Autor: Piotr Gajda
MARS VOLTA „Octaheron”, 2009
Uwaga, to NIE JEST recenzja muzyczna. To monolog, a jednocześnie mikroskopijny wylew w oku Molly Bloom. To wykrętna odpowiedź na pytanie; „Jakie, jeśli zredukować je do najprostszych form wyrazu, były myśli Blooma o myślach Stefana o Bloomie i myśli Blooma o myślach Stefana o myślach Blooma o Stefanie?” To stenogram z transmisji na żywo „WC Kwadransa” z bananem, prezerwatywą i spoconą dyrektorką szkoły w rolach głównych („proszę nałożyć na banana prezerwatywę” – rozkazuje WC, dyrektorka stęka, ale on już nie patrzy, nie słucha, popija yerba mate i zanurza się w wizji, w której za kilkanaście lat Mars Volta nagrywa „Octaheron”). Cięcie, oto w tipi wódz siouxów pokazuje trzymany od pokoleń przez jego plemię chełm konkwistadora Kevinovi Kostnerowi (w scenie z zaginionego filmu „Tańczący z wilkami), ten przygląda mu się i widzi odbijające się w nim jak w złotej kuli twarze Omara Rodrigueza-Lopeza i Cedrica Bixlera-Zavali. Zzzziitttt, znów cięcie i tym razem Johnny Deep, tak jak jest to napisane w alternatywnej wersji scenariusza filmu „Blow”, która śni się z kolei Klausowi Meine z zespołu Scorpions, handluje hurtowo z Pablo Escobarem nie kokainą, a nielegalnymi kopiami albumów Mars Volty. I są tego snu konsekwencje – wkrótce zespół Scorpions przestaje nagrywać swoje piosenki w Zagłębiu Ruhry, zażywa pejotl, wywozi instrumenty do Puerto Rico i nagrywa pod pseudonimem Mars Volta piosenkę „Since We’ve Been Wrong”. Oczywiście, podobno istnieje naprawdę zespół Mars Volta i także w Niemczech się o tym mówi, za co Rudolf Schenker każdego rozgłaszającego te niesprawdzone plotki bez ostrzeżenia wali w zęby. A komu przyśnił się Frusciante? Początek „Halo Of Nembutals”, to rytmy/zapachy rodem z wnętrza skarpetek, które „redchoci” na słynnej fotografii założyli na własne penisy (sesja zdjęciowo trwała długo, od oświetlenia zrobiło się 35 stopni w studio). Śmierdzi, ale smród nie wyklucza progresywnego wyrachowania, co potwierdza pani profesor ze szkoły, w której w rok możesz zrobić maturę i przystąpić do dowolnego kierunku studiów pod warunkiem, że będą płatne. „With Twilight As My Guide”, tuli się do szyi nieładnej wybranki jej pryszczaty admirator, równie niezgrabny, ale o bogatym wnętrzu. Oczywiście na korytarzu wyższej uczelni (4 stopień schodów prowadzących na pięterko, w tle słychać jak doktor-łapówkarz smętnie gra na pile.). Podobno „Cotopaxi” przypomina miłośnikom King Crimson King Crimson? Gdzie, jak, kiedy? To tylko psychoza natręctw, która ogarnia Roberta Frippa, kiedy odwraca się od publiczności plecami – znów nie chcę grać jak Mars Volta, znowu gram jak Mars Volta? – i po raz 655592 układa palce na gryfie (oby Broń Boże!) nie w tej samej konfiguracji. Idźmy dalej z dyplomem wyższej uczelni z podpisem rektora (prof. dr hab. Bełkota), gwiżdżmy „Desperate Graves”. Czy przechodzień w szarym prochowcu, który nas minie cicho zapyta – Pan też to w ciemności słyszał? Tymczasem na niebie wschodzi sonda o nazwie „Copernicus”, o której wypowiedział się kiedyś Kurt Vonnegut, że gdyby takie zamiast B-52 latały nad Dreznem w 1945 roku, spałby spokojniej w oflagowym łóżku. Jakby na potwierdzenie jego słów, nieistniejący zespół o wymyślonej nazwie Mars Volta kończy swoją nieistniejącą płytę zatytułowaną „Octaheron” utworem „Luciform”, który śnię z kolei ja i mam otwarte usta, jakbym chciał przez sen powiedzieć; „Poszukujcie, aż w końcu znajdziecie zaśniedziały chełm konkwistadora, albo opróżnioną do połowy butelkę tequilli. Dopóki poszukujecie mój sen, chociaż duszny, będzie dobry”.
Nagle poczułam nieodpartą ochotę sięgnąć po tę najnowszą płytę TMV, co nie zdarzyło mi się od czasów Frances the Mute.
OdpowiedzUsuńAle ponieważ De-Loused in the Comatorium było dla mnie objawieniem dziesięciolecia uważam, że ich świeże dzieło zasługuje jeśli już nie na dozgonną miłość, to chociażby na poszturchanie kijem.