wtorek, 8 listopada 2011

Life as video clip




Ten dzień zapisze się złotymi zgłoskami w czarnych księgach waszego życia” – tymi mniej więcej słowami w filmie „Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy”, zwraca się kierownik zakładu (w tej roli Leon Niemczyk) do bumelantów zabranych „żukiem” spod „pośredniaka” (wśród nich Wiesław Dymny i Zdzisław Maklakiewicz), „zatrudnionych” do rozładowania wagonów z grysem stojących na zakładowej bocznicy. Film skądinąd doskonały, ale nie o nim jest mowa, lecz o „czarnej księdze życia”, w której tak niewiele zapisków w postaci złotych zgłosek. Za to mnóstwo zbyt rozwlekłych rozdziałów, „uchwyconych” w kilkuminutowym teledysku, który przypadkowo i niezamierzenie stanowi ich wyczerpującą paralelę. A, że ten utwór to przy okazji świetny cover (równie ekscytujący w wykonaniu tego samego zespołu jest także inny – „War Pigs”), niech będzie tutaj wyłącznie o nim, niech będzie tylko on tutaj. Oby wszelkie „dłużyzny” były mgnieniem oka, bo jeśli poezja jest z tego co „dłuży się”, w czarnej księdze i tak dalej będą pojawiać się nowe zapiski. Niby grys. Hałdy grysu.


(p)

poniedziałek, 7 listopada 2011

Obsesja rock'n'rolla




Zawsze lubiliśmy bawić się tym, co robimy! Ogromną frajdę sprawia nam granie na żywo, uważamy że Rock N’ Roll to coś, czym żyjemy i to widać wyraźnie! To maksymalna ekspresja i zabawa na 100%” – tak reklamuje się warszawska Zła Obsesja, do której po serii koncertów przylgnęła opinia „najbardziej głośnego i nieokiełznanego bandu”. Jasne, „Rock The City” to przede wszystkim radosne, gustowne granie w hardrockowym stylu z lekkimi naleciałościami punk-rockowymi. Co prawda ta muzyka na nowo nie odkrywa świata, ale chyba nie miała nigdy aż takich ambicji. Zagrać dobry, dynamiczny koncert, nagrać porządną płytę – to wyczerpuje cały pakiet muzycznych aspiracji Złej Obsesji. I dobrze, ponieważ muzyka rockowa nie składa się przecież z samych milowych słupów. Na drodze do panteonu sławy znacznie częściej natrafić można na zwykłe przydrożne słupki (co 100 metrów).

Przywiązanie do patentów wczesnej IRY przefiltrowane przez punkową stylistykę, stanowi główną oś repertuaru zarejestrowanego na „Rock The City”. No i wykonawczo-tekstowa zadziorność, która w połączeniu z niezłymi riffami melodyjnie i owocnie prezentuje się w utworach takich, jak np. „Nie Przestanę” i „Mały Świat”. Jest rockowo, pojawia się melodia i pasujący do niej, niezbyt skomplikowany tekst. Zdecydowanie najbliższa estetyce dawnej IRY, tytułowa „Rock The City” odkrywa przed słuchaczem całą prawdę: to granie mocno standardowe, zapatrzone gdzieś w pierwszą połowę lat dziewięćdziesiątych. Lecz o dziwo, takie podejście absolutnie nie deprecjonuje dzieła końcowego. Rzecz tkwi w dobrych, nośnych kompozycjach. A, że to już było? Wszystko już było! Ważne, że „Niemiły Typ” odpowiednio działa, ma swój „flow” i da się przy jego dźwiękach wyrywać na koncercie panienki.

Trochę mniej mogą się podobać nieco „sztampowe” „Tak Jak Chcę” i „Długie Chwile”, zatrzymane jakby w połowie drogi: na punk za słabo to brzmi, na hard rock zbyt miękko, i w sumie wychodzi z tego taki Oddział Zamknięty lub inny Scorpions w swoich najsłabszych chwilach. Za to „Szaleństwo W Oczach” ma ciekawą strukturę; zaczyna się balladowo, ale ostatecznie zmierza w stronę mocnego riffu. Przy tej okazji warto wspomnieć, że przydałaby się na „Rock The City” jakaś stricte balladowa kompozycja, która stanowiłaby kontrast dla tych melodyjnych, niekiedy zbyt podobnych do siebie kompozycji. Trwająca niespełna trzydzieści minut płytę kończy punkowy „Nie Chcę Czekać”, który ma wreszcie odpowiednią siłę pozwalająca zmierzyć się z tym właśnie stylem.

Ta recenzja musi być taka jak ten krążek. Nie ma co się w niej rozpisywać, silić na jakąś głębszą analizę. Debiut Złej Obsesji to solidna i treściwa płyta. Nagrana w dobrym studio, z odpowiednią kompetencją wykonawczą. To muzyka, która sprawdzi się na każdym koncercie – tym stadionowym i tym w pubie. Sprawi niewątpliwą radość i pozwoli przez chwilę zapomnieć o codziennych kłopotach. Czy to za mało? Nie, skoro rock’n’roll to głównie zabawa, która tylko niekiedy przemienia się w wielką sztukę.

Zła Obsesja, „Rock The City”. Wydanie Własne.

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

niedziela, 6 listopada 2011

Ocean spokojny




Wyobraźcie sobie wyspę zamieszkałą przez melancholików. Jeśli chodzi o florę, porastałyby ją wierzby płaczące (odmiana karłowata). Faunę reprezentowałyby kojoty w poświacie księżyca zawodzące głosem niemowlęcia z kolką, sępy posępnie unoszące się w powietrzu, leniwce melancholijnie wspinające się na gałęziach z prędkością, której nie rejestruje ludzkie oko (nie jest w stanie tak długo skupić się na jednym obiekcie bez obfitego łzawienia). Waszą wyobraźnię zaludnialiby także i autochtoni (wyłącznie samotni mężczyźni) – wysocy, chudzi, w przykrótkich garniturach, pomiętych koszulach i wąskich krawatach, cali w szarościach, brodaci. Nieschludnie hołdujący modzie obowiązującej w środowisku pracowników zatrudnionych od trzydziestu lat na pełnym etacie w archiwum kurii biskupiej. Czyli członkowie najbardziej melancholijnej grupy na świecie – The National. Pora zapłakać…

…bo grają tak rzewnie, że stale podnosi się poziom wód w oceanie. Od ich muzyki wypływają oczy. Słuchacz boi się, że zaraz pęknie mu serce albo pogrąży się w depresji trwającej całą wieczność. Nie trzeba dodawać, że oprócz rosnących na wspomnianej wyspie karłowatych wierzb, prawie cała pokryta jest skałami. Przetrwać na niej to prawdziwe wyzwanie. The National dokonuje tej trudnej sztuki, ponieważ na swoim piątym albumie łączy melancholię w stanie czysto klinicznym z jednoczesną jej wiwisekcją, tworząc komplementarny, intymny przekaz dla setek tysięcy podobnych muzykom frustratów, zamieszkującym odległe od wyspy kontynenty. Epigoni „zimnej fali” nagrali muzykę przystępniejszą, niż na poprzedniej płycie, która była dla nich prawdziwym komercyjnym przełomem („Boxer”), ale jeszcze smutniejszą. Wszystko przez to, że Mattowi Berningerowi udało się stworzyć teksty, w których wyszedł poza wyłącznie własne lęki, obsesje i fobie, i sprawić, że dziś utożsamiają się z nim tysiące zapłakanych fanów. To, że wokalista i autor tekstów przy okazji przesadził z ilością wypitego czerwonego wina i wylał z siebie wszystkie dręczące go emocje, tylko potwierdza, że cały czas mamy do czynienia z podążaniem za posępną muzyką Joy Division, a ta jak wiadomo, zawsze była „closer”.

Współcześni „robinsonowie rocka” zbudowali kolejną ratunkową tratwę, którą nazwali „High Violet”. Przy jej pomocy z pewnością znajda się na samym grzbiecie słonej fali i wypłyną na pełny ocean, pokonując przybrzeżne mielizny, rafy i prądy wsteczne. Mimo to swoją przeprawę rozpoczynają od wydawałoby się banalnego „Terrible Love”, z którego w podniosłym refrenie robią coś w rodzaju gorzkiej pigułki, jakby przy jej pomocy chcieli uzdatniać słoną wodę do picia. „Sorrow” – kolejna tyczka w ich prowizorycznej tratwie, to w porównaniu z utworem otwierającym płytę piosenka iście samobójcza. Klimat rezygnacji („aniechnastamfaleniosąbyledalejodtejprzeklętejwyspy”) ogarnia także „Anyone’s Ghost”, charakteryzujący się partią sekcji rytmicznej zaczerpniętą z okrętu pod nazwą „Joy Division”.

Płyńmy dalej, choć wokół nas flauta! Weźmy takie„Little Faith” – jedno wiadomo na pewno, nie mogłoby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej filmu „Piraci z Karaibów” – kapitan Jack Sparrow wpadłby przecież w szał, a wiadomo przecież, że nosi przy sobie mnóstwo białej i w dodatku ostrej broni. Mógłby się pociąć, a tego nie ukryłaby nawet gruba warstwa charakteryzacji na ślicznej buźce Johnny’ego Deepa. Za to można śmiało twierdzić, ze nazwa „Czarna Perła” pasuje również dobrze do następnego utworu na „High Violet” - „Affraid of Everyone”: „Ja wierzę, / oni tańczą wciąż. / Oni żyją swoim życiem / i dopłyną tam, gdzie chcą. / I wierzę w ich podwodny świat. / A orkiestra, która grała, / do tej chwili /gra”.*

Wystarczy wsłuchać się w „Bloodbuzz Ohio”, żeby uwierzyć w słowa poety. Ten utwór to prawdziwa boja na samym środku nieprzebranych wód. Żywi lub martwi, a jednak postawią wreszcie stopę na stałym lądzie. Przy okazji wylansują wyjątkowo nostalgiczny przebój. Odkryją swój własny „Lemonworld”. Czy warto wspomnieć, że „Runaway”, czy nieco żywsze od niego „Conversation 16”, pomimo palącego słońca, wciąż utrzymują właściwy kolor płótna na zamontowanym na tratwie prowizorycznym żaglu – oczywiście czarny – który nawet gdy już nieco spłowiał, nadal ostrzega: zastanówcie się, zanim wypłyniecie na te pozornie spokojne, ale zimne i głębokie wody? A co będzie, jeśli zatoczycie koło, pobłądzicie i wylądujecie w słotnej Anglii („England”)? Deszcz będzie tam padał i padał, a Londyn wyglądał znowu tak, jak w „Powiększeniu” Antonioniego. Spokojnie i nostalgicznie.

Czy utworem „Vanderlyle Crybaby Geeks” zamykającym „High Violet” wytłumaczą się ze swojej wyprawy? Czy wyjaśnią, skąd mieli tyle sił, żeby żywiąc się wyłącznie słonymi rybami i pijąc gorzką wodę, nadal zachować nadzieję? Słuchając ich najnowszego dzieła, możemy się domyślić, że choć silny wiatr zwichrzył i potargał ich długie brody, to jednak ocean, przez który do nas płynęli, pozostał spokojny.

* Fragment tekstu piosenki „Zostawcie Titanica” zespołu Lady Pank

The National, „High Violet”. 4AD


Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie” NR 1 (10) /2011. Aktualny numer pisma do nabycia w sieci „EMPIK”.


(p)

sobota, 5 listopada 2011

Znaki ostrzegawcze




Zakaz Wjazdu nie jest bynajmniej zespołem, w którego skład wchodzą funkcjonariusze Straży Miejskiej, pasjonaci kodeksu wykroczeń. To ekipa zatwardziałych hardrockowców ze Świdnicy nostalgicznie zapatrzonych w brzmienia z lat 80 i 90 ubiegłego wieku. To nie bloczek mandatowy, ale kobiety, piwo i ciężkie motocykle stanowią dla nich prawdziwy punkt odniesienia, to są ich toposy. A także szczere umiłowanie soczystego rock’n’rolla, bluesa, funku i rockowej prostoty. Kiedy grzebię się we własnej pamięci jak w dolnośląskich hałdach, pozostałościach po upadłych kopalniach, wydobywam z niej takie rockowe artefakty jak grupę Perfect, czy mniej znane: Korbę i Harlem, nad którymi unosi się zwiewny duch Dżemu, niby mitycznego patrona muzycznej śląskości.

Już pierwszy utwór na płycie „Let’s Rock Tonight” nie pozostawia cienia wątpliwości; wyrazisty wokalista, który brzmi jak skrzyżowanie Szymona Wydry i Grzegorza Markowskiego, przy czym nie ma nic wspólnego ze sztucznym „ID-e-OL-ogicznym” produkcyjniakiem, co jest grzechem tego pierwszego, ani póki co, nie jest tak długowieczny jak ten drugi. Stara się przy tym brzmieć drapieżnie i choć w tytułowym „schlagworcie” („Let’s Rock…”) wypada jak Wojciech Gąssowski w anglojęzycznym repertuarze, można mu wierzyć. Zwłaszcza, że sporym ratunkiem dla tej kompozycji i mocnym wsparciem dla niego samego jest gitarzysta i sekcja. Inny dowód stanowi „Motor” – rock ’n’rollowa nawalanka; nic tu nikogo nie dziwi, wszystko jest jasne i klarowne – to pieśń może nie na miarę harleya, ale taka panonia śmiało może przyjmować od zespołu wszelkie hołdy.

„Mr. Killer”, zaczynający się jak partia klawiszy stanowiąca podkład dla występów tanecznych rewiowej grupy Sabat na pokładzie „Achille Lauro”, okazuje się być przyzwoitą rockową kompozycją w stylu dawnego Perfectu (podobieństwo do wokalnych popisów Markowskiego jest w tym utworze chyba najwyraźniej słyszalne). Inne składniki tego utworu to m.in. lekkie wpływy IRY i siermiężna pseudo-aktorska zagrywka z „offu” (w założeniu humorystyczna, ale mnie jakoś nie ubawiła). „Być Albo Nie” to odpowiedź Zakazu Wjazdu na nu-metalowe wpływy na hard rockowy styl (podobnie w kompozycji „Wciąż Samotny”), trzeba przyznać, że dosyć wyrazista i podparta odpowiednimi argumentami. W „Niedzielnym Bluesie” można dostrzec wyraźne wpływy southern rocka, zwłaszcza w jego współczesnym wydaniu (patrz: ostatnie płyty starych wyjadaczy tego gatunku, Lynyrd Skynyrd). I to jest w porządku, zwłaszcza, że kolejna pieśń („Ona”) nosi znamiona obu nurtów – nu metalu i „grania od południowej strony”, nieźle brzmi i zawiera tym razem ciekawy patent w postaci „orientalnie” brzmiących instrumentów klawiszowych.

Dopiero przy okazji siódmego utworu na płycie odkrywamy Wielką Tajemnicę tego krążka. Zakaz Wjazdu to specjalista od wykonywania utworów balladowych w rodzaju „Kochaj Mnie Teraz”. Gitarowe „mewy”, partia saksofonu „a-la Sting” (a raczej Marsalis), śpiew wokalisty nie naznaczony wysiłkiem. Tego się słucha. Podobnie jak „Krzyku”, utworu wypełnionego niezłymi muzycznymi pomysłami (głos raportującego żołnierza lub reportera, pieśń mujahedina, sterylne bębny, jazz-rockowy dialog gitary i klawiszy, anty-wojenna tematyka). Automatycznie sięgam pamięcią do „Pierwszego Karabinu” grupy TSA i dobrze mi z tym skojarzeniem. „Bez Reguł” to sporo funku, o którym wspominałem na początku, ale że zbytnio nie lubię funku, przechodzę od razu do następnej piosenki – „Kalendarza”, któremu towarzyszy inne moje skojarzenie – ze słynną „dżemową” „Cegłą” . Przez chwilę robi się rockowo, a przy tym lekko i tanecznie.

Że Zakaz Wjazdu to grupa specjalna od zjawisk balladowo-rockowych wyjaśniło się już wcześniej. W całości potwierdza to „Tylko w Twoich Rękach”, „Krystyna”, akustyczna ballada „Pomiędzy Świtem a Nocy Zniknieciem” i nagrany na żywo w studio „Pozwól (List Do K.)”. Tematy damsko-męskie to repertuarowe clue zespołu, ale i najbardziej wdzięczne pole dla jego muzycznego popisu. „Koszula” wreszcie jest zabawna (udało się to co nie wyszło przy okazji „Mr. Killera”), i stanowi dobry przykład radosnego, rock’n’rollowego grania. Warto wspomnieć i o tym, że to właśnie w balladach słyszy się kunszt wokalisty (w mocniejszych partiach bywa, że jego partie czasem nieco nużą) oraz zauważyć, iż w składzie grupy gra naprawdę niezły gitarzysta. Dlatego należy uczciwie stwierdzić, że słuszną drogę wybrali muzycy nagrywając tę płytę. Siedząc w studio nagrań, nie wypisali co prawda ani jednego mandatu, ale też sami nie złamali żadnego zakazu.

Zakaz Wjazdu, „Zakaz Wjazdu”. Wydanie własne.

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronie codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

piątek, 4 listopada 2011

Trudne, ale z publicznością


foto: M. Mizerski


„Bruno Schulz – historia występnej wyobraźni”. Teatr Lalki i Aktora „Pinokio” w Łodzi. OK. „Tkacz”, 03.11.2011.

Każde przeniesienie na scenę prozy Schulza jest decyzją karkołomną, by nie rzec samobójczą. Przedstawienie może być jedynie pewną wariacją stylistyczną, sceniczną impresją na motywach prozy Schulza. Najważniejsze podczas pracy nad tekstem jest to, aby jak najwięcej wynieść z ducha oryginału. Technika lalkowa daje w tym względzie największe możliwości”. Temu też założeniu wyartykułowanemu przez reżysera Konrada Dworakowskiego przyświeca wykreowany przez aktorów Teatru Lalki i Aktora „Pinokio” w Łodzi, świat wyobraźni, mitologii, dzieciństwa i arkadii, który odkrył przed nimi i przed samym reżyserem Bruno Schulz. „Historia występnej wyobraźni”, to spektakl wymagający od widza skupienia się na działaniu aktora i jego pracy nad animacją lalki. To spektakl poniekąd innowacyjny, nie tylko ze względu na zastosowanie ciekawych technik i środków artystycznych (w tym przede wszystkim niezwykłej gry aktorskiej z teatralnym rekwizytem – maską, lalką, manekinem, strzępem papieru), ale jednocześnie z powodu swojej otoczki multimedialnej w postaci wizualnych projekcji, dźwięków i dialogów z offu, gry światłem scenicznym oraz przykuwającej uwagę, nastrojowej oprawie muzycznej. Klimat tajemniczych i trudnych interpretacyjnie tekstów oraz magia i dynamika zmieniających się na scenie „obrazów” tworzących poszczególne sceny, trzymają widza w ciągłej koncentracji. Główną osią spektaklu jest postać ojca Schulza – Jakuba, niejako umiejscowiona w niepokornej i „występnej” wyobraźni pisarza, miejscu w którym nieustannie ewoluuje – od absolutnego autorytetu, mędrca, poprzez stetryczałego i zdziecinniałego starca, „kupca bławatnego”, aż do zatracającej swoje człowieczeństwo, bliżej nieokreślonej sylwetki „człowieka-karakona”, postaci zbudowanej z luźno układających się fantasmagorii, marzeń i wspomnień. Postać Jakuba podszyta jest seksualnym kontekstem, który obrazuje z jednej strony męska słabość do służącej Adeli, z drugiej miłość do ksiąg, obie zaś projektują zarówno „doskonałość” ojca, jak i jego zwykłe „ludzkie” ułomności i wady. Całość, osnuta w dość mrocznej scenerii, jest raczej reżyserskim odniesieniem się do pojedynczych myśli autora "Sklepów cynamonowych", niż wiernym odtworzeniem jego zbioru opowiadań lub szkiców i rysunków. Zresztą trudno się było tego spodziewać, gdyż prozę tego międzywojennego pisarza cechuje wyjątkowa „surrealna” zawiłość i trudność w jednoznacznej interpretacji. Niemniej w „Historii występnej wyobraźni” możemy odnaleźć pewne tropy jak np. oparty na "Traktacie o manekinach" dramat człowieczej demiurgii, odsłaniany przez Ojca w pracowni krawieckiej między ubranymi w pończoszki i chichoczącymi lubieżnie szwaczkami.

Znakomicie dopisała tomaszowska publiczność, która w całości wypełniła salę widowiskową OK. „Tkacz”. Świadczy to o tym, że wbrew powszechnej opinii Tomaszowianie nie są ludźmi nastawionymi wyłącznie na łatwą rozrywkę, ale i na przedsięwzięcia, za którymi stoi nieco głębszy przekaz intelektualny i estetyczny. To, że tak trudny (mimo, że atrakcyjny wizualnie spektakl) zgromadził tak liczną publiczność jest dowodem na to, że w naszym mieście funkcjonuje spora grupa miłośników teatru, dla których projekt „Teatr Polska” (zakładający występy teatru objazdowego na lokalnych scenach), to atrakcyjna forma spędzania wolnego czasu, a przy okazji możliwość szerszego dostępu do kultury.



(p)

Długie loby (lopy)


fot: Jacek Deka


„Długie loby (lopy)” – z Elą Dul, wokalistką, wiolonczelistką, poetką i autorką tekstów zespołu wariacje.pl rozmawia Piotr Gajda

Zajety, podobnie jak miliony moich rodaków codziennym „survivalem” jaki od dłuższego już czasu organizuje nam „nasza kochana klasa (polityczna)”, przygotowując pytania do poniższego wywiadu popełniłem „freudowską pomyłkę”, poniekąd dyskwalifikującą mnie, jako osobę, która byłaby w stanie dowiedzieć się czegokolwiek o jakichkolwiek faktach. Otóż pomyliłem nazwę zespołu, o który pytałem. I przy tej okazji, od razu zdradziłem swoje ukryte pragnienia związane z ”burżuazyjnymi przywilejami” (wakacje), zamiast próbować coś zmienić, wszcząć rewolucję...

Piotr Gajda: Wakacje.pl (sic!) to forum internetowe poświęcone wyjazdom wakacyjnym, ale też nazwa Twojego zespołu. Jaka jest jej geneza? Czy muzyka wakacji.pl celowo bywa tak gwałtowna jak niedawne wydarzenia rozgrywające się w krajach arabskich słynących dotąd wyłącznie z luksusowych plaż i hoteli? Tak samo nieprzewidywalna?


Ela Dul: Wariacje.pl a nie wakacje.pl! Rozumiem, że Twoja podświadomość podstępnie podsunęła ci tą zamianę i wnioskuję z tego, że „wakacje” dla Ciebie to „wariacje”, znaczy czyste szaleństwo (śmiech). Idąc dalej tym tropem, naszą muzykę kojarzysz zapewne z szaleństwem, stąd porównanie z gwałtownością wydarzeń w krajach arabskich. I zapewne trochę logiki w tym wszystkim jest. Faktycznie to trochę szaleństwo - łączenie poezji z mocnymi „riffami” gitarowymi, twardym rockiem, czy efektami elektro zamiast z łzawym fortepianem i łkającymi skrzypeczkami. Muzyka jest ostra i gwałtowna, ale również teksty nie są z cyklu "muchy brzęczą, trawa rośnie". To walka słów z dźwiękami, w której to czasem słowa mają przewagę, a czasem muzyka wręcz „zabija słowa”, więc rozpatrując to w tym kontekście, porównanie do rewolucji wydaje się zasadne. Jeśli zaś chodzi o nieprzewidywalność, to nie do końca jest tak „rewolucyjnie”. My jako artyści, owszem, cechujemy się pewnym „obłędem” i myślę, że to dobrze, bo stąd się biorą świeże, oryginalne pomysły, ale przy okazji nasza twórczość jest precyzyjna, nie ma tu mowy o przypadkowości. Dokładnie wiemy co chcemy przekazać, jakimi środkami i jaki efekt uzyskać. Na scenie oczywiście znajduje się przestrzeń dla improwizacji, ale jest to przestrzeń, dokładnie przez nas określona i zaplanowana. I jeszcze słowo na temat genezy nazwy zespołu. Nasza wspólna podróż zaczęła się od "wariacji na temat", czyli muzycznych impresji Janka (Jeżyńskiego – przyp. red.) na temat moich wierszy. Oboje zafascynowani formą haiku tworzyliśmy miniaturki poetyckie i muzyczne, którym nadaliśmy nazwę "wariacje na jeden palec". Niedosyt środków wyrazu spowodował, że postanowiliśmy dołączyć do tego projekcje wideo. I tak powstał projekt muzyczno-poetycko-wizualny pod tym właśnie tytułem. Kiedy robiliśmy stronę internetową uznaliśmy, że cały tytuł na adres strony jest zbyt długi, więc zostawiliśmy tylko wariacje.pl. Doszliśmy także do wniosku, że to może być również nazwa zespołu.


PG: Wyczytałem gdzieś, że Wasza muzyczna twórczość jest wynikiem artystycznych poszukiwań i próbą spojrzenia na te same zjawiska z różnych perspektyw. Mogłabyś sprecyzować, jakiego rodzaju są to poszukiwania i o jakie zjawiska chodzi?


ED: Niedawno, na pchlim targu, kupiliśmy obraz. Ja byłam przeciwna, ale Janek się uparł. Przekonał mnie argumentem, że warto go kupić dla ramki, która pasuje do wystroju naszego studia. Zapłaciliśmy za niego całe 15 złotych i przytargaliśmy do domu. Problem pojawił sięprzy próbie umieszczenia go na ścianie. Obraz przedstawiał ogromne niebieskie serce namalowane we wszystkich odcieniach niebieskości, ja oczyma wyobraźni już chciałam domalowywać na nim wielka czerwoną strzałę, ale Janek zawiesił go odwrotnie. Pytam go, czemu tak, że powinno być odwrotnie. A on, no to jak ty chcesz, taką wielką niebieską dupę odwrotnie wieszać? Podobnie jest w naszej twórczości, ja wiele rzeczy dostrzegam inaczej niż Janek, wielokrotnie toczymy boje o każdy dźwięk, o każde słowo. Każde z nas widzi otaczającą rzeczywistość po swojemu, przekonuje, argumentuje dopóki nie znajdziemy wspólnej płaszczyzny, która jest stopniem pod kolejny krok. Tak powstaje nasza muzyka, wiersze i filmy. Jesteśmy diametralnie różni, więc niezmiernie ważne dla spójności naszych utworów jest to, że w procesie tworzenia próbujemy "zamieniać się oczami" (i uszami, dodałby Janek). Ciągle też poszukujemy, interesuje nas wszystko co mogłoby być przydatne w mocniejszym, dosadniejszym wyrażeniu tego co chcielibyśmy przekazać słuchaczowi. Janek jest również elektronikiem, sam robi procesory i modyfikatory brzmień zarówno sprzętowe jak i programowe. Jego pluginy doskonale sprawdziły się przy nagrywaniu naszej płyty i wciąż są udoskonalane. Wciąż mamy też niedosyt form wyrazu, wizualizacje stały się już zbyt popularne więc może przyjdzie kolej na taniec, może operę lub coś co uda nam się wspólnie jeszcze. Wymyślić.

PG: Czy na debiutanckiej płycie udało się osiągnąć założone cele artystyczne? Skąd taki a nie inny tytuł -"Stajnia Augiasza"?


ED: Przede wszystkim chcieliśmy, żeby płyta nie była zlepkiem kilkunastu utworów, żeby opowiadała jakąś historię. I ta historia jest, właściwie od początku świata, począwszy od Boga, boskości poprzez stopniowe zatracanie tej boskości w człowieku, aż do końca, do ostatniego uderzenia serca w "trzynastym kolorze zimy". Jeden z utworów na płycie p.t. "Stajnia Augiasza", to jakby streszczenie tej historii i dlatego właśnie tytuł płyty jest nawiązaniem do tego utworu. Drugim celem do którego dążyliśmy, to wypracowanie bardzo dobrego brzmienia płyty. Biorąc pod uwagę fakt, że nagrywaliśmy płytę sami, w właściwie tworzonym na bieżąco własnym studio, było to nie lada wyzwanie. Pracowaliśmy nad tą płytą ponad rok. To był proces twórczy, w którego toku powstało kilka nowych utworów oraz wszystkie nowe aranżacje, połączony ze zdobywaniem dogłębnej wiedzy na temat nagrywania i masteringu. Myślę, że obydwa cele udało nam się zrealizować.

PG: Płyta została wydana przez społeczność MegaTotal.pl, co brzmi dosyć tajemniczo. Przybliżysz nam nieco ową społeczność?


ED: Megatotal to portal społecznościowy artystów i ich fanów. Artyści zamieszczają tam swoje utwory w formie mp3 a fani kupują je, wpłacając dowolne kwoty i tym samym stając się udziałowcami w płycie. Zespół, który uzbiera określoną kwotę, może za te pieniądze wydać płytę, a dochodami ze sprzedaży płyt dzieli się z jej udziałowcami czyli fanami. Nad wszystkim czuwa załoga Megatotal, zajmując się sprawami technicznymi, organizacyjnymi, promocją i dystrybucją. Bardzo fajna idea, sporo dobrej muzyki i kilkadziesiąt wydanych płyt.

PG: Wariacje.pl tworzysz z Januszem Jeżyńskim - kompozytorem i instrumentalistą (na scenie zespól występuje w poszerzonym składzie - Piotr Kowalczyk - bas i Michał Smodlibowski - perkusja. Jesteś poetką, dlatego o to pytam: czy zawarta na płycie muzyka jest wyłącznie instrumentalnym podkładem do Twoich wierszy?


ED: W jakiś sposób na to pytanie odpowiedziałam już wcześniej. Słowa i muzyka wzajemnie się przenikają, czasem muzyka wychodzi na pierwszy plan, a czasem słowa. Są nierozerwalnie ze sobą związane, ale jednocześnie mogą funkcjonować samodzielnie. To nie jest podkład instrumentalny pod wiersze. To jest dzieło muzyczne samo w sobie, którego zadaniem jest wzmocnienie przekazu słownego, miejscami wyeksponowanie go, a miejscami zdominowanie.


PG: Koncertom zespołu towarzyszą projekcje wideo. Czemu służą?


ED: Projekcje wideo są dopełnieniem całości spektaklu, wprowadzają do niego trzeci element. Przywiązujemy do nich dużą wagę, ponieważ stanowią dość ważny kanał komunikacji ze słuchaczami. Filmiki reżyserujemy i kręcimy sami, amatorską kamerą wideo, sami montujemy materiał, tworzymy animacje. Podobnie jak w muzyce, nie ma w tych filmikach przypadkowości. Każda klatka filmu jest dokładnie przypisana do dźwięku, zrytmizowana i zharmonizowana z nim. Obraz ma za zadanie wzmacniać przekaz tekstowy i muzyczny lub wręcz przeciwnie prowadzić odbiorcę w zupełnie inne rejony, dezinformować go, sprawiać, żeby chciał zagłębić się dokładniej w treść. Staramy się przy tym zachować spójność i pewną "skojarzeniowość" z tym co mamy do przekazania.


PG: Wasz występ na ubiegłorocznym "Openerze" spotkał się z ciepłym przyjęciem publiczności. A przecież prezentowana przez zespół muzyka nie należy do łatwych i przebojowych. To nie jest tak całkiem oczywiste granie. Jak myślisz, czym udało Wam się ująć zgromadzonych wtedy na Waszym koncercie ludzi?


ED: Nasz występ na "Openerze" wspominamy bardzo ciepło, ponieważ był to nasz pierwszy występ na tak dużym festiwalu. Staraliśmy się podejść do niego profesjonalnie, ale przede wszystkim postawiliśmy na szczerość. Myślę, że to zostało docenione przez publiczność, zresztą rewelacyjną publiczność kochającą muzykę, publiczność, która spowodowała, że udało nam się wydobyć, wszystko to co w naszym występie jest najlepsze. Może zapunktowaliśmy jeszcze tym, że byłam bodaj jedyną wokalistką na festiwalu, która nie chwaliła się swoja bielizną (śmiech).

PG: Występy zespołu to bardziej poetycki spektakl, czy raczej to przede wszystkim koncert rockowy?


ED: Zależy nam na tym, żeby nasz występ był przede wszystkim nieszablonowy. Są w nim obecne elementy charakterystyczne dla spektaklu poetyckiego, choćby recytacje czy obraz. Muzyka, która jest częścią składową spektaklu czyni go również koncertem rockowym. Myślę więc, że jest zarówno jednym jak i drugim.


PG: Łódź to dla Ciebie miejsce mentalne, czy geograficzne? Czy to miasto inspiruje?



ED: Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Tu żyję, tu pracuję, tu tworzę. Równie dobrze mogłabym tworzyć i pracować gdzie indziej. Nie jestem przywiązana do tego miejsca, nie ma we mnie lokalnego patriotyzmu. Inspirację czerpię ze wszystkiego co mnie otacza i w tym kontekście miasto jest dla mnie również inspiracją, ale nie mam do niego osobistego stosunku. Nie umiem nawet powiedzieć, czy je lubię czy nie. Interesują mnie przede wszystkim ludzie z ich ogromnym bogactwem życiowych doświadczeń.

Materiał pierwotnie ukazał się na łamach Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie” NR 1 (10) /2011. Aktualny numer pisma do nabycia w sieci „EMPIK”.



(p)

czwartek, 3 listopada 2011

Dopełniaczyk



Kiedy ciało styka się z chłodną wodą na skórze pojawia się gęsia skórka. Zimny prąd, który wówczas przebiega wzdłuż kręgosłupa pobudza do życia nawet somnambulików, nie wspominając już o lunatykach i majaczących we śnie. Wsłuchując się (niby w szum wody) w muzyczną propozycję grupy Zakręt (zespół ma już na koncie debiut zatytułowany „Lubię”), odnosi się niezatarte wrażenie, iż zanurzamy się w samym źródle muzyki alternatywnej, źródle niezwykle przejrzystym. Od ręki można także zdementować przewrotny tytuł płyty („Na granicy fałszu” ), który jest z gruntu fałszywy (chyba, że chodzi o podaną temperaturę wody, w rzeczywistości chłodniejszą o 10 stopni), ponieważ zarejestrowany na niej repertuar prezentuje naprawdę niezłą jakość. Wspomniany chłód cieczy też jest zresztą jedynie metaforą przyjętą przez recenzenta, wyłącznie po to aby podkreślić, iż mamy do czynienia z muzyką niezwykle świeżą, wręcz ożywczą. Szkoda tylko, że możemy się w niej zanurzyć na tak krótko…

Osiem utworów trwających niewiele ponad dwadzieścia sześć minut to nie jest czteropłytowe wydanie albumu ze słynnym koncertem w Woodstock. Niemniej ten oczywisty skrót robi dobrze muzyce czwórki ze Śremia, której wszystkie piosenki na tej w sumie (przynajmniej objętościowo) Epce, wypadają dynamicznie i naturalnie, a na dodatek pozostawiają po sobie spory niedosyt. Zapragnąć włożyć płytę ponownie do odtwarzacza zaraz po jej pierwszym przesłuchaniu, to skądinąd najlepsze świadectwo dla jej zawartości. Na cztery płyty z zapisem Woodstocku trzeba wszak mieć sporo czasu i odpowiedni nastrój.

Tymczasem „Na granicy fałszu” to lekkie i optymistyczne granie na pograniczu alternatywy, piosenki autorskiej, jazzu, bluesa i popu. Podobno na swoim debiucie Zakręt był o wiele bardziej taneczny, wręcz funkowy, ale na drugiej płycie tego nie ma (ale wciąż da się zatańczyć przy niej przynajmniej foxtrota). I dobrze, bo w zamian za to znalazło się miejsce na jakże przyjemny „flow”. Ta muzyka płynie jak struga zasilająca źródło zwłaszcza, że w większości utworów Agata Jankowiak (główna wokalistka) i Bartosz Zieliński, śpiewają w duecie czyniąc w ten sposób swoisty „melanż” brzmień bliskich takim zespołom jak Raz Dwa Trzy (zwłaszcza) i Kawałek Kulki (przy okazji).

Płyta zaczyna się od iście garażowego wejścia sekcji, aby po chwili ustąpić gitarze, którą wspiera „krocząca” partia basu i zdecydowany żeński wokal. „Pamiętaj Zapomnieć”, bo o tym utworze mowa, „zrobiony” jest w zasadzie z dwóch elementów – „odjechanego” chórku dobiegającego z drugiego planu („papa pappa papa pappa”) i jazzowych, gęstych zagrywek gitary. Podobnie we „Wszystkich Złych Słowach” z jazzującą sekcją i spiętrzającym się kaskadowo riffem gitary, nadal poddani jesteśmy urokowi muzyki granej w zadymionej od dobrych cygar restauracji z żyrandolami z kryształu, nad którą unosi się duch innej polskiej grupy – Komety.

„Spokojenie” to jedna z takich piosenek, do których od razu przylega określenie „ulubiona”. Rozpisana na dwugłosowy wokal (Agatę Jankowiak świetnie uzupełnia głos Bartosza Zielińskiego) rozpoczyna się jak poetycka ballada w klimacie „leśmianowego dusiołka” („Gdy zachodzę / czasem w głowę / nóżki, myśli łapie ból / kiedy sensu poziom spada / i odczuwam duszy dół / wino mierzi, dym przeszkadza / przyjemnością nie są już / a żyjątko miast do światła / ciągnie w otchłań mętnych snów…”), a kończy rozpędzonym, rozbujanym groovem. „Przerwa” to fantastyczny, rozleniwiony blues, której markowy charakter nadają głównie gitarzyści: za pomocą basowej podstawy i nadbudowy w postaci mięsistej solówki zagranej na „dusznym” przesterze. Klasa!

„Jak Butelki Wina Dwie” to takie Raz Dwa Trzy na landrynkach, albo inaczej: pamiętna piosenka Misia Uszatka na dobranoc znana osobom dziś już dorosłym – tak jak i tamta pięknie relaksuje. Można też dodać, że spokojnie mogłaby znaleźć się w repertuarze Pustek lub sióstr Wrońskich (co niemal wychodzi na jedno). W „Uczuciowcu (Lajf in Nołłer)” zagranym w niemal wodewilowej konwencji, usłyszymy jak Jankowiak wciela się wokalnie w rolę małomiasteczkowej femme fatale wyśpiewując słodko najładniejszy refren tej płyty, skażony niedopuszczalną metaforą dopełniaczową, tu (paradoksalnie) brzmiącą intrygująco: „Snów szybowcem lecieć z tobą chcę”. Całość „Na granicy fałszu” kończy się solidną dawką optymizmu w postaci „Tego Dość” (czyżby woda w źródełku nagrzała się od temperatury naszego ciała?), który obok megaterapeutycznego tekstu wzmacniają dodatkowo; skoczna melodia i zgodny dialog dwóch gitar w końcówce. Zamykający płytę, instrumentalny „Zadumiak” wyprowadza nas z tych sielankowych klimatów i zgodnie z przesłaniem zawartym w tytule, zmusza przez chwilę do zadumy. Dlaczego ta płyta jest taka krótka? Dlaczego muzycy nie rozwinęli swoich pomysłów i nie dołączyli do track-listy kilku dodatkowych utworów? Czy (i tu „złośliwie” odpłacimy się im równie mocnym „dopełniaczykiem”) osiągnęli to, co sobie założyli – pozostawili słuchacza z makijażem niedosytu na twarzy?

Zakręt, „Na granicy fałszu…”. Vintage Records.

Recenzja pierwotnie ukazała się na stronach codziennej gazety internetowej NaszTomaszow.pl

(p)

środa, 2 listopada 2011

Fiszki na drzwiach lodówki (5)

„…kultura od początku swego istnienia różnicuje i hierarchizuje. Sztuka jest ze swej natury niedemokratyczna, elitarna. Strój, sposób mówienia, tematy rozmowy, oczytanie - wszystko to pozwalało przez lata odróżnić prostaka od człowieka wykształconego. Obecnie te granice się zacierają. Znaleźć na Kongresie mężczyznę w krawacie było równie trudno, jak wysłuchać kogoś, kto prawidłowo powiedziałby "w dwa tysiące jedenastym". Nawet dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza czy redaktor największego w Polsce tygodnika mówili z uporem maniaków "w dwutysięcznym jedenastym". Zgroza, ale tylko dla nielicznych. Od wykładowcy UŁ usłyszałem, że nie można wykluczać z dyskusji o kulturze ludzi mówiących niepoprawnie” – twierdzi na portalu reymont.pl Piotrek Grobliński, jako „jeden z niewielu twórców obecnych na wszystkich sesjach”, który diagnozuje w ten sposób zakończony właśnie Regionalny Kongres Kultury. A ja doświadczając tej wypowiedzi mam ochotę zapytać: „a co z Jeanem Genetem, Janem Himilsbachem, Zdzisławem Maklakiewiczem, Nikiforem, Rafałem Wojaczkiem, Basquiatem, Tupackiem Shakurem i dajmy na to artystami z nurtu punk rocka?”. Czy, drogi Piotrze, aby na pewno ich wszystkich wykluczałby z tej dysputy wysokiego bon tonu brak krawata i nadmierne niekiedy używanie wyrażenia „motherfucker”? Jeśli tak, to myślę sobie, że dobrze się stało, iż nie „wzięłem” udziału w ani jednej z tych elitarnych sesji.



(p)

wtorek, 1 listopada 2011

Nigdy w mojej głowie



(...)

Wszystko to woda, gmaź, trochę białka
Trze się to, mnoży, pożera i ciamka
Chłepce i chlipie, drąc się w nieboskłony
Na pastwę, na życie sam pozostawiony

Tyś mi opowiadał o nieludzkiej przyldze
Boś ty był człowiekiem - gdzie mi szukać przyjdzie
Byłeś i po tobie kto mi bajkę powie?
Choćbyś wszędzie umarł, nigdy w mojej głowie



Fragment piosenki "Lema Pamięci Kosmiczny Pogrzeb" zespołu Homotwist, słowa: Maciej Maleńczuk


(k)

Dzień dobry!



Niekiedy do mojej skrzynki pocztowej zamiast jak zwykle rachunków, trafiają zapakowane w koperty tomiki osób poznanych w rozmaitych okolicznościach lirycznych. Podarowane zupełnie bezinteresownie, w pięknym geście dzielenia się wierszem. Kto bardziej potrafi ten gest docenić niż inny poeta (tym się czasem bywa), a przede wszystkim czytelnik? Kiedy rozpakowuję kopertę i wyjmuje z niej książkę, wydaje mi się, że jego autor(ka) mówi do mnie: „…dzień dobry! Oto też piszę, moje myśli krążą wokół poezji, a teraz przez chwilę skupiłem (am) uwagę na tobie. Wiem, że przeczytasz tych kilkadziesiąt wierszy, kilka zapamiętasz, a twoją pamięć być może zasiedli myśl, że nie jesteś osamotniony, kiedy marnotrawisz własne siły i czas na to, co dziś wielu nie jest do niczego potrzebne i nie będzie zapamiętane”. „Dzień dobry!” – odpowiadam – i dodaję: „tak”.

Dorota Ryst

dzień dobry

jest dwudziesty pierwszy października. dwieście pięć
lat temu w bitwie morskiej pod trafalgarem zginął
horatio nelson brytyjski admirał. sto trzydzieści jeden
lat temu thomas edison zaprezentował w menlo park

w stanie new jersey żarówkę elektryczną. dziewięćdziesiąt trzy
lata temu urodził się dizzy gillespie amerykański trębacz
kompozytor współtwórca stylu bebop. sześćdziesiąt jeden
lat temu ss sołdek po raz pierwszy wyruszył w morze. jest

dwudziesty pierwszy października. dwadzieścia lat temu kupiłam radio
i gramofon. moje statki nie wypływają już na mętną rzekę.
ciągle wierzę że któryś dopłynął do morza i jeden z ludzików
z kory wyrzucił butelkę z listem. za rok znów będzie dwudziesty

pierwszy października. pod niebem sufitu zaświeci żarówka.
czarna płyta na pamiętającym lepsze czasy mister hicie zabrzmi
bebopem. przyjdzie listonosz. wrzuci do skrzynki wiadomość
od rozbitka wysłaną z wyspy której nie ma. choć podobno była.

Dorota Ryst, „Punkty przecięcia”. Wydawnictwo Salon Literacki. Warszawa 2011.

(p)