną ciemność. Potworne nic, zupełnie podobne do tego nic, które towarzyszyły mi teraz. Dlaczego on się zabił? Przecież mógł jechać na narty. Dlaczego się zabił, przecież mógł wybrać białe szaleństwo. Wiedziałam dobrze, że nigdy nie pojadę na narty. Zresztą nie kręciło mnie to za bardzo - zjechać po to, żeby wjechać ponownie. Zjechać - wjechać, zjechać - wjechać. Jaki to ma sens? I ten straszny tłum na stoku. Pewnie bym się w kogoś wpierdoliła i musiała płacić odszkodowanie. Nie miałam na to kości (...)."

Tak, tu autor przesuwa dźwignię groteski na full. Otóż nasza bohaterka zakochuje się w zmarłym. Jego ojciec - lekarz, jak mówi Wacia - koleżanka babci: "Taki mądry, a rozeznawał się w "Barwach szczęścia!"" Zatem Ula wycina jego zdjęcie z pabianickiej gazetki i wkleja go w zeszyt do religii. "Śmierć, w która ubrał się Baranowski Fabian, rozpaliła mnie od środka, kazała mi płakać i marzyć, tęsknić i śnić o śniegu, łabędziach i marmurze."
W rozpaczy szukając jego domu, łażąc po ulicy Tuwima czekając na jakieś objawienie, zdaje się bredzić w malignie: "Co tu robię? Kradnę, szwendam się, nie kradnę, może sprzedaję? (...) Bo dla mnie to takie ferie, prawie szusowanie po stoku, oglądanie bogactwa z bliska nie zdarza mi się za często. Głównie siedzę w domu  i się smucę, patrzę przez okno i czekam na księżyc, któremu na imię Lukoil.", co brzmi jak wyrzut w stronę nas wszystkich, których nie dotyka nigdy empatia.

"Bałam się, ale to wszystko było takie ciężkie - ta śmierć, która musiałam odnieść do siebie i do siebie do domu i do siebie do zeszytu, te domy, te biedne, ale bogate dzieci, ci troskliwi, kochający rodzice, te wille (...) chciałam umrzeć dla Fabiana, utonąć, spodziewałem się, że tak będzie dobrze - bo przecież wiedziałam, że ocieplenie i w ogóle, lód się załamie i cześć, z pewnością wpadnę w ciemności. // Jednak się nie załamał. I nosił mnie, taką całkowicie załamaną, (...)".

W jej życiu ważne okazuje się wizytowanie cmentarza, fantasmagorie związane z pabianickimi fabrykantami z cmentarnych portretów, z Marianną Kindler (1920-1935)...

Pabianice są tłem dla tej historii, ale może to też cichy bohater tej powieści. Ma swoje mroczne (chore) legendy, chorą fizjonomię (niczym plugawy pysk księżniczki Fabianki), chory świat pełny mroku i potworności. "Centrum miało kupę na każdym kroku, kocie łby, rozgrzany do czerwoności asfalt i obrzydliwy odór dochodzący ze wszystkich podwórek bez kanalizacji, ale za to ze śmierdzącymi kałużami w okolicach trzepaków, na których wisiały podobne do nas biedne dzieci."

W tym bieda-świecie, w którym trzeba bać się o los ciuchów z lumpeksu zostawionych na plaży, pojawiają się widma zmarłych. Kiedy ich poszukuje, daremnie prosi o pomoc świat przyrody: "Gdy ptak albo mrówka oddawały się epifanii z powodu obcowania ze śmiercią za życia, wrzeszczałam, by wskazały mi babcię, prababcię, bo muszę je odprowadzić na cmentarz, zwrócić przyrodzie równowagę. Jednak te zielone skurwysyny tak mi szczebiotały: "Dziwko Hadesu, nas nie obchodzą odważniki, które nosisz w słowach".


Miłość do matki, której życie to jakieś pasmo przegrywu jest osobliwie trudna. Gdy matka pyta: "Naprawdę tak wam źle z Tomkiem, Witoldem, Stasiem?" (...) Ja po prostu kocham Bartka, Maćka, Ryśka. Rozumiesz to?", parskamy śmiechem, ale jest to przecież smutne. Obserwacja kochanków mamy, kolejnych mężczyzn, ich szorstkich podbródków, wywołuje u Uli tylko obrzydzenie. Jeden z nich - Pawełek - namiastka ojca, jego awatar, fan obstawiania meczów i starych filmów, otrzymuje zresztą pogardę i od matki, gdy wraca wyczerpany z pracy usłyszy: "Roślina! Roślina! - śmiała się, kiedy stękał przy wchodzeniu na górę. "Chrabąszcz, chrabąszcz" - rechotała, bo nie mógł wstać z łóżka."

Dosadnie wybrzmiewają tu zdania o profilu humanistycznym w liceum ("rozszerzenie dla debili"), o tym, że "Cmentarze to kina dla biedaków (...) Spacerowanie po cmentarzu musiało nam wystarczyć za historię, literaturę, biologię i języki obce.

Jest tu historia o Teresce (bohaterce głośnego filmu "Cześć, Tereska"), historia kontuzji matki ("Mama wiedziała, że złamana noga to nie powód, by rzucić wszystko i sobie leżeć (...)". Zastanawiając się nad depilacją, Ula usłyszy, że "tylko kurwy golą nogi". 

Fajnie wiedzieć, jak przystają do jej problemów szkolne lektury: "Wszystkie książki mi się tak samo podobały - wsuwałam po kolei każdą, jaka akurat się nawinęła. Gdy w domu zrobiło się głośno, szłam na łąki za domem, kładłam się na trawie i czytałam Kamienie na szaniec, aż sama stawałam się szańcem - zdobytą przez mrówki redutką.", albo jak śmiesznie brzmią symptomy zbliżającej się światowej apokalipsy w ustach kogoś z biednej rodziny (jakby były czymś śmiesznie nieistotnym, wobec trwania w apokalipsie po pachy).

W tej historii trudno wyobrazić sobie happy end, jest natomiast jakaś kakofonia, swąd i piętno. Jej lektura otwiera oczy, dołuje i wywołuje katharsis, zachwyca tym cmentarnym turpizmem, przenika do szpiku kości. 

Opis tego, co lepi z plasteliny Sonia - młodsza siostra - to poezja najwyższej próby! Niczym jakiś demiurg tworzyła "(...) kotogołębia, psowęża albo dżdżownicoorzełka. (...) a gdy brakowało plasteliny, brała w palce któreś ze swoich dziwacznych zwierząt i miażdżyła je, zmieniając we fluorescencyjny walec. (...) Lepiła zwierzęta, walcowała zwierzęta." Ha!, czuję, że Barys napisze jeszcze niejedno! Czuję w kościach.

piątek, 12 sierpnia 2022

Już idę w śmiertelne popioły

 POLSKIE ZNAKI "Rzeczy ostatnie", ADULT CONTEMPORARY, AGORA S.A. 2022.



Pomysł, by z żałobnych pieśni śpiewanych nad trumną zmarłych, zrobić nowocześnie zaaranżowane songi, był ryzykowny. Czy media zechcą go zauważyć? Czy ludzie tego potrzebują?

W dzisiejszych czasach mam wrażenie, wszystko, co odnosi się do chrześcijaństwa, w agresywnych mediach może doczekać się tylko wyśmiania i pogardy. A i ludzie bezrefleksyjnie wtórują tubom, które coraz głośniej atakują duchowość, ba! jakąkolwiek refleksję. Ma być wulgarnie, głośno, prowokacyjnie. 
Religijność oznacza wszak dla nich rezygnację ze swobody i luzu, oznacza poświęcenie. Dziś na okładki i piedestały wystawia się osoby, które szydzą z Boga, rodziny. Sacrum przydaje im się jako wycieraczka do butów, a wszystko to w imię nowoczesności i rozwoju.

Tymczasem trzech jegomościów: Radek Łukasiewicz - z zespołu Pustki (ostatnio w projekcie z Biszem - Bisz i Radex), Jarek Ważny i Janusz Zdunek z Kultu, zaryzykowali i zmierzyli się z tym tematem.
Te religijne pieśni pełne są dziękczynienia Bogu, opisują ludzką słabość. Bóg jest ojcem, mędrcem i wszystko, co się dzieje jest przemyślane i sensowne. Trzeszczą podłogi górskich kapliczek, otwiera się nowa perspektywa życia wiecznego.

Gdy przedwczoraj koło mojego domu przechodziła warszawska pielgrzymka niepełnosprawnych na Jasną Górę, gdy widziałem uśmiechy pielgrzymów na wózkach, przyjmowałem ich pozdrowienia, grały we mnie wszystkie te nuty uwielbienia. 

Ceremoniał opłakiwania zmarłego jest sposobem na pogodzenie się z dramatem śmierci. Śpiew pozwala zmierzyć się z tajemnicą, przyjąć cios bez utraty wiary w sens życia.

Los chciał, by w czasie nagrywania zmarły dwie osoby, które brały istotny udział jej w tworzeniu: Bart Sosnowski - młody (38 lat) muzyk, obdarzony niezwykłym głosem, "polski Waits" (posłuchajcie piosenki "Pył", posłuchajcie "Run On") i Mark Lanegan (57 lat) - mroczny bard z Seattle, wokalista na płytach Mad Season, lider zespołu Screaming Trees, autor wielu świetnych płyt solowych, którymi zachwycałem się i tu na blogu.

No dobrze, dobrze... I jak ta płyta? Zacznę od piosenki "Żegnam cię mój świecie wesoły" w wykonaniu Michała Szpaka. Nie, nie odmawiałem mu nigdy talentu, ale jego image, zwyczajnie mnie zniesmaczał (np. wykonanie "Nie pytaj o Polskę" w jakimś dziwnym woalu). Tymczasem to, co tu zrobił, jest doskonałe. Pod każdym względem, bez jednej fałszywej nuty. Ten utwór jest majstersztykiem!   Muzycznie - klimat robi i sekcja dęta i różne ciekawe przeszkadzajki. Drżący, śpiewny głos Michała Szpaka - genialnie z nimi współgra. "Drabinkowy" tekst, w którym słyszymy dwanaście razy formułę pożegnania. Pożegnania - świata, dzieci, przyjaciół, królów, sług, pokoi, strojów, przyrody, planet, zabaw i zwyczajnej codzienności. Pieśń wywołuje ciarki: te wszystkie "już idę w śmiertelne popioły, / rwie się życia przędza", "idę w śmierci ślady, bez waszej porady" czy "już czas mej żałobie, dał gabinet w grobie", "robak kołdrą (się) stanie". Przez swą monotonność, powtarzalność drąży w nas totalne katharsis. Może być, że inaczej spojrzymy na świat, inaczej popatrzymy na starszych ludzi, no i swój los. Może pogrzebiemy jakąś swoją nędzę. Ja tam się spłakałem do cna.

Mocny jest teledysk do tej pieśni: ze śmiertelnymi plamami na twarzach, z nagą śmiercią-kusicielką. Dawno nie widziałem czegoś takiego!

Utwór w wykonaniu Marka Lanegana (jedyny z angielskim tekstem) "Oh Angel" (inspirowany pieśnią tradycyjną, w tłumaczeniu Oli Bilińskiej i Radka Łukasiewicza) jest wybitny. Czułe błaganie anioła o wsparcie i obawa przed ogniem czyśćcowym, wyśpiewane są tym jedynym głosem mistrza.

W ogóle, to od początku. Najpierw jest instrumentalny trupi mazurek, trochę ludowy, trochę taki waitsowski. Plus piękny odgłos trąby. 

Potem pieśń "O jak fałszywe wszystko", która brzmi - z pozoru - jak zwyczajna piosenka. Czystym głosem, charakternym. "Bóg to wszystko tak zrządził, mądrze rozporządził". Nagle, w trzeciej zwrotce orientujemy się, że śpiewa... zmarła. "Żegnam cię mój małżonku przejęty żałobą, już z boskiego rozkazu rozłączam się z tobą". 

"Cokolwiek w świecie" zaczyna się (prawie, bo jakaś maleńka grzechotka grzechocze) a capella, wszak głos Barta wystarcza, by robiło się wow. Stopniowo pojawiają się instrumenty, w tym żałobnym łkaniu o marności. Przez użycie archaizmów ("ich sława przykład dawa") kojarzy mi to się od razu z płytą "Uwagi Józefa Baki" Trupiej Czaszki, do słów księdza Baki, zakonnika żyjącego w XVIII wieku, który pisał brutalnie o śmierci: "Nic po stroju, człek wór gnoju"...

Zaskoczeniem jest "Przyjdzie panie zaginąć" - ze świetnym(!) głosem Sanah. Piękne jest to głuche pianinko na początku, klaski w środku i sposób śpiewania trochę w stylu Kapeli ze Wsi Warszawa. Bardzo udany utwór, pięknie płynący!

"Jest drabina do nieba" śpiewa Małgorzata Sobczyk - zupełnie inny to song, taki żwawy, mocarny. Przy okazji: kto nie zna płyt Jak Wolność to Wolność albo płyty Los Trabantos, niech nadrobi! Podobają mi się nieoczywiste dźwięki w tle.

"Niech monarchowie" ze specyficznym wokalem Vito Bambino, przypomina piosenkę zespołu Pustki. Są tu odgłosy burzy, piski na pile. Kawał songu!

"Już idę do grobu" - spokojne jak tafla wody na jeziorze, melorecytuje Radek Łukasiewicz. A kończy płytę "Anielski orszak" - kojący głos Matyldy Damięckiej - śmierć nie jest tu, niczym strasznym, a spotkaniem z Bogiem. Jest jeszcze przekonująca wizyjna instrumentalna coda, przejmujące zakończenie, jak spotkanie z wiecznością.

Wziąłem tę płytę w ciemno, nic nie oczekiwałem. Dostałem coś, co mrozi krew w żyłach, co jest czyste piękne i wyjątkowe, 10/10! 

czwartek, 11 sierpnia 2022

Trzymamy się za ręce

 TOMASZ BUDZYŃSKI "Pod wulkanem", METAL MIND PRODUCTIONS, 2022.



Gdy przedobrzę z przeglądaniem Internetu, szczególnie jakichś migających obrazków, które przewija się kciukiem, obcowanie z muzyką Budzyńskiego odczuwam jak strumień czystej wody. Ten kontrast instagramowych póz, z pięknem muzyki jest jak otrzeźwienie.

Możliwe, że jest to subiektywne. Gadam tak, bo z poezją Budzyńskiego jestem zaprzyjaźniony od dawna (potrafię np. doskonale sobie przypomnieć pierwszy odsłuch "Ducha" - zgniot czadową muzyką dwudziestoparolatka, albo gdy przy dźwiękach Armii na Juwenaliach na Lumumbowie poznałem się z moim przyjacielem, albo gdy na jakiejś eksperymentalnej sztuce teatralnej popłynęła nieziemska muzyka i było to "Triodante"...). Szczególnie lubię nie tylko kultowe płyty Armii, ale i solową "Lunę" i "Taniec szkieletów". Możliwe więc, że jakoś inaczej - nadwrażliwie, ją odbieram. Zobaczcie, więc sami, oceńcie.

To poetycka, spokojna - wyczuwam tu inspirację Dead Can Dance, wyciszona muzyka, świetnie się sprawdzająca na wieczór. Ma jakąś dostojność, urodę mędrca. Wciśnijmy play.

"Bezsenność". Możliwe, że to utwór z tych chwil, gdy nie może przyjść sen, a mózg przetwarza, to, co się zdarzyło. "Moje piękno" i "Moje dobro" - to z pewnością z poematu Arthura Rimbaud (znam tę frazę z płyty "Męskie Granie 2014", gdzie brzmiało to dziwnie intrygująco). Przyznam się, że nie potrafię się w tym poemacie odnaleźć, jednakowoż w piosence Budzyńskiego, czuję się jak w domu. Prośba "Otwórz mi, moja siostro..., Otwórz mi duszo ma... Otwórz mi moje serce..." - wyraża pragnienie silniejszej odpowiedzi Bogu/światu. Nawet gdy pojawia się świadomość, że jest piękno, dobro, to nie umie się/nie chce się, na to wezwanie skutecznie odpowiedzieć. Na koniec utworu jest jeszcze pieśń w wymyślonym języku.

Aha: dlaczego Budzy śpiewa "ę" na końcu słów "Potrafię" zamiast "Potrafie", albo "Cię" zamiast "cie" - nie wiem. Brzmi to teatralnie jakoś. 

W "Komecie Nr 8" zachwycają dźwięki waltorni. Dla mnie, dla wszystkich fanów płyt "Legenda" czy "Triodante" to dźwięki mistyczne - rosną katedry! A głos Tomasza brzmi jak dzwon! Dzwon, który wzywa: "Idź, już idź, nie zwlekaj, nie zwlekaj"... Konstatuję, że autor sięga na całej płycie po autocytaty - np. biblijne "Noc się posunęła, a przybliżył się dzień" autor wykorzystał na płycie "Duch". Czuję jakby autor spoglądał na swoją twórczość, jakby głaskał swoje dziecko/dzieło po czuprynie.

Świetnie - mocno, zaczyna się "Pieśń wieczorna"... "Cichy zmierzch" jest tu metaforą uspokojenia, wyciszenia, ufania Bogu. Frazy "Płynę już, już płynę..." - to wyznanie człowieka pogodzonego z przemijaniem i śmiercią, szczęśliwego. 



Chyba najpiękniejszy utwór to "Czy mnie słyszysz" - brzmiący jak wyjątkowa modlitwa, z kilkanaście razy (dokładnie 16 - policzyłem) powtarzanym motywem, który potem za 17 razem się wspaniale rozwija. To jak brzmi, jak łka - wspaniały saksofon Mateusza Pospieszalskiego, nie da się opisać, trzeba posłuchać. To tylko westchnienie do Boga i obawa, że nic nie znaczę, a poetyckie i muzyczne arcydzieło.

"Dziwniejszy niż ty" - podobnie. Z jakąś aurą tajemniczości, wieloznaczności: "Jak drzewo co lśni, jak język we krwi, tak zimny, tak gorący...", o potrzebie przyglądania się światu, dostrzeżenia tego, co czasem nam umyka przesłaniane. Dziwny, znaczy piękny. Dziwność świata to jego niepojętość.

"Pusty przedział" - z tkliwością wspominający tatuaż z uśmiechniętych buziek narysowany mu mazakiem przez córkę ("Wzdłuż przedramienia humory dziewczyn"), z jakąś pewnością siebie, mówiący o pokonaniu niebezpieczeństw ("zdmuchnięte precz stare wulkany") i z pięknym melodyjnym refrenem. Tekst z olśnienia obserwacjami - gdy krajobraz nakłada się na nasze odbicie w szybie jadącego pociągu. "Topoli szum, Cyganów król", poezja!



"W dalekim zakątku lata" - piosenka o szczęściu, w bajkowym - może tolkienowskim - klimacie.
To śpiewne, czystym głosem czynione - nawoływanie: "To ja! To Ty! To ja i Ty" i oddanie: "Cały jestem Twój", "W oddalającym szkle / trzymamy się za ręce" - jest tak wielką pieśnią pochwalną, że czuję, że można, tym dobrem nawracać nieczułych, leczyć odrętwiałych.

"Max Koniec Polski" to utwór dedykowany zmarłemu niedawno Robertowi Brylewskiemu, dawnemu muzykowi Armii, pełen wspomnień (Max Koniec Polski - to pseudonim artysty, a dziwne futerko pandy, to ponoć największe pragnienie artysty, by mieć je na głowie gotowe do głaskania) i wizyjnych obrazów i z modlitwą za niego.

Płytę wieńczą: "Spokojne oko" - trochę zagadkowe - o przeświadczeniu, że wszystko się dobrze kończy, "Pod wulkanem" - o przemijaniu ("Teraz mogę się poddać, rozwiewa mnie wiatr") i o chęci przezwyciężenia słabości oraz "Rozmowa dusz" z tajemniczym szeptem "Szach-mat!".

Powstał wspaniały album, którego się nie spodziewałem (szczególnie po niezrozumiałych dla mnie płytach "Toń" i "Rimbaud" z Jacaszkiem i Trzaską, i eksperymentalnych "Osobliwościach")! Dodajmy, że jego współtwórcą jest syn - Stanisław, a grafikę płyty stworzyła córka - Nina. 

W czasach pandemicznych z braku możliwości koncertowania, Tomasz Budzyński wrzucał na YouTube akustyczne wykonania swoich przebojów pod hasłem "Koncert domowy". Oprócz piosenki zawsze była też opowieść o starych dobrych czasach i zawsze było "Dzień dobry". To "Dzień dobry" przeniknęło do piosenki - zwykłe słowo powitania, życzliwość, dobro, od którego warto zawsze zacząć.



Inne moje recenzje płyt Tomasza Budzyńskiego: