Wyobraźcie sobie wyspę zamieszkałą przez melancholików. Jeśli chodzi o florę, porastałyby ją wierzby płaczące (odmiana karłowata). Faunę reprezentowałyby kojoty w poświacie księżyca zawodzące głosem niemowlęcia z kolką, sępy posępnie unoszące się w powietrzu, leniwce melancholijnie wspinające się na gałęziach z prędkością, której nie rejestruje ludzkie oko (nie jest w stanie tak długo skupić się na jednym obiekcie bez obfitego łzawienia). Waszą wyobraźnię zaludnialiby także i autochtoni (wyłącznie samotni mężczyźni) – wysocy, chudzi, w przykrótkich garniturach, pomiętych koszulach i wąskich krawatach, cali w szarościach, brodaci. Nieschludnie hołdujący modzie obowiązującej w środowisku pracowników zatrudnionych od trzydziestu lat na pełnym etacie w archiwum kurii biskupiej. Czyli członkowie najbardziej melancholijnej grupy na świecie – The National. Pora zapłakać…
…bo grają tak rzewnie, że stale podnosi się poziom wód w oceanie. Od ich muzyki wypływają oczy. Słuchacz boi się, że zaraz pęknie mu serce albo pogrąży się w depresji trwającej całą wieczność. Nie trzeba dodawać, że oprócz rosnących na wspomnianej wyspie karłowatych wierzb, prawie cała pokryta jest skałami. Przetrwać na niej to prawdziwe wyzwanie. The National dokonuje tej trudnej sztuki, ponieważ na swoim piątym albumie łączy melancholię w stanie czysto klinicznym z jednoczesną jej wiwisekcją, tworząc komplementarny, intymny przekaz dla setek tysięcy podobnych muzykom frustratów, zamieszkującym odległe od wyspy kontynenty. Epigoni „zimnej fali” nagrali muzykę przystępniejszą, niż na poprzedniej płycie, która była dla nich prawdziwym komercyjnym przełomem („Boxer”), ale jeszcze smutniejszą. Wszystko przez to, że Mattowi Berningerowi udało się stworzyć teksty, w których wyszedł poza wyłącznie własne lęki, obsesje i fobie, i sprawić, że dziś utożsamiają się z nim tysiące zapłakanych fanów. To, że wokalista i autor tekstów przy okazji przesadził z ilością wypitego czerwonego wina i wylał z siebie wszystkie dręczące go emocje, tylko potwierdza, że cały czas mamy do czynienia z podążaniem za posępną muzyką Joy Division, a ta jak wiadomo, zawsze była „closer”.
Współcześni „robinsonowie rocka” zbudowali kolejną ratunkową tratwę, którą nazwali „High Violet”. Przy jej pomocy z pewnością znajda się na samym grzbiecie słonej fali i wypłyną na pełny ocean, pokonując przybrzeżne mielizny, rafy i prądy wsteczne. Mimo to swoją przeprawę rozpoczynają od wydawałoby się banalnego „Terrible Love”, z którego w podniosłym refrenie robią coś w rodzaju gorzkiej pigułki, jakby przy jej pomocy chcieli uzdatniać słoną wodę do picia. „Sorrow” – kolejna tyczka w ich prowizorycznej tratwie, to w porównaniu z utworem otwierającym płytę piosenka iście samobójcza. Klimat rezygnacji („aniechnastamfaleniosąbyledalejodtejprzeklętejwyspy”) ogarnia także „Anyone’s Ghost”, charakteryzujący się partią sekcji rytmicznej zaczerpniętą z okrętu pod nazwą „Joy Division”.
Płyńmy dalej, choć wokół nas flauta! Weźmy takie„Little Faith” – jedno wiadomo na pewno, nie mogłoby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej filmu „Piraci z Karaibów” – kapitan Jack Sparrow wpadłby przecież w szał, a wiadomo przecież, że nosi przy sobie mnóstwo białej i w dodatku ostrej broni. Mógłby się pociąć, a tego nie ukryłaby nawet gruba warstwa charakteryzacji na ślicznej buźce Johnny’ego Deepa. Za to można śmiało twierdzić, ze nazwa „Czarna Perła” pasuje również dobrze do następnego utworu na „High Violet” - „Affraid of Everyone”: „Ja wierzę, / oni tańczą wciąż. / Oni żyją swoim życiem / i dopłyną tam, gdzie chcą. / I wierzę w ich podwodny świat. / A orkiestra, która grała, / do tej chwili /gra”.*
Wystarczy wsłuchać się w „Bloodbuzz Ohio”, żeby uwierzyć w słowa poety. Ten utwór to prawdziwa boja na samym środku nieprzebranych wód. Żywi lub martwi, a jednak postawią wreszcie stopę na stałym lądzie. Przy okazji wylansują wyjątkowo nostalgiczny przebój. Odkryją swój własny „Lemonworld”. Czy warto wspomnieć, że „Runaway”, czy nieco żywsze od niego „Conversation 16”, pomimo palącego słońca, wciąż utrzymują właściwy kolor płótna na zamontowanym na tratwie prowizorycznym żaglu – oczywiście czarny – który nawet gdy już nieco spłowiał, nadal ostrzega: zastanówcie się, zanim wypłyniecie na te pozornie spokojne, ale zimne i głębokie wody? A co będzie, jeśli zatoczycie koło, pobłądzicie i wylądujecie w słotnej Anglii („England”)? Deszcz będzie tam padał i padał, a Londyn wyglądał znowu tak, jak w „Powiększeniu” Antonioniego. Spokojnie i nostalgicznie.
Czy utworem „Vanderlyle Crybaby Geeks” zamykającym „High Violet” wytłumaczą się ze swojej wyprawy? Czy wyjaśnią, skąd mieli tyle sił, żeby żywiąc się wyłącznie słonymi rybami i pijąc gorzką wodę, nadal zachować nadzieję? Słuchając ich najnowszego dzieła, możemy się domyślić, że choć silny wiatr zwichrzył i potargał ich długie brody, to jednak ocean, przez który do nas płynęli, pozostał spokojny.
* Fragment tekstu piosenki „Zostawcie Titanica” zespołu Lady Pank
The National, „High Violet”. 4AD
Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie” NR 1 (10) /2011. Aktualny numer pisma do nabycia w sieci „EMPIK”.
(p)