Autor: Piotr Gajda
Wyjeżdżając z miasta mijam po drodze fronton opuszczonego budynku biurowca, którego zdjęcie wykorzystałem na okładce swojego debiutu. Nic i nikt nie wskrzesi już dawnej fabryki, w której zdobywałem swój pierwszy zawód po to tylko, aby ani sekundy w nim nie pracować.
Spała jest oddalona o 10 km i po wyjeździe z Tomaszowa prowadzi do niej równa, asfaltowa szosa przez las, który jest częścią Puszczy Pilickiej. Przed wielu laty, jeszcze jako nastolatek, błąkając się po niej tuż przed zmierzchem, byłem ścigany przez przerażający śmiech diabła i umykałem w kierunku miasta na rowerze, a podczas ucieczki o mało nie wpadłem pod mijający mnie z naprzeciwka motocykl. Ciekawe, czy ten sam diabeł ścigał także cyklistę Przemka Owczarka?
Tuż przed wjazdem do Spały skręcam w prawo, w leśną ścieżkę prowadzącą do ukrytego w lesie grobu. Po chwili zawracam, i z powrotem wyjeżdżam na główną drogę - mijam drogowy radar (więc zwalniam), za którym wznosi się charakterystyczna wieża ciśnień, i w zasadzie jestem już w samym sercu Spały, bo po lewo mam drewniany kościółek, a zaraz za nim placyk nad sztucznym stawem – miejsce odbywania się jarmarku.
Parkuję swój samochód obok kościółka, vis a vis wejścia do polowego ołtarza, bo stąd jest najbliżej i ledwie sekundy dzielą mnie od szybszego krążenia krwi (zawsze czuję się jak trup robiąc zakupy w łódzkiej galerii).
Czasem udaje mi się kupić longplaye Perfectu, TSA, Lombardu, Maanamu, czasem nabywam „niechciane” analogii Elvisa Costello, Simple Minds, Niny Hagen, albo Jana Garbarka. Niekiedy idę na całość, i moje oczy i ręce radują się winylami Scorpio, Locomotiv GT., East, Fonografu i Omegi. Często licytuję „w ciemno” i staję się posiadaczem dzieł nikomu nieznanych zespołów takich jak Teaze, Runestaff, Das Pferd, albo Zot. Czasem bywam spełniony, kiedy udaje mi się zdobyć płyty, które kiedyś miałem i utraciłem – MWNH „Świnie”, Grzegorz Markowski „Kolorowy telewizor”, Lombard „Anatomia”, Klaus Mittffoch „Klaus Mittffoch”, Maanam „Się ściemnia”...
Niekiedy płacę za książki, ale ich wybór jest mocno ograniczony. Kupuję „Cień wiatru” Zafóna, „622 przypadki Bunga” Witkiewicza, Faulknera „Absalome, absalome!” i „Światłość w sierpniu”, a także „Okręt” Buchheima. Ale tak jest dobrze, bo jarmark to w zasadzie targ staroci, raj dla kolekcjonerów i zbieraczy rzeczy naprawdę dziwnych – medali i odznak ZSRR, monet, widokówek i sam Bóg wie, czego jeszcze…
Potem zawsze mam chwilę, żeby pospacerować i zastanawiać się nad tym jak to będzie, kiedy wreszcie wrzucę płytę na talerz gramofonu i posłucham jej po raz pierwszy. Marszrutę mam wyznaczoną już od dawna, a więc najpierw spalski żubr, potem most, z którego widziałem w rozświetlonym słońcem nurcie Pilicy ryby wielkości mojego przedramienia (Robert Miniak miałby tu pole do popisu pod warunkiem, że miałby przy sobie wędkę). Mijam domy otoczone drzewami i zastanawiam się, czy w takim domu mógłbym być naprawdę szczęśliwy. Myślę o domu, który buduje Krzysztof Kleszcz i wiem, że jemu się to uda.
Na mnie czeka miasto i jego kominy, których dymem oddychałem. Płyta obraca się i zaczyna cichutko trzeszczeć…