niedziela, 28 marca 2010

Mój wiersz tygodnia (15)

Autor: Piotr Gajda



Piątkowy wieczór w Radomiu jest doskonałym pretekstem do zaprezentowania kolejnego wiersza tygodnia. To właśnie tam miałem okazję publicznie przeczytać ten tekst, co zrobiłem z niekłamaną przyjemnością. Paweł Podlipniak wymyślił konwencję polegającą na tym, że w czasie wspólnego wieczoru autorskiego oprócz prezentacji własnych utworów, czytaliśmy ulubiony wiersz pozostałych „świetnych, czterdziestoletnich”. Wybrałem „Czerwień i czerwień” Tereski Radziewicz i „Szkło” Roberta Miniaka. Na koniec pozostawiłem sobie wiersz Pawła – inspirowany twórczością Randalla Jarrella, który miałem okazję poznać już na etapie jego powstawania – z inną, słabszą puentą, usuniętą przez autora w ostatecznej wersji. Czasem trzeba „ciąć”, tak jak odłamek przeciwlotniczego pocisku tnie płat statecznika, aby mógł powstać tak doskonały wiersz jak:

Ave Lancastria gratia plena!

Na wysokościach, gdzie była chwała, wywar
piliśmy z popiołu, piołunu, szaleju. My, dzieci
Gadareńczyków skryte w ptasich brzuchach.
Łapali nas w strugi światła i ściągali na dół,
a wtedy sypaliśmy iskry wprost z glinowych żagwi.

Pod nami buzowała ziemia, kiedy tak na oślep
wymierzaliśmy wyrok wrogim mrówkom.
Termit topił tysiące kopców w zwartą bryłę.
W mroku śmierć miała kolor i gładką fakturę
bursztynu. Tak krzycząc zastygały miasta.

Na ich kamienne głowy zrzucaliśmy z siebie
całą nienawiść, choć przecież ktoś inny
powołał nas do życia w szeregu i wtłoczył
w świńskie skóry z naszywkami. Szloch
wysysał tlen z masek przed powrotem do życia.

Pod spodem mieliśmy grozę, wewnątrz jedno
imię dla wszystkich. W smyczach interkomów
hulał głos wskazujący ścieżki do gniazd.
Tarliśmy brzuchami o ziemię i czasem
dawało się zasnąć bez pacierza mejdej, mejdej.



* Paweł Podlipniak, ur. 1968. W tym roku ukazała się jego debiutancka książka poetycka zatytułowana „Aubade Triste”. Mieszka w Radomiu.

sobota, 27 marca 2010

Radom, random

Autor: Piotr Gajda


MBP w Radomiu

Grupowo...

...i indywidualnie - P. Podlipniak

R. Miniak

T. Radziewicz

P. Gajda

„Świetni czterdziestoletni” – Teresa Radziewicz, Paweł Podlipniak, Robert Miniak, Piotr Gajda. Miejska Biblioteka Publiczna w Radomiu, 26.03.2010.

Trasa Tomaszów Mazowiecki - Radom wiedzie co prawda przez Potworów, ale strachu nie ma. Droga jest prosta jak strzelił i przy dobrej pogodzie można ją pokonać w nieco ponad godzinę. Do Radomia dotarłem tuż po 17.00 mając prawie trzy godziny czasu na zwiedzanie miasta. Dotąd miejsce to kojarzyło mi się jedynie z pobliskimi Pionkami (w Pionkach była słynna fabryka produkująca czarne płyty, które można było nabywać wprost z magazynu, a w dodatku w cenie producenta – po drodze przejeżdżało się przez Radom). Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że prawie dwadzieścia lat temu nabyłem w tamtejszym zakładzie m.in. longplay Kata „Oddech wymarłych światów” i Bielizny „Wiara, nadzieja, miłość i inwigilacja”.

W Radomiu dużo się dzieje. Spacerując ulicami czytałem plakaty na słupach ogłoszeniowych. 33 Radomska Wiosna Literacka była dobrze rozreklamowana, ale nie tylko ona. Dostrzegłem też zapowiedzi koncertów TSA, Dżemu, Maleńczuka i KNŻ. Niezła, koncertowa set lista!

Oczy i nogi poprowadziły mnie w kierunku Katedry Radomskiej, przed którą przytłoczeni ciężarem własnej legendy stali na cokołach, spiżowi – Papież i Kardynał. Odprawiano akurat nabożeństwo; tuż przede mną na marmurowej posadzce klęczała piękna, czarnowłosa dziewczyna, której szlachetny profil mogłem przez chwilę kontemplować jako jawny przejaw wszechobecnej boskości. Nieco później spacerowałem radomskim pasażem znajdującym się na ulicy Żeromskiego. Był ciepły, wiosenny dzień, zaczęło się ściemniać, a w wieczornych szarościach oświetlonych ulicznymi lampami dobiegały mnie obce głosy i rozmowy. Po ulicy biegał czarny doberman jak wysłannik złych mocy. Przed kolejnym kościołem przy ul. Reja odbywała się próba chóru. Wiał lekki, ciepły wietrzyk, który niósł w moim kierunku tym razem wokalne pasaże. Nagle dwóch uczestników próby, zapewne zniecierpliwionych statycznością wydarzeń, zaczęło się gonić i obrzucać kamykami podnoszonymi z chodnika. Kobieta prowadząca chór załamała ręce wobec oczywistości wzajemnego przenikania się sacrum i profanum. Tuż przed bramą Biblioteki minął mnie peleton cyklistów, taki sam jak na okładce „A Day At The Races”, z tym, że tutaj wszyscy byli kompletnie ubrani.

Nasz wspólny wieczór poetycki był ostatnim akcentem Radomskiej Wiosny Literackiej. Pięknie zapowiedziała go pani Dyrektor MBP oddając nas w ręce Pawła Podlipniaka, który występował tu w podwójnej roli – prowadzącego spotkanie, ale również jego uczestnika. Wymyślona przez Pawła formuła polegała na tym, że oprócz prezentacji własnych wierszy, będziemy mówili o wierszach pozostałych poetów obecnych na spotkaniu wskazując na te ulubione. Będziemy interpretowali. Pomysł dosyć ryzykowny, bo poetycko znamy się jak „łyse konie” i w grę wchodziło wyłącznie opowiadanie o „siedmiu zbójach”. Chyba trzykrotnie powtarzałem, że nie lubię interpretować wierszy kolegów i koleżanek „po piórze”, choć interpretacja to filologiczny „kanon”. Jak powiedział Frank Zappa – „opowiadanie o muzyce jest tym samym, co tańczenie o architekturze”. Mam tylko nadzieję, że byliśmy autentyczni. Byliśmy?

Robert i Tereska nocowali w Radomiu, Paweł to „rodowity radomiak”. Ja musiałem wracać do swoich pieleszy, gdzie czekały na mnie zapachy świeżej farby i tynku, ale przede wszystkim równe oddechy moich najbliższych pogrążonych we śnie; żony, córki i syna. Towarzyszyła mi nocna, radiowa „trójka” i muzyczne odkrycie tej nocy – Nathalie and the Loners. Rozmyślałem o Pionkach, czasowych pętlach i prawie bezwiednie powtarzałem słowa pochodzące z dwóch języków, dwóch światów: Radom, random…

piątek, 26 marca 2010

Smak tynku, zapach lizolu



Autor: Krzysztof Kleszcz

JOANNA LECH „Zapaść”, Biblioteka Arterii, POS, SPP o.Łódź, 2009.

Nagrodzona w konkursie im.Jacka Bierezina książka Joanny Lech, wciąga swoim klaustrofobicznym rytmem. Powtarzające się słowa-klucze: głód, światło, pętla, gnicie, mogą u czytelnika wywoływać konsternację (ile można o tym?), ale szybko się orientujemy, że w tym szaleństwie jest metoda.
Autorka opisała zaklęśnięcie podmiotu lirycznego w świecie, w którym „nawet słowa są ciężkie od wody”. Opisać odwrócenie się od świata, tak by uniknąć sztucznej pozy „emo” – to udało się bezwzględnie. Podmiot liryczny z każdym wierszem zapada się w podłogę, w łóżko (coś jak u The Cure w „Lullaby”) i pokazuje nam „bliznę po wewnętrznej stronie oczu”. Autentyczności jego przeżyć dodało przywołanie dzieciństwa – czasu, gdy zbuntowana małolata „rzucała się na powietrze i zaraz potem upadała na twarz, koło śmietnika”. To z niej się śmiano „będziesz tym w co się bawisz, wiedźmą z innej bajki”. Teraz wiedźma z innej bajki opisuje swój letarg, swoje „życie po życiu.” Jej czarno-czarny świat ma urok tekstów piosenek Alice in Chains. Fascynowałem się tym zespołem w czasach studenckich... Fraza Joanny przypomniała mi od razu człowieka z zaszytymi oczami w zakończeniu teledysku „Man in the Box”. Ze skojarzeń literackich: bardzo dobry tomik Katarzyny Zdanowicz-Cyganiak „deadline”.
Czym straszy nas Lech? Jakimiś narkotycznymi, szpitalnymi wizjami: „Po korytarzach chodzą umarli, zdziwieni, że jeszcze nie pora na obchód.”, „Na poligonie rodzi się dziecko, ma palce splątane drutem” (Mgnienia), „psy gubią się w trawie, ciągnąc za sobą smycze jak pętle”(Próba powietrza).
Znając fizis autorki, trudno uwierzyć, że to w jej życiu, w jej głowie lęgną się te konstatacje. Ale choć one niewesołe, to lektura tych grząskich, gnijących metafor jest zajmująca. To dobre frazy, które choć korzystają czasami z tych samych klisz (powtarzające się słowa), potrafią dać satysfakcję.
Dużo jest głodu, połykania, zjadania, przełykania... Dużo traumatycznych doświadczeń: kapsli zbliżających się do żyły, „zimny dotyk, zaplatał w nas supły”, „po jednej nocy już wszystko miało smak tynku, zapach lizolu”.
Przypomniałem sobie jednego z jurorów, który nie wytrzymał i już w kuluarach zdradził werdykt Bierezina. A potem widziałem go na widowni lekko drzemającego. Teraz wiem, że zapadał się w świat niesamowitych zwidów.

środa, 24 marca 2010

Co mam powiedzieć Spiętemu?



SPIĘTY – „ANTYSZANTY”, 2009


Autor: Krzysztof Kleszcz

Wokalista Lao Che zrealizował swój niezwykły projekt. Sam napisał teksty, sam zagrał i zaśpiewał.

Jestem wielkim fanem kultowej płyty „Powstanie Warszawskie”. Patriotyczne uniesienie, rozpacz i tragedię: „nam jedna szarża do nieba wzwyż i jeden order nad grobem krzyż”, „na prawym brzegu rzeki kucnęliście, druzja”, podano tam w sposób nie tylko przejmujący, ale i donośny. Następna płyta „Gospel” udowodniła, że jest możliwe nagranie drugiego arcydzieła.
Nie będę do Pana telefonował” – wyznanie grzesznika; czarne myśli jako „braciszkowie moje - czarne kowboje”; ludzkie chciejstwo „Tu będę miała takie te/ tu będę miała takie to” – to świetne frazy tylko z trzech pierwszych piosenek płyty, która spełniła moje oczekiwania w całości.
Spięty odpowiedzialny za teksty potwierdził, arcyciekawy styl: pełen językowych łamańców, metafor, aliteracji. Pomimo poważnej tematyki (okładkowe żarty usypane z posypki do ciasta do odczytania jako „Chrześcijanin w świecie Myszki Miki i drapieżnego kapitalizmu”) przekaz jest pełen zgrywu i żartu. Zostają w pamięci: „Zbawiciel diesel / O Bracia i Siostry, otwórzmy mu serca garaże.” czy „Utopię waszą utopię, zarządzam wielkie zanurzenie”.
Zatem po trzech płytach z zespołem dostajemy płytę solową.
To „insza inszość” niż Lao Che. Mniej przebojowa, surowa, ciemniejsza. Wyjątek - „Ma czar karma”, którą skutecznie lansowała „Trójka”, a dwa inne przebojowe utwory „Bajka o śmierci” i „Opuszczone porty” szalałyby w eterze, gdyby nie sprośne słownictwo.
To jakiś znak czasów – że płyt nie można posłuchać w obecności dziecka (podobnie jest z „Hurra” Kultu czy „Dodekafonią” Strachów na Lachy).

Spięty wymyślił koncept-album: życie to dryf po morzu. I konsekwentnie kpiąc sobie z estetyki piosenek w stylu „dżon kanaka-naka tjułajej” eksploatuje topos „morskich opowieści”. Przede wszystkim szaleje erotycznie („Nie ma to jak gorąca cipka i jeden głębszy.”, „Klawe babki macać chcem”, „Bo ja to dajmy na to lubię, gdy kobita jest obfita i taka nabita”) z odrobiną romantyzmu („Za jej śpiochy w oczach, po pół roku na morzu... no chętnie bym coś popadł”). Autor wyobraźnię ma bujną - nawet śmierć jest sexy i „cycki ma pierwszoklaśne”. Często jest to jazda „po bandzie”: „Zmierz świat tedy wzwód i wszerz”.

Skoro rejs ma być metaforą życia, jest tu setka odniesień: a to do charakterystycznej muzyki z filmu Marka Piwowskiego, a to do Ernesta Hemingwaya, czy gry w okręty. Jest mało rockowo. Czasem brzmi to jak jakieś techno ("Trafiony/ Zatopiony"), dziwnie surrealistycznie jak przez jakąś rurę ("Haba Haba i Ding Ding Dong"), czasem jak „Wesoły Romek, co miał na przedmieściu domek”...("Kalimakaka"), no ale szanty to szanty, na łajbie jest mało miejsca na cały rockowy band.

Spięty wraca do swoich obsesji z „Gospel”: czyli podejmuje „boski temat”.
Siła wyższa zwana jest Kapitanem Duże B., Wielkim O’ Rety, doktorem, słuchaczem narzekań („Widzisz pan jak idziemy w przechyle”) - generalnie „Bozia rules”.

Najważniejsze, że jest przekonująco - pomimo ryzykownych tekstów - nie jest obleśnie, tylko inteligentnie. Może trzeba było tej czapki marynarskiej (czy raczej durszlaka, hehe), by syknąć przez zęby takie śliczne zdanko:
Jak chłop nie je miętki, nie gamoń, nie pizda / To na przemijanie chłop takowy gwizda.”?
Zdanko, które daje do myślenia wielu autorom odmieniającym śmierć przez wszystkie przypadki.

Od morskich metafor można dostać choroby morskiej: „Chociaż w sednie – dziura, ja nie składam pióra”, „Płyniemy, płyniemy z Ustki, po kejdach pustki, we łbie trzy szóstki”...

Czyli czyli, co mam powiedzieć Spiętemu? (że polecę dialogiem z „Vabanku”)? Żeby się spinał dalej, bo ja te jego (w)spinaczki lubię-lubię.

Wiersz Tomasza Różyckiego nagrodzony w U.S.A.


Fot. Rafał Mielnik Agencja GAZETA


Wybrał: Krzysztof Kleszcz
Źródło: Gazeta Wyborcza


Sukces polskiej poezji. Wiersz "Spalone mapy" Tomasza Różyckiego z tomu "Kolonie" oraz wyjaśnienie jego genezy zdobyły nagrodę w prestiżowym konkursie zorganizowanym przez amerykański serwis internetowy The 3 Quarks Daily na najlepszy post literacki. Tłumaczenie wiersza i wyjaśnienie jego genezy zamieściła na blogu PEN America amerykańska poetka i tłumaczka Mira Rosenthal.


Piotr Guzik w opolskiej "Gazecie Wyborczej" przytacza słowa autora wiersza:
Wiersz powstał pięć lat temu podczas podróży na Ukrainę w 2004r.
Pomyślałem przy tym, że będąc na miejscu, skorzystam z okazji i udam się do jednej z wsi leżących w pobliżu tego miasta, gdzie przed II wojną światową mieszkała moja rodzina. Chciałem zobaczyć, czy cokolwiek zostało z rodzinnego domu mojej babci. Na poszukiwania jej domu straciłem cały dzień. Zaczynało się już ściemniać, a we mnie wzrastała frustracja i przekonanie, że cała ta wyprawa była jednym wielkim nieporozumieniem. I gdy już miałem się zbierać w drogę w powrotną do Lwowa, udało mi się spotkać starszą kobietę, która była sąsiadką mojej babci i dobrze ją pamiętała, ponieważ za młodu razem się bawiły. Wskazała mi miejsce, w którym niegdyś stał dom babci.
Po budynku nie było śladu, podobnie jak po ceglanej kapliczce z figurką Matki Boskiej, która zdaniem babci wiele razy ratowała ją i rodzinę przed śmiercią w trakcie wojny. W ogrodzie nie ostało się także żadne drzewo.
Jedynym śladem wskazującym, że stał jakiś budynek, były wystające spod ziemi resztki murowanej, przydomowej piwnicy. - To było dla mnie bardzo wzruszające. A gdy po powrocie do Polski dowiedziałem się, że Jacques Burko, francuski tłumacz moich wierszy, odbył podobną podróż do korzeni, postanowiłem napisać "Spalone mapy" i zadedykować go właśnie jemu.


Tomasz Różycki

SPALONE MAPY
Dla J.B.

Pojechałem na Ukrainę, to był czerwiec
i szedłem po kolana w trawach, zioła i pyłki
krążyły w powietrzu. Szukałem, lecz bliscy
schowali się pod ziemią, zamieszkali głębiej

niż pokolenia mrówek. Pytałem się wszędzie
o ślady po nich, ale rosły trawy, liście,
i pszczoły wirowały. Kładłem się więc blisko,
twarzą do ziemi i mówiłem to zaklęcie -

możecie wyjść, już jest po wszystkim. I ruszała
się ziemia, a w niej krety i dżdżownice, i drżała
ziemia i państwa mrówek roiły się, pszczoły
latały ponad wszystkim, mówiłem wychodźcie,

mówiłem tak do ziemi i czułem, jak rośnie
trawa ogromna, dzika wokół mojej głowy.






-----------
Z tomiku "Kolonie", wydawnictwo Znak, Kraków 2006

niedziela, 21 marca 2010

Świętujmy, celebrujmy, piszmy wiersze!




Autor: Piotr Gajda

Światowy Dzień Poezji (World Poetry Day) - Święto proklamowane przez UNESCO w 1999 roku. Międzynarodowy Dzień Poezji obchodzony jest 21 marca, a jego celem jest promocja pisania, czytania, publikowania i nauczania poezji.

Dać mi miotłę bym zamiótł publiczny plac
Albo kobietę bym ja kochał i zapładniał
Dać mi ojczyznę abym opiewał
Pejzaż lub ustrój lżył czy chwalił rząd (...)
A ostatecznie dać mi choć wódki żebym pił
I potem rzygał bo poetów należy używać.
Rafał Wojaczek

sobota, 20 marca 2010

Niedziela w piątek

Autor: Piotr Gajda


Flota zawitała do portu


Agnieszka Kowalska-Owczarek


Od lewej: Iza Kawczyńska Paweł Podlipniak, Robert Rutkowski
Michał Murowaniecki, Przemysław Owczarek


Krzysztof Kleszcz i Monika Mosiewicz


Chwila zadumy


Zrelaksowani: Kleszcz, Gawin, Bąk


Duo


Agnieszka z Paco de Lucią


Monika


Michał i ja


Wspaniała, tomaszowska frekwencja

„Łódzka Flota Poetycka”, Miejski Ośrodek Kultury w Tomaszowie Mazowieckim – 19.03.2010 r.

Bardzo trudno pogodzić rolę osoby odpowiedzialnej za organizację imprezy, a jednocześnie na niej wystąpić. Dopada Cię stres, że coś się nie uda, nie przyjdą ludzie, bo poezję mają w d…., wyłączą prąd etc., etc. Ale ludzie przyszli, a światło nie zgasło. Wczorajszy dzień był prawdziwym świętem poezji, które w moim mieście obchodziliśmy po raz pierwszy, ale mam nadzieję, że nie po raz ostatni. Już na najbliższą niedzielę przypada Międzynarodowy Dzień Poezji – w Tomaszowie Mazowieckim niedziela była w piątek…

Święto celebrowali: Agnieszka Kowalska-Owczarek, Przemysław Owczarek, Paweł Podlipniak, Iza Kawczyńska, Monika Mosiewicz, Michał Murowaniecki, Krzysztof Kleszcz, Tomasz Bąk, Robert Rutkowski i Rafał Gawin.

Jak już wspomniałem, trudno jest łączyć rolę urzędnika z dolą poety, stąd dla mnie to był kolejny, długi dzień pracy. Niemniej jednak, tego dnia zatrudniał mnie pracodawca, u którego praca jest lekka nawet wtedy, gdy jest ciężka. Na jego szyldzie widnieje napis: „Poezja Sp. z o.o.”

środa, 17 marca 2010

Prezent na osiemnastkę


Autor: Krzysztof Kleszcz

HAPPYSAD "Mów mi dobrze", 2009.

Zespół wywodzący się ze Skarżyska-Kamiennej wyrobił sobie markę. Nie tylko ma komplety na koncertach, ale wszyscy śpiewają znając na pamięć teksty. Przekonałem się też, że koszulkę z logiem happysad noszą wyłącznie świetni młodzi ludzie. To swoisty napis: „czuję”, a w dzisiejszym „zimnym” świecie to wyróżnik.

Piąta płyta zespołu jest wg mnie najdojrzalsza, i muzycznie, i tekstowo. Przyznam jednak, że mnie podobał się już „programowo niedojrzały” singiel z pluszowym misiem. I właśnie ta młodzieńcza nadwrażliwość stanowiła o uroku np. „Nieprzygody”.

Zespół został wreszcie doceniony przez krytyków - doczekał się okładek w „Lampie” i „Teraz Rocku”. Dorobił się jednak, też sporego grona antyfanów. Choć Kawalec nie ma z tym problemu (wyśpiewuje wszak „Wiecznie się wzruszam i mięknę, chociaż to takie dziewczęce”), to daleko idące zarzuty zbyt "miętkiej" muzyki, odpiera ostatnim wersem pierwszej piosenki.

Zatem happysad to przede wszystkim bezpretensjonalne teksty, z którymi może utożsamić się każdy młodziak, albo ktoś komu miłe jest wspominanie swoich osiemnastu lat. Ten kto był kiedyś zagubiony („nie wiem” użyte 8 razy w tekście „Ciało i rozum” – aż przypomina mi Janerkowe „Raczej” z „Fiu Fiu”), zakochany po uszy (bo chyba tylko zadurzenie może usprawiedliwić cokolwiek karkołomną frazę „obwoluta twoich ramion i ud”) – płytę wysłucha z przyjemnością.

Utwór „Nie ma nieba” to rozterki, kogoś kto utracił wiarę w Boga, podane naprawdę przekonująco: „Nie bo tu nie ma nieba, jest prześwit między wieżowcami”.
Z drugiej strony zaś w „nie wszystko jest made in China” można wyczytać wiarę w drugiego człowieka. Najbardziej udanym tekstem jest delikatne „Taką wodą być” z wodnymi metaforami . To też wyróżniająca się kompozycja i aranżacja. Fajnie współbrzmi tu damski głos Kasi Gierszewskiej, wdzięczny niczym Nosowskiej.

I miłość, miłość: w „Kostuchna” – pełna nastoletniej energii w szalonym biegu, w „Pętli” - wykrzyczana na przekór światu, w „Pani K” przeklinana – nazywana „samicą psa” i „pieprzoną zgagą”. Pastiszowe „W piwnicy u dziadka” i „My się nie chcemy bić” dodają trochę powietrza, choć zapewne spodobają się tylko tym, którzy lubię słodkie.

Płyta dla młodych duchem. Ja ją dostałem na swoją osiemnastkę. Drugą.

niedziela, 14 marca 2010

Mój wiersz tygodnia (14)

Autor: Piotr Gajda



LUIZA (fragmenty)

Krajobraz I

Luizo... Ja wiedziałem tu uderzy piorun
Nad drzew błogosławieństwem zwisa jasny miecz
Pagórki zapylone motylem wieczoru
Wąwozy ścieżki szosy przeszedłem wzdłuż i wszerz

Szedłem tędy śpiewając niosąc biały narcyz
Słuchałem bzdur wierutnych kipiącego serca
I wracały na tarczy (krwawej słońca tarczy)
Poległe tu marzenia moje i bluźnierstwa

Tutaj Eros prowadzi srebrnopióry rower
A Herkules z rodziną je jajka na twardo
Diana wiedzie wilczura... mych ulic bogowie
Tu bogowie bogowie hulają co się zowie
Krzywoprzysięstwa dyszą popędliwe wargi

Lecz gdy widnokrąg oko rozszerzy czerwone
Miasto jak pięść pancerna nieomylnie grozi
I niesyty radości ten jarmark ubogich
Stąd ten piorun ukryty i ten miecz wzniesiony

Ogród Luizy

W czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy
Którego nieistnienie zabija jak topór
Zawieszony na tęczy pod gwarancją wizji
Rozżarza się w olśnienie purpurowych kopuł
W czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy

Luiza której lekkość gracja i swoboda
Metal z różą a krzemień z obłokiem kojarzy
Biega bezbronna w ciemnych lewadach ogrodu
Serca wyryte w korze mając na swej straży
Luiza której lekkość gracja i swoboda

Kawalkada dąbrowy czujność sarnich blasków
Gamę śmiechu Luizy powtarza gdy ona
Rozrzucająca włosów rozgwiazdę na piasku
Poddaje nagie gardło śmiechem zwyciężona
Kawalkada dąbrowy czujność sarnich blasków

Łaskę Luizy może zdobyć tylko męstwo
Pewność rzutu i nerwów szaleńcze napięcie
Zwycięzco umazany gęstą krwią zwierzęcą
Przynieś jej lwią paszczękę i serce łabędzie
Łaskę Luizy może zdobyć tylko męstwo

Prostotę tajemnicy ogrodu Luizy
Labiryntów i altan puszcz i klombów kwietnych
Ptaszarni i rykowisk gonów gazel chyżych
Pojąć potrafi tylko prawy i szlachetny
Prostotę tajemnicy ogrodu Luizy

Którego nieistnienie zabija jak topór
Realnością śmiertelnych poczekalni ziemi
Przeklęty rojeniami dzieci i idiotów
Wydrwiony mgieł nonsensem ginie w neurastenii
Którego nieistnienie zabija jak topór

Pętla architektury

Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze,
Ten młody zdusi centaury
[Mickiewicz]

Za dużo pustych spojrzeń wdeptałem tu w ciszę
Wierzchołków starych strychów legend cudzych okien
Więc dziś łagodne miasto odwet bierze mści się
Rażąc mnie znad kopuły ognistym obłokiem

To biegną na mnie wieże z betonu i spiżu
Beczący łeb bezkrwawo mur ucina krzywy
W wesołych łódkach dłoni ukryj mnie Luizo
Przed straszną konsekwencją martwej perspektywy

Lecz urok nie odwróci od skazańca pętli
Zabitego spojrzenia długo krąży astral
Bo kto dzieckiem w kolebce przed chimerą klęknął
Ten młody zginąć musi pod toporem miasta

Książę

Chłopięcy książę mocą przeczucia Luizy
W gorączce się przemyka poprzez chłodne sale
Ściskając krótki mieczyk do cieni się zbliża
Płosząc je spod stóp kolumn wyrżniętych w krysztale

Waleczność księcia duchy zwycięża rogate
Lecz najmężniejsze serce pojąć nie jest w stanie
Dzwonów ciszy w pomrukach elektrycznych świateł
Wież i baszt fatalizmu w bałamuctwie planet

Książę... Królestwo twoje obraca się w popiół
Istotne jest to czego nie osiągniesz nigdy
Osamotnienie spojrzeń bezcelowość kroków
Krew wina puls kryształu konstrukcja obłoków
Rozgrzeszy bieg planety i krater wystygły


Jeśli Andrzej Bursa miałby pozostać w pamięci jako autor jednego tylko poematu, z całą pewnością wybór padłby na „Luizę”. Na szczęście, jeszcze długo po jego przedwczesnej śmierci będzie się czytać wiersze Bursy, jak choćby słynny „Dyskurs z poetą” („wynieś proszę to wiadro / bo potwornie tu śmierdzi szczyną”), „Pantofelka” („milszy mi jest pantofelek / od ciebie ty skurwysynie”), „Miłość” („tylko rób tak żeby nie było dziecka / tylko rób tak żeby nie było dziecka”), czy „Poetę” („poeta cierpi za miliony / od 10 do 13.20”). I chociaż dzisiaj, w świecie ogólnodostępnej kanalizacji, pochwały wszelkiego skurwysyństwa (trzeba być skurwysynem, żeby jakoś przetrwać), prezerwatyw dla trzynastolatków oraz pauperyzacji znaczenia słowa „poeta”, turpistyczne wiersze Andrzeja Bursy nie mają już tej mocy wyziewów kiszonej kapusty i moczu dobywających się z obskurnej bramy, to nadal mimo wszystko (bo nie na szczęście) jest jeszcze wiele takich bram w wielu polskich miastach. Na tle zawilgoconego muru, pleśni, odpadającego tynku i wylewającego się z zapchanej studzienki szamba, w którym tonęli i inni poetes maudits , jak choćby Ratoń, Wojaczek czy Grochowiak, to właśnie Bursa jest autorem prawdziwego arcydzieła, daleko wykraczającego poza ramy przekleństwa Rimbauda i Baudelaire’a. „Luiza”, to niczym niezakłócona iluminacja geniuszu jednego z najciekawiej zapowiadających się poetów przeklętych (przez własny los), który już na zawsze w polskiej literaturze pozostanie meteorem, autorem jednego z najważniejszych poematów w jej historii.

* Andrzej Bursa (ur. 21 marca 1932 w Krakowie, zm. 15 listopada 1957 tamże) – polski poeta, prozaik, dramaturg i dziennikarz, należał do tzw. pokolenia "Współczesności", zaliczany do kręgu poetów przeklętych. Działalność literacka poety trwała krótko, bo zaledwie 3 lata. Zmarł nagle w wieku 25 lat wskutek wrodzonego niedorozwoju aorty serca.


piątek, 12 marca 2010

EPO


Autor: Krzysztof Kleszcz


EPO

Szkło dotyka żył. Krew, krew jest gęstym sosem.
Szamani mają na łydkach grzechotki, szamani
mają w ustach landrynki. Czuję jak laur
zmienia się w cierń, słodkie mięso cuchnie.

Nie mogę odkleić ręki od ognia. Wszędzie
żużel. Im wyżej, tym bardziej zapadam się
w hałdę. Jeszcze mam w uszach obietnicę.
Samogłoski w końcu milkną, spółgłoski syczą.