John Lennon skomponował na nim „Imagine”, a Paul McCartney do dnia dzisiejszego zabiera go ze sobą na koncertowe trasy. Horowitz nazywał go podobno swoim „nieodłącznym przyjacielem”. Z kolei Glenn Gould nagrał na nim większość swoich „szarlatańskich” płyt z muzyką Bacha, Schonberga i Mozarta. Ten, o którym piszę ważył 450 kg i wart był około 90 tys. złotych. Był czyimś „pracodawcą” i pozostanie nim już do śmierci.
Praca w „miejskiej kulturze” ma czasami i swoje jasne strony. Na przykład wtedy, kiedy współorganizujesz koncert Leny Ledoff* i masz okazję na własnych plecach pomagać wnieść na scenę koncertowego Steinwaya (po kilku „zaledwie” schodkach). Możesz później obserwować jak stroiciel go stroi, a Lena „rozgrzewa”, grając na próbie fortepianowe pasaże, ”żeby nabrał temperatury”, bo na zewnątrz jest zimno jak w Rosji. Możesz ni stąd, ni zowąd wspomnieć o Ray’u Manzarku i usłyszeć jak pianistka specjalnie dla ciebie wykonuje kilka rozimprowizowanych taktów „Riders On The Storm” i „Light My Fire”, chociaż w planach jest koncert „Komeda-Chopin-Komeda”. Też fajnie.
Zapamiętujesz się w muzyce, ale chyba obok niej, najbardziej kochasz instrumenty. Gitary elektryczne, organy, zestawy perkusyjne, trąbki, instrumenty smyczkowe, pokryte hebanowym lakierem fortepiany, bongosy i marakasy... To fetysze, które gdybyś miał pieniądze chciałbyś kolekcjonować, tak jak czarni raperzy kolekcjonują jubilerskie gadżety i ekskluzywne, horrendalnie drogie auta. Martwiłeś się trochę, że nikt nie pomyślał o dekoracji; są tylko czarne kotary za sceną i światła. Ale to wystarcza, bo oświetlony Steinway, nawet w brudnym i zaniedbanym kinie wygląda jak Mister Universum na oddziale chorych na gruźlicę.
Potem w garderobie, już po próbie, rozmawiasz o instrumencie z Leną, i słuchasz jak mówi, że akurat ten egzemplarz „chce z nią grać”, tak jakby fortepian mógł mieć duszę. Że szkoda go, bo wożony po całej Polsce, dźwigany, obijany, rozkładany i obracany we wszystkie strony, wkrótce przepadnie, zginie. A powinien stać w jakimś pięknym salonie, albo sali koncertowej, wyeksponowany i dotykany przez czyjeś czułe ręce. Że teraz wożony jest jak bezdomny pies, ponieważ musi zarabiać na cudze życie. Ani słowem nie zdradzasz się, że jesteś poetą, że czasem bywasz takim rozstrojonym fortepianem, chociaż ze wszystkich sił starasz się być piękny i użyteczny. Doskonały.
Kiedy publiczność oklaskuje artystkę na stojąco, wierzysz, że rzęsiste oklaski skleją jakoś to, co się rozkleiło, spowodują, że struny znów złapią właściwy naciąg, politura nabierze głębokiego blasku i nagle znikną wszystkie zadrapania i rysy. Bo przecież jeszcze przed chwilą na klawiszach z kości słoniowej grały czyjeś biegłe palce, które wiedziały, że choć dla instrumentu nie ma już ratunku, to wciąż brzmi całą swoja duszą.
Praca w „miejskiej kulturze” ma czasami i swoje jasne strony. Na przykład wtedy, kiedy współorganizujesz koncert Leny Ledoff* i masz okazję na własnych plecach pomagać wnieść na scenę koncertowego Steinwaya (po kilku „zaledwie” schodkach). Możesz później obserwować jak stroiciel go stroi, a Lena „rozgrzewa”, grając na próbie fortepianowe pasaże, ”żeby nabrał temperatury”, bo na zewnątrz jest zimno jak w Rosji. Możesz ni stąd, ni zowąd wspomnieć o Ray’u Manzarku i usłyszeć jak pianistka specjalnie dla ciebie wykonuje kilka rozimprowizowanych taktów „Riders On The Storm” i „Light My Fire”, chociaż w planach jest koncert „Komeda-Chopin-Komeda”. Też fajnie.
Zapamiętujesz się w muzyce, ale chyba obok niej, najbardziej kochasz instrumenty. Gitary elektryczne, organy, zestawy perkusyjne, trąbki, instrumenty smyczkowe, pokryte hebanowym lakierem fortepiany, bongosy i marakasy... To fetysze, które gdybyś miał pieniądze chciałbyś kolekcjonować, tak jak czarni raperzy kolekcjonują jubilerskie gadżety i ekskluzywne, horrendalnie drogie auta. Martwiłeś się trochę, że nikt nie pomyślał o dekoracji; są tylko czarne kotary za sceną i światła. Ale to wystarcza, bo oświetlony Steinway, nawet w brudnym i zaniedbanym kinie wygląda jak Mister Universum na oddziale chorych na gruźlicę.
Potem w garderobie, już po próbie, rozmawiasz o instrumencie z Leną, i słuchasz jak mówi, że akurat ten egzemplarz „chce z nią grać”, tak jakby fortepian mógł mieć duszę. Że szkoda go, bo wożony po całej Polsce, dźwigany, obijany, rozkładany i obracany we wszystkie strony, wkrótce przepadnie, zginie. A powinien stać w jakimś pięknym salonie, albo sali koncertowej, wyeksponowany i dotykany przez czyjeś czułe ręce. Że teraz wożony jest jak bezdomny pies, ponieważ musi zarabiać na cudze życie. Ani słowem nie zdradzasz się, że jesteś poetą, że czasem bywasz takim rozstrojonym fortepianem, chociaż ze wszystkich sił starasz się być piękny i użyteczny. Doskonały.
Kiedy publiczność oklaskuje artystkę na stojąco, wierzysz, że rzęsiste oklaski skleją jakoś to, co się rozkleiło, spowodują, że struny znów złapią właściwy naciąg, politura nabierze głębokiego blasku i nagle znikną wszystkie zadrapania i rysy. Bo przecież jeszcze przed chwilą na klawiszach z kości słoniowej grały czyjeś biegłe palce, które wiedziały, że choć dla instrumentu nie ma już ratunku, to wciąż brzmi całą swoja duszą.
Zastanawiasz się, skąd pochodził?
„Z rejonu północno-zachodniego Pacyfiku pochodzi najlepszy świerk. Dąb i klon sprowadza się z północno-wschodnich, a mahoń – z centralnych obszarów Ameryki Południowej. Palisander pochodzi z południowych Indii i Sri Lanki. Do skonstruowania obudowy koncertowego fortepianu używa się zwykle 18 cienkich warstw drewna klonowego o długości 22 stóp. Kolejne warstwy są najpierw pokrywane klejem i łączone ze sobą, a później całość umieszcza się w prasie formującej z nich ramę w kształcie fortepianu. Płyta rezonansowa to drewniany element każdego fortepianu, który wibrując wzmacnia dźwięk wydawany przez struny. Bywa nazywana przeponową, z powodu działania podobnego do ludzkiej przepony. Steinway płyty rezonansowe robi ze świerku. Zewnętrzne pokrycie każdego egzemplarza stanowi fornir zrobiony z pojedynczego drzewa, by zachować jednolitość słojów i atrakcyjność wyglądu. W fornirowni fabryki drewno, zwykle klonowe, jest cięte i dopasowywane do każdego modelu fortepianu. Każdy fortepian to nie tylko instrument, ale także dzieło sztuki rzemieślniczej. Wysoko wykwalifikowani stolarze poświęcają nawet tydzień, by wyrzeźbić detale i ornamenty drewnianych elementów instrumentu. Każdy z nich zajmuje się w danym momencie tylko jednym egzemplarzem, poświęcając mu całą swoją uwagę. Kolejny etap to dopasowanie do gotowej skrzyni żeliwnej ramy, na której potem zostaną rozpięte struny. Waży ona ponad 150 kg i jest na tyle solidna, by wytrzymać napięcie strun sięgające 18 ton. Aby sprawdzić, czy rama pasuje, pokrywa się ją grafitem, w miejscach, w których ma kontakt z pudłem. Ślady, które zostawi na pudle, świadczą o niewłaściwym dopasowaniu. Spiłowuje się je, by wyeliminować przerwy między dwoma powierzchniami. Gdy już pudło i żelazna rama stanowią dobrze dopasowaną całość, przychodzi pora na struny. Struniarz umieszcza drut w otworze kołka, a następnie, przy pomocy specjalnej maszyny, obraca nim trzykrotnie, nawijając na niego strunę. Następnie kołek wraz ze struną umieszcza w jednym z ponad 200 otworów w strojnicy. By struny mogły zabrzmieć, potrzebne są młoteczki, które pobudzą je do drgań. Steinway robi je z pojedynczego paska filcu, sprasowanego do odpowiedniego kształtu. Filc robi się z wełny pochodzącej z Australii i Nowej Zelandii. Brzmienie fortepianu jest ostatecznie kształtowane w procesie zwanym udźwięcznianiem. Doświadczony pracownik reguluje sprężystość każdego młoteczka. Łagodniejszy ton uzyskuje się poprzez nakłuwanie filcu igłami, co zmniejsza jego sztywność. Aby zaś dźwięk był jaśniejszy, utwardza się filc, nakładając na niego niewielką ilość lakieru bezbarwnego.Zanim gotowe fortepiany trafią do nabywców, muszą jeszcze przejść proces dokładnego strojenia. Stroiciel słucha brzmienia każdej struny i reguluje jej napięcie, używając specjalnego klucza, którym obraca kołek stroikowy. Struny robi się ze stalowego drutu, a na każdy klawisz przypadają dwie – w niższych rejestrach, lub trzy w wyższych. Gdy już częstotliwość ich drgań zostanie idealnie wyregulowana, instrument jest gotowy i może wyruszyć w świat. Dla jednych będzie to tylko kolejny numer seryjny, dla innych mebel, a jeszcze dla innych – dzieło sztuki. Jednak nawet najwspanialszy fortepian zagra nieczysto, jeśli nie zasiądzie przy nim dobry pianista. Resztę zrobi już Steinway.”
Jest już późno, spieszysz się do domu. Pomagasz znieść instrument ze sceny, załadować go, a potem nie przejmować się tym, że odjeżdża ordynarnym busem w chłodną, marcową noc. Gasną światła, jest ciemno i zimno. Doskonale.
„Jedną z tajemnic sukcesu Steinwaya jest rygorystyczny proces produkcji. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, na wyprodukowanie jednego instrumentu potrzeba niemal roku. Nie ma też miejsca na błędy. Wystarczy jedna rysa i choćby fortepian był już na końcowym etapie produkcji – idzie na zapałki” (tekst kursywą - Maciej Łukasz Gołębiowski HFM.pl – portal audiofila i melomana).
* Lena Ledoff – jest absolwentką Akademii Muzycznej w Woroneżu, była wykładowcą jazzu na Uniwersytecie w Grodnie do 1994 roku, od tego też roku na stałe zamieszkała w Polsce. Pianistka i kompozytorka, autorka wielu projektów, w których łączy utwory wielkich kompozytorów K. Szymanowskiego, D. Szostakowicza, S. Rachmaninowa, F. Chopina, K. Komedy z jazzowymi interpretacjami.
Koncert Leny Ledoff „Chopin-Komeda-Chopin” odbył się w Tomaszowie Mazowieckim 12.03.2010 roku.
Jest już późno, spieszysz się do domu. Pomagasz znieść instrument ze sceny, załadować go, a potem nie przejmować się tym, że odjeżdża ordynarnym busem w chłodną, marcową noc. Gasną światła, jest ciemno i zimno. Doskonale.
„Jedną z tajemnic sukcesu Steinwaya jest rygorystyczny proces produkcji. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, na wyprodukowanie jednego instrumentu potrzeba niemal roku. Nie ma też miejsca na błędy. Wystarczy jedna rysa i choćby fortepian był już na końcowym etapie produkcji – idzie na zapałki” (tekst kursywą - Maciej Łukasz Gołębiowski HFM.pl – portal audiofila i melomana).
* Lena Ledoff – jest absolwentką Akademii Muzycznej w Woroneżu, była wykładowcą jazzu na Uniwersytecie w Grodnie do 1994 roku, od tego też roku na stałe zamieszkała w Polsce. Pianistka i kompozytorka, autorka wielu projektów, w których łączy utwory wielkich kompozytorów K. Szymanowskiego, D. Szostakowicza, S. Rachmaninowa, F. Chopina, K. Komedy z jazzowymi interpretacjami.
Koncert Leny Ledoff „Chopin-Komeda-Chopin” odbył się w Tomaszowie Mazowieckim 12.03.2010 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz