Nic
nie wiedzą o nas piosenki z radia. Piosenki o smaku dmuchanego pieczywa
z supermarketu. Oto alternatywa: piosenka nr 3 z albumu "Out of Chaos" -
porządny żytni chleb z piekarni, na którym trzeba postawić krzyż. "Busy
Going Nowhere" - piosenka o poniedziałku, o gotowości do wyścigu, do
biegania w kółko. Piosenka zwieszonych rąk, piosenka konia zaprzężonego w
kierat. Z monotonnym intro jak poranek zanim kawa zacznie działać.
Piękne łupnięcia jak palpitacje. Dźwięki pianina jak ból w skroniach. I ten głos, głos recytujący swój dołujący wiersz: "This is a Monday the planet’s name’s earth / And I am Billy, Billyboy by birth / Here I am somewhere, is this my place / Clouds in the sky, and I am ready to race". Piękna przejmująca muzyka o skazaniu na trud i znój (za perkusją Thomas Wydler z zespołu Nicka Cave'a - Bad Seeds) rozwijająca się w podniosłą symfonię, którą gra w głowach ludzi spracowanych, wypranych, nakręcanych jak zegarki.
Kim jest ten starszy pan z okładki? Urodzony w 1945 roku Szwajcar, ekscentryk z Yello, znany w latach 80-tych, w każdym razie wtedy mnie zupełnie nie zainteresował (piosenka "The Race"), by w wieku 69 lat (!) nagrać swoją płytę życia. Zwrócił moją uwagę teledysk, w którym w swoim śmiesznym marynarkowym wdzianku próbuje pływać. Natchniona przejmująca pieśń "Loveblind" zachęciła mnie do przesłuchania płyty.
Płytę rozpoczyna "Lazy Night", absolutnie genialna rzecz! Tego się łatwo nie zapomni: "A senseless useless running away/ A senseless useless nothing to say". Świadectwo swojej zbędności, bezsensowności: "What the hell am I doing here / Is this planet made for me / Barman, can I get another beer / Maybe later I will be able to see".
A potem Dieter jest Waitsem, z jego najlepszego okresu "Frank's Wild Years". Gdy wyśpiewuje te swoje bubulubu albo "Urodziłem się, płakałem, dano mi imię" jest jak jakiś aktor, któremu bezgranicznie się wierzy, któremu się życzy dobrze, jak Allowi Pacino, gdy myje zęby obok z Michelle Pfaiffer. Cud, miód i księżyc w szczerym polu.
Nr 4 - to piosenka "wycięta z komiksu" o nocnym hotelowym portierze. Jak dla mnie za dużo w niej klawiszy Casio. 5 jest piękna jakby śpiewał ją Leonard Cohen. To wspomniany już "Loveblind" ze smutną refleksją o głupieniu dla miłości. Dalej jest "The Ritual" spokojna, nostalgiczna pieśń, która może się podobać. Z "Another Day" zapamiętuje się szaleństwo w wypluwaniu z siebie słów oraz pytanie z refrenu "Czy on jest graczem, czy piłką?"
Piękne łupnięcia jak palpitacje. Dźwięki pianina jak ból w skroniach. I ten głos, głos recytujący swój dołujący wiersz: "This is a Monday the planet’s name’s earth / And I am Billy, Billyboy by birth / Here I am somewhere, is this my place / Clouds in the sky, and I am ready to race". Piękna przejmująca muzyka o skazaniu na trud i znój (za perkusją Thomas Wydler z zespołu Nicka Cave'a - Bad Seeds) rozwijająca się w podniosłą symfonię, którą gra w głowach ludzi spracowanych, wypranych, nakręcanych jak zegarki.
Kim jest ten starszy pan z okładki? Urodzony w 1945 roku Szwajcar, ekscentryk z Yello, znany w latach 80-tych, w każdym razie wtedy mnie zupełnie nie zainteresował (piosenka "The Race"), by w wieku 69 lat (!) nagrać swoją płytę życia. Zwrócił moją uwagę teledysk, w którym w swoim śmiesznym marynarkowym wdzianku próbuje pływać. Natchniona przejmująca pieśń "Loveblind" zachęciła mnie do przesłuchania płyty.
Płytę rozpoczyna "Lazy Night", absolutnie genialna rzecz! Tego się łatwo nie zapomni: "A senseless useless running away/ A senseless useless nothing to say". Świadectwo swojej zbędności, bezsensowności: "What the hell am I doing here / Is this planet made for me / Barman, can I get another beer / Maybe later I will be able to see".
A potem Dieter jest Waitsem, z jego najlepszego okresu "Frank's Wild Years". Gdy wyśpiewuje te swoje bubulubu albo "Urodziłem się, płakałem, dano mi imię" jest jak jakiś aktor, któremu bezgranicznie się wierzy, któremu się życzy dobrze, jak Allowi Pacino, gdy myje zęby obok z Michelle Pfaiffer. Cud, miód i księżyc w szczerym polu.
Nr 4 - to piosenka "wycięta z komiksu" o nocnym hotelowym portierze. Jak dla mnie za dużo w niej klawiszy Casio. 5 jest piękna jakby śpiewał ją Leonard Cohen. To wspomniany już "Loveblind" ze smutną refleksją o głupieniu dla miłości. Dalej jest "The Ritual" spokojna, nostalgiczna pieśń, która może się podobać. Z "Another Day" zapamiętuje się szaleństwo w wypluwaniu z siebie słów oraz pytanie z refrenu "Czy on jest graczem, czy piłką?"
"Jimmy" zdaje się być techno-wygłupem w starym stylu (szkoda, bo uszy bolą). "Buffoon" jest zabawny z tymi swoimi rymami i lalalalalalalala love you. "Fat Fly" zaczynający się od dźwięków kukułki, przeradza się w jakiś odlot w stylu Mike Pattona z Faith No More.
"Annabelle" zupełnie jak z bajki o domku na kurzej stopce. Dieter mruczy o uzależnieniu
się od grzesznej miłości. A "Schueffele" przypomina Toolowy eksperyment
z płyty "Aenima". W każdym razie Dieter jest tu czarodziejem stojącym nad dymiącym kotłem i produkuje piosenkę: wrzuca we wrzątek skrzek żaby, skrzydło nietoperza i pajęczynę, podśpiewując tralala.