Autor: Piotr Gajda
Gaba Kulka - “Hat, Rabbit”, Mystic, 2009
Najlepiej przed długą podróżą posiedzieć trochę w domu, a przed wyjściem „w gości”, dobrze jest założyć czystą koszulę. Na Hat, Rabbit Gaby Kulki wszystko brzmi znajomo, jakbym po długich wakacjach odpalił stare płyty Kate Bush, Tori Amos, a przede wszystkim The Dresden Doll. Przecież gdzieś już te melodie słyszałem; może wtedy, kiedy goliłem się w łazience, a w pokoju leciał na TVP Kultura film Boba Fosse’a?
Teraz ponownie dopadł mnie ten stan; płyta Gaby wiruje w odtwarzaczu, stępiona jednorazówka marki Polsilver kaleczy skórę, usta składają się „w ciup”, ale nie wydobywa się z nich choćby cichy świst. No, po prostu kabaret, albo raczej, biorąc pod uwagę zastygającą na twarzy piankę – pantomima! Staram się nucić piosnki z wodewilowego repertuaru i nie pociąć sobie twarzy! Ale jazz! Szanowny Konstanty, tata artystki, powinien zdzielić mnie przez łeb smyczkiem, barbarzyńcę w ogrodzie sztuki, owłosioną małpę z brzytwą! Domyślam się, że ta muzyka, to nie pop, albo że to pop, którego nie chwytam, bo zbyt długo używałem wody po goleniu Brutal i „przeszło mi” na wrażliwość. Nie ma w tym komercji albo jest tu przedstawiona jako nowa jakość, woda kolońska od trzystu złotych w górę za flakonik. Pora przestać się wahać, przejść do rzeczy, poczekać aż alkohol dostanie się do krwawiących ranek, zacznie palić i dezynfekować, zupełnie jak zapowiedź wydawcy reklamującego Hat, Rabbit jako płytę roku.
Nie sądzę, żeby był to przebój wydawniczy, ponieważ tej muzyce brak zdecydowania, trudno rozpoznać, czy solowa twórczość Gaby to pop z jazzowym zacięciem, czy bardziej jazz w popowym wydaniu, podlany w dodatku jeszcze aktorskim, odrobinę kabaretowym sosem. Gdybym dał się prowadzić tym tropem, najpierw umyłbym twarz wodą, pokropił perfumą, zaczął się golić, a na końcu posmarował twarz kremem do golenia i zaczął rozglądać się za ręcznikiem frote. Wszystko to razem jest za trudne dla przeciętnego użytkownika jednorazówek. Mimo wszystko, to wyróżniająca się na naszym rynku płyta, która nie odniesie sukcesu komercyjnego (przepadnie jak zgolony zarost w odpływie umywalki), ale na pewno czeka ją sukces artystyczny. Już piosenka otwierająca album, „Hat, Met Rabbit” uświadamia mi, że nie mam do czynienia z radiową masówką, którą mogę posłuchać u znajomego fryzjera ze zbyt głośno nastawionego radia.
Bo oto teraz jestem klientem golibrody z ostatniego stulecia XIX wieku, przyglądającym się bacznie jego dłoniom, uzbrojonym w brzytwę ze srebrną rękojeścią. Przede mną secesyjne lustra, obok mnie pomocnik golibrody sadza na fotelu Tolouse’a-Lautreca, który przyszedł tu pozbyć się brody, zanim namaluje swój kolejny autoportret. Ostrze szybko przesuwa się po skórze, nie czyniąc mi żadnej krzywdy. Przechodzi gładko do „Heard the Light”, a ja przyglądam się uważnie swojemu odbiciu w lustrze, bo czuję, że muzyka przenosi mnie w kolejną epokę, w stronę światła odbijającego się od ebonitowych pokryw puzderek z talkiem. Mistrz fachu ma piękne, stare nazwisko Mozil – „Aaa…”, to siostra pańska, pani Latter, prowadzi pensję? Nie ma tu żadnej „Niejasności”, zabiegom pielęgnacyjnym towarzyszy przyjemna, pouczająca rozmowa, a szyja wreszcie robi się przyjemna w dotyku i swoją bielą nie odróżnia się od wykrochmalonego kołnierzyka. Odświeżony, z przyjemnością daję się porwać muzyce towarzyszącej prawie, że rytualnej ablucji.
„Love me” - śpiewa Miss Gaba, a ja jestem gotów zakochać się, ale w kimś innym (na przykład w słodkiej „Emily”) i przy okazji popełnić mezalians. A potem nadejdzie wiek XX, miłość się wypali, zostaną zimne łóżka („Kara Niny”). Załamany ojciec, którego córkę wykorzystałem i porzuciłem, oszaleje i przez kolejne piętnaście lat będzie grał na skrzypcach motyw z „Lady Celeste” na dworcu kolei żelaznej, a w modnych restauracjach stolicy grać będą bossa novę („Bosso”). Jej rytm sprawia, że otwieram oczy i teraz przyglądam się chłodnej wodzie, która zaczęła wypływać z przepełnionej umywalki, a tuż przy uchu (z resztką niezmytej piany) „ryczy” nastawiony na cały regulator „Over”, dobry towarzysz „małpich” min, które robię do lustra z Ikei, żeby łatwiej rozpoznać własną twarz. Wygląda przyzwoicie, ale trochę jak maska z paper machè porzucona za sceną teatru, w którym zdjęto z afisza stary musical.
Recezja płyty ukazała się w najnowszym numerze "Arterii" 2 (5) / 2009. Pismo już do kupienia w sieci "Empik".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz